Lubimy nowości, cenimy wynalazki, które ułatwiają życie. Postęp to słowo-klucz naszej cywilizacji. Jesteśmy wobec niego bezkrytyczni, jak dzieci, a producenci rozmaitych dóbr dwoją się i troją, aby wmówić nam, że to, co właśnie kupiliśmy już za postępem nie nadąża.
Z dobrodziejstwem inwentarza jakiś czas temu zaopatrzyliśmy się w komputery, które chwilę później podłączyliśmy do Internetu. Nasza komunikacja przyspieszyła. Z listami nie trzeba już było chodzić na pocztę, mogliśmy ich pisać i otrzymywać wiele (czasem zbyt wiele) jednego dnia. Trzymały nas i niektórych nadal trzymają w szachu te skrzynki mailowe. "Masz wiadomość!" - było niczym zaklęcie prowadzące ku lepszej przyszłości.
Związki powstawały i rozsypywały się, czytaliśmy kultowe powieści, próbujące opisać to zjawisko. Żyliśmy bardziej "tam" niż "tu". Traciliśmy czas zaoszczędzony dzięki niechodzeniu na pocztę zasypywani milionem niepotrzebnych wiadomości, które pokazywały nam całą nędzę świata, choć z rzadka, trzeba przyznać, również jego piękno.
Wkrótce okazało się, że na Internecie można nieźle zarabiać, powstały rozmaite platformy wymiany myśli, które w mgnieniu oka zamieniono na plotki, bo te się jeszcze lepiej sprzedawały.
Tytuły wiadomości zaczęto formułować tak, aby zmusić czytelnika do kliknięcia w link. Klikalność wzięła górę w mediach i to ona zaczęła decydować o publikowanych treściach. Poważni wydawcy, zmuszeni do walki o wynik finansowy, wsadzili do kieszeni skrupuły, bez żalu rozstali się z misją i etyką, tymi dziwnymi słowami, które można już znaleźć tylko w papierowych słownikach. Ale kto w dzisiejszych czasach zagląda do słownika?
Tytuły wiadomości zaczęto formułować tak, aby zmusić czytelnika do kliknięcia w link. Klikalność wzięła górę w mediach i to ona zaczęła decydować o publikowanych treściach. Poważni wydawcy, zmuszeni do walki o wynik finansowy, wsadzili do kieszeni skrupuły, bez żalu rozstali się z misją i etyką, tymi dziwnymi słowami, które można już znaleźć tylko w papierowych słownikach. Ale kto w dzisiejszych czasach zagląda do słownika?
Nagle wyszło na jaw, że aby wypełnić nieskończone przestrzenie Internetu, każdy może i nawet powinien być nadawcą! Więc najpierw komentowaliśmy co tchu różne posty, potem zaczęliśmy zakładać własne strony, blogi i vlogi. Już tylko nasze prababki pamiętały, co znaczy "skromność" czy "pokora". Świadomość własnej niedoskonałości została przy nielicznych.
Obecnie każdy może, a co dziwniejsze, wielu też chce ośmieszyć się na własne życzenie.
Obecnie każdy może, a co dziwniejsze, wielu też chce ośmieszyć się na własne życzenie.
"Wiem, że nic nie wiem" - co za głupek to powiedział? Dziś wszyscy wszystko wiedzą, na wszystkim się znają, wypowiadają się z mocą profesjonalisty. Ledwie opierzeni nastoletni blogerzy pouczają w sprawie mody, pisania, zdrowia, polityki i wychowywania zwierząt domowych.
Czy rzeczywiście znają się na tym, o czym piszą? A czy muszą się znać? Mamy wszak metodę "copy-paste", uniwersalną, zwłaszcza jeśli chodzi o zdobywanie wykształcenia na poziomie od gimnazjum wzwyż. Nauczyciele, dla których często Internet to terra incognita, przestali zadawać prace pisemne, bo nie potrafią wyśledzić, gdzie kończy się inwencja własna ucznia, a gdzie zaczyna pomoc portali typu Ściąga.pl czy Zadane.pl.
Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby przewidzieć, co wyniosą ze szkoły uczniowie polegający przede wszystkim na pomocy kolegów. Nie trzeba się wysilać, aby zrozumieć, że student, który nigdy nie zmarszczył czoła przy próbie samodzielnego sformułowania myśli, będzie musiał pogodzić się z zatrudnieniem na infolinii, bo bystrością podczas rozmowy kwalifikacyjnej nie błyśnie.
