Sztuki teatralne z francuskiego tłumaczę od wielu, wielu lat, są to głównie sztuki dla młodego widza. Można powiedzieć, że to moja specjalność. Mam ich na koncie kilkadziesiąt, o ile nie więcej, nigdy nie liczyłam. Tak czy siak uwielbiam tę specyficzną robotę. To zupełnie inny przekład niż np. książka. W sztuce nie można sobie pozwolić na "gadulstwo", jakiś opis ułatwiający zrozumienie np. gry słów, nie ma wybacz, trzeba szukać do upadłego. Konieczna jest precyzja - słowo pada ze sceny i koniec, nie można wrócić do tekstu i pomyśleć, co autor chciał przez to powiedzieć albo objaśnić coś w przypisach. Trzeba zachować tempo i rytm wypowiedzi - dokładnie tak, jak chciał autor sztuki. Czasem konieczne są konsultacje z nim - tak było w przypadku sztuki "Jagoda i niedźwiedzie". W oryginale dziewczynka ma na imię Louise, co łatwo można spolszczyć, Luiza to dość popularne u nas imię. Ale to nie koniec problemu. Louise w oryginale zbiera "louisettes" - jadalne skorupiaki w ślicznych, błyszczących muszlach zwane w ten sposób tylko w jednym regionie Francji. Gra słów jest ewidentna. U nas byłaby zupełnie nieczytelna i bez sensu. Trzeba było więc znaleźć "spożywcze" imię kojarzące się z czymś ładnym, miłym i nadającym się do jedzenia. Padło na Jagodę i czarne jagody. Autorka ciut zmieniła tę scenę, no i jest "Jagoda i niedźwiedzie". To tyle tytułem przydługiego wstępu.
Wczoraj odbyła się polska premiera tej sztuki. I ja tam byłam, wina nie piłam, spijałam tylko splyndor. Jupitery, kwiaty, ścianka, te sprawy:) Fajny, dynamiczny spektakl z nienachalnym przesłaniem, jeśli ktoś z Poznania, to polecam.
Była ze mną Marta i Olesa, która - co tu kryć - trochę się nudziła (wiadomo, bariera językowa), aczkolwiek tylko do pewnego momentu. I ten moment wymaga wyjaśnienia. Olesa mianowicie dostała głupawki, którą i mnie zaraziła. Otóż jakiś czas temu kupiłam 3 kołdry dla Mamy, żeby były na zmianę, bo takie były okoliczności. Kołdry zostały rozpakowane, były w użyciu - jak to kołdry. W którymś momencie jedna z nich się zdematerializowała, nie ma jej i koniec. Przeszukałam wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca, kołdry do dziś ani śladu.
Podczas spektaklu, w jednej ze scen rekwizytem była biała kołdra, w którą zawinęła się aktorka grająca główną rolę. I w tym momencie właśnie Olesa dostała głupawki. Wyjąkała "już wiem gdzie jest nasza kołdra" i popłakała się ze śmiechu, a ja z nią. Dodam, że siedziałyśmy w honorowym pierwszym rzędzie. Mam nadzieję, że nikt tego nie zauważył, a ta sztuka już zawsze będzie mi się kojarzyć z zaginioną kołdrą. Poza tym było bardzo miło, spotkałam mnóstwo dawno niewidzianych znajomych i czuję się uhonorowana, co nie jest oczywiste, ponieważ zazwyczaj autor przekładu jest przezroczysty, zapomina się o nim, bywa, że nie umieszcza się jego nazwiska tam, gdzie powinno się je umieszczać.
Niestety, nie mam dobrych zdjęć. Sama nie mogłam ich robić, Olesa robiła telefonem, Marty aparat uparł się, że zdjęć nie odda. Pewnie za jakiś czas będą, to wtedy pochwalę się drugi raz, a co!
program (i plakat) jest bardzo ładny, czego na zdjęciu nie widać, taki graficznie oszczędny |
To moja nadobna rączka przystrojona w mitenki i biżutki |
Musicie wierzyć na słowo - błysk czerwieni w głębi to ja na ŚCIANCE! Na pierwszym planie niedźwiedź, chociaż wygląda trochę jak świnka Wandzia... Za niedźwiedziem reżyserz i reszta ekipy |
To zdjęcie mi się podoba, hrehre! W popielatej torbie są prezenciki w postaci plakatu, programu itd. Nie poszłam do teatru ze szmacianą torbą! |