Ponad rok temu odszedł mój ukochany pies, Tropik. Jego piękne zdjęcie, zrobione przez Arteńkę, jest cały czas na prawym marginesie bloga. Był pięknym gończym polskim, bardzo inteligentnym, mądrym i kochanym. Takiego psa nigdy nie miałam i mieć nie będę, rozumieliśmy się bez słów. Poprzednie psy były też kochane, słodkie i mądre, ale ten błysk miał tylko On. I te cudne, myślące, bystre jasnobrązowe oczy... Od małego zdradzał dużą zaradność i umiejętność dostosowywania się do sytuacji, zawsze radosny i machający ogonem. Kochał wyprawy do lasu, spuszczony ze smyczy gnał jak szalony, jak to myśliwski, "poszedł w las". Wracał nieco zakłopotany własnym szaleństwem i nie do końca pewny, czy jesteśmy tam, gdzie nas zostawił. Potem następowało witanie i zwijanie się jak żmija w ósemkę oraz rżnięcie głupa "No przecież tylko chwilkę mnie nie było..." Był wierny, cierpliwy, znoszący z godnością wszystkie zabiegi medyczne i czekający na wszystkie moje powroty ze szpitala. Pamiętam, gdy wracałam po amputacji po 3,5 miesiącach nieobecności, tak bardzo śmierdziałam wszystkimi szpitalnymi zapachami, że biedak nie był pewny, czy ja to ja... Dopiero gdy przesiadłam się na swoje miejsce na łóżko, nastąpił wybuch szaleństwa, skakanie po głowie, piski, szczeki, wskakiwanie na łóżko i z powrotem na podłogę, nie mógł się bidula uspokoić. A całe te 3,5 miesiąca spędził sam w domu, moi przyjaciele i sąsiedzi doglądali go, wypuszczali i karmili, zabierali na spacery, ale większość czasu był sam... Cud, że nie zwariował.
Tęsknię za nim jak głupia, gdy mówię o nim głos mi się łamie i oczy się pocą, tak bardzo chciałabym, żeby był ze mną. Ale gdy przypomnę sobie ostatnie 3 lata przed końcem jego życia, ciągłą ostrą dietę, kroplówki, zastrzyki, zabiegi, to wiem, że teraz mu lepiej, że nic go nie boli i może hasać po lasach i łąkach, radosny jak szczeniak. Zresztą w jakimś sensie jest blisko, został skremowany i rozsypany po swoich ulubionych miejscach, a troszeczkę zachowałam w pięknym szklanym , zielonym flakoniku z korkiem w kształcie łzy... Codziennie go witam rano i mówię dobranoc , każąc mu pilnować domu i płoszyć myszy... I wiem, że on wie, że dalej go kocham. Czasem wraca do mnie w snach, raz był to sen tak realny, że czułam jego zapach i sierść pod dotykiem ręki... Na pewno wtedy mnie odwiedził.
W ciągu ostatniego roku dla poprawienia samopoczucia wróciłam do mojej ulubionej rodziny Durrellów. Coś komuś mówi to nazwisko? Może być różnie, bo zostało trochę zapomniane w ostatnich czasach, a bardzo niesłusznie. Najbardziej znani reprezentanci rodziny to pisarz Lawrence Durrell (zwany Larrym) i jego młodszy brat, Gerald (Gerry), zoolog, twórca nowoczesnych ogrodów zoologicznych oraz podstaw ochrony zwierząt a także oczywiście świetny pisarz, choć zupełnie innego rodzaju niż Lawrence. Oprócz nich była jeszcze siostra Margaret i trzeci brat Leslie, a głową rodziny była mama Louisa. Ojciec, który był inżynierem i budował mosty i koleje w Indiach zmarł, pozostawiając biedną Louisę z czwórką dzieci w różnym wieku i z różnymi problemami. A każde z nich było potężną i ekscentryczną osobowością.
Po śmierci męża Louisa wyjechała z Indii, które bardzo kochała, do zimnej, deszczowej Anglii. Cała rodzina jednak źle się tam czuła, chorowali, Gerry wychowany na swobodzie, nie mógł się odnaleźć w rygorystycznej angielskiej szkole, Larry musiał zarabiać na życie jako sprzedawca ubezpieczeń, sfrustrowany tym, że nie mógł rozwijać swego talentu literackiego, o którym był przekonany. Margot burzliwie przechodziła okres dojrzewania a Lesliego interesowała tyko broń palna. Na dodatek mama Louisa, przygnębiona wszystkimi problemami, zaczęła popadać w alkoholizm. Wtedy to Larry wpadł na genialny pomysł, żeby wyjechać do Grecji, na Korfu. Były to lata 30-te, życie tam było dużo tańsze a jasne słońce i wino dodawały radości życia. Ich kilkuletni pobyt na Korfu (byli tam aż do wybuchu wojny) barwnie, radośnie i z ogromnym, angielskim poczuciem humoru opisał później Gerry w trylogii "Moja rodzina i inne zwierzęta", "Moje ptaki, zwierzaki i krewni" oraz "Ogród bogów". Na bazie tych książek nakręcono filmy i seriale. Ostatnia, najnowsza wersja jest urocza, serial miał 4 sezony i pokazywany był na BBC First i na HBO. Jeśli ktoś ma HBO GO to w każdej chwili można po niego sięgnąć, zwłaszcza w chwilach przygnębienia i smutków listopadowych. Obsada aktorska jest wspaniała a klimat dawnych lat oddany z pietyzmem i wyczuciem, jak to u Anglików. W poszczególnych odcinkach przewijają się różni ekscentryczni przyjaciele Larry'ego z kręgów artystycznych, m.in. Henry Miller (ten od "Zwrotnika Raka"), z którym byli bardzo zaprzyjaźnieni. Mężem opatrznościowym całej rodziny był grecki kierowca Spiros, rozwiązujący z uśmiechem na ustach wszystkie problemy. Więcej nie opowiem, musicie przeczytać i zobaczyć.