Metoda dzielenia się treścią doprowadziła nie tylko do plagiatowania, ale i do przestępstw. Mieliśmy ostatnio przypadek skopiowania treści bloga przez nastolatkę, która nie była autorką, i wydania go w formie powieści przez szacowne warszawskie wydawnictwo. Sprawa została uznana w sądzie za "nieszkodliwą", a prawdziwa autorka na razie nie doczekała się sprawiedliwości.
Internet kusi do ogłaszania własnych poglądów i treści. Mamy więc wyżej wspomniane blogi, mamy self-publishing idący w tysiące tytułów, z których wiele nie miałoby szansy na wydanie w tradycyjnych wydawnictwach, gdzie redaktorzy choćby liznęli literatury pięknej. Najbardziej spektakularny przykład to powieść bodaj dziesięcioletniego autora, którego rodzice na spotkaniu autorskim opowiadali bajki o tym, że "wydawnictwo niewiele zmieniało". Cóż, akurat znam redaktora tego pożal się Boże dzieła. Nie chciałabym swoją drogą być w skórze nauczycielki języka polskiego owego nastoletniego dziś autora...
Internet działa podobnie jak demokracja. Zrównuje wszystkie komunikaty i komentarz polityczny profesora politologii ma taką samą wartość jak wiązka przekleństw Zenka spod budki z piwem. Tyle, że jest rzadziej czytany. wiązce przekleństw wróże długie i obfite w kliknięcia internetowe życie.
Dzięki naszym telefonom komórkowym nie musimy już pisać listów do redakcji i czekać na łaskę dziennikarzy, którzy wezmą pod lupę ich wartość merytoryczną oraz stylistyczną. Rzadkie kiedyś rubryki z potknięciami typu "humor zeszytów" spotykamy dziś na każdej kolumnie, również w mediach uważanych za wiodące. Nie ma dnia, bez literówki, błędnego wyrażenia, złego połączenia frazeologicznego. Czytanie aż fizycznie boli.
Na większości stron internetowych znajdują się kardynalne błędy - interpunkcyjne, stylistyczne, ortograficzne. Właściciele tych stron nie przeczytali komunikatu, który wysłali, nie spróbowali poprosić o to kompetentną osobę, która by im poprawiła brudy, zniechęcające potencjalnych klientów.
A może i nie zniechęcające, bo już tak niewielu zostało purystów językowych, że wszystko jedno, jak napiszemy razem czy osobno, jakiego "u" użyjemy, postawimy czy nie jakiś znak przestankowy, z wielkiej zaczniemy litery czy z małej.
Czytanie nic niewartych, multiplikujących się w nieskończoność komunikatów zabiera czas, który moglibyśmy spożytkować znacznie bardziej konstruktywnie i tworzy mylące wrażenie, że właśnie tak powinno wyglądać dziennikarstwo, poradnictwo czy literatura.
Internauci kryjący się pod nickami, które zapewniają im anonimowość, zaśmiecają mózgi swoich odbiorców, tworząc nowy kanon bezmyślności i bezguścia. Ku uciesze gawiedzi produkują bazarowe treści, wzbudzające jedynie rechot, czyli tak zwaną "bekę" i utwierdzają swych czytelników w dobrym samopoczuciu.
Internet jest również świetnym medium, żeby ludzi omamić. Jedna z moich skrzynek pocztowych aż pęka od bardzo zachęcających reklam niebezpiecznej gry finansowej. Ilu internautów oprze się reklamie typu: "Bezrobotny po tygodniu spłacił swoje długi, miesiąc później kupił synowi mieszkanie?". Przez Internet oszuści wykradają dane do kont bankowych, stosują stalking, podszywają się pod cudzą tożsamość.
Internet obnażył to, czego chyba nie chcieliśmy się o sobie samych dowiedzieć: że łatwo nami manipulować, że interesują nas płytkie treści, że nasza znajomość języka ojczystego i wypowiadania się w tym języku jest znikoma, że bawią nas głupoty, a "beka" rządzi światem.
Internet obnażył to, czego chyba nie chcieliśmy się o sobie samych dowiedzieć: że łatwo nami manipulować, że interesują nas płytkie treści, że nasza znajomość języka ojczystego i wypowiadania się w tym języku jest znikoma, że bawią nas głupoty, a "beka" rządzi światem.
Jak sobie z tym wszystkim poradzimy? Czy pokolenie, które wychowało się bez Internetu, znajdzie w sobie dość siły aby się przeciwstawić się jego niebezpieczeństwom? Wątpię.
Dixi.