wtorek, 13 marca 2018

Chwalę się!

Ciężko mi to idzie, ale się chwalę. Tak nas wychowano - siedź w kącie, znajdą cię - taka kultura.
Sztuki teatralne z francuskiego tłumaczę od wielu, wielu lat, są to głównie sztuki dla młodego widza. Można powiedzieć, że to moja specjalność. Mam ich na koncie kilkadziesiąt, o ile nie więcej, nigdy nie liczyłam. Tak czy siak uwielbiam tę specyficzną robotę. To zupełnie inny przekład niż np. książka. W sztuce nie można sobie pozwolić na "gadulstwo