Jeszcze trochę o Larrym Durrellu. Sporo Anglików do dziś uważa, że powinien był dostać nagrodę Nobla za "Kwartet Aleksandryjski" , dzieło jego życia. "Kwartet" to cztery tomy, noszące tytuły będące imionami. Rzecz dzieje się w Aleksandrii w latach 30-tych, łączy wątki uczuciowe, szpiegowskie i obyczajowe, tworząc żywy, pulsujący, kolorowy obraz ówczesnego życia , skomplikowanych i wielowarstwowych związków międzyludzkich i politycznych. A co najciekawsze, dzieło stanowi mozaikę. układankę, przedstawiając wydarzenia z punktu widzenia różnych osób, stąd imiona w tytułach. Całościowy obraz ukazuje się nam dopiero w ostatnim tomie, po drodze stopniowo ujawniając różne fragmenty rzeczywistości. Było to niesamowicie nowatorskie podejście a napisane tak pięknym i niezwykłym językiem, że momentami się zastanawiałam, czy to proza czy poezja. Taki sposób wykorzystywania języka to naprawdę wielka sztuka. Ogromna tu też zasługa tłumaczki, pani Marii Skibniewskiej. Sam Julio Cortazar przyznał, że "Kwartet" był inspiracją dla jego słynnej "Gry w klasy". Ja tam bym Larremu tego Nobla dała. Zwłaszcza, że w czasie wojny pracował dla angielskiego wywiadu:)
Gerald, obdarzony poczuciem humoru i lekkim piórem , napisał wiele książek o swoich podróżach i zwierzętach. Traktował je jako środek do zdobycia pieniędzy dla stworzenia swojego ogrodu zoologicznego, gdzie zwierzęta mogłyby żyć szczęśliwie, o ile to możliwe w niewoli. W końcu mu się to udało na wyspie Jersey, gdzie istnieje do dziś , prowadzony przez fundację Durrell Wildlife. Tam też został pochowany , gdy zmarł w 1995 roku. Jego postać i działalność była wielką inspiracją dla Richarda Attenborough, znanego nam wszystkim.
Nie łudźcie się, to nie koniec opowieści o Durrellach. Już nie dziś, ale na pewno ciąg dalszy nastąpi. Moja fascynacja przybrała bowiem formę łańcuchową, po serialu obejrzałam na YT różne filmy dokumentalne o nich, rozmowy z aktorami i twórcami serialu ,plenery Korfu. Niedawno wyszła książka biograficzna "Durrellowie z Korfu", zawierająca mnóstwo materiałów z rodzinnych archiwów, anegdot i opowieści. Oczywiście połknęłam. Poszłam też dalej w stronę Henry Millera, ale o tym potem.
W ramach grochu z kapustą teraz sprawy osobiste. Ten czas milczenia i wycofania był jak zawsze zależny od mojego zdrowia i samopoczucia. Z różnymi przypadłościami się borykałam, jednymi znanymi, innymi mniej. Gorsze te mniej znane, bo ze znajomymi wiadomo jak postępować. Jedną nowością się z wami podzielę, bo może się komuś przydać. Otóż na wiosnę miałam spory problem z cieknącą raną na nodze i mój ulubiony ortopeda podsunął mi terapię, której jeszcze nie próbowałam, a mianowicie serię zabiegów w komorze hiperbarycznej. Nie mylić z kriokomorą, to całkiem co innego. Najpierw spanikowałam, bo pan dr wymyślił, że mam być 2 miesiące w Krakowie i codziennie jeździć na zabieg, co oczywiście było niewykonalne z wielu powodów, ale potem okazało się, że otworzyli to prywatnie i u nas. Odpłatnie oczywiście , ale ponieważ dopiero zaczynali to udało się wytargować cenę promocyjną na 20 zabiegów, Dzięki pomocy kochanej rodziny i przyjaciół udało się to zrobić, no i powiem, że efekt był nadspodziewanie dobry, przestało cieknąć i się ładnie podgoiło. Zabieg polega na wtłaczaniu pod dużym ciśnieniem tlenu do organizmu, co poprawia ukrwienie tkanek i wspomaga gojenie. Ma również różne inne zastosowania, można przeczytać w necie. Mnie również bardzo poprawiło krążenie w nogach.
Potem był dół, czyli zerwanie mięśnia pod łopatką z potężnym wylewem, pół osoby miałam w kolorze ciemnego fioletu, jak bakłażan vel gruszka miłosna. Ale po 2,5 miesiąca już mogłam ręką ruszać:)))
Teraz, tfu, tfu, tfu, chyba pomału wracam do życia, dostałam nowy lek biologiczny na rzs i czuję się lepiej. Mam więcej energii i siły a w połączeniu z pewnym środkiem przeciwbólowym czuję się jakbym była na jakimś speedzie albo się amfy nażarła. Muszę uważać, żeby jakichś głupot nie narobić:) Ale na razie o tym ciiii, to dopiero początek terapii.
No, to chyba na dzień dobry wam wystarczy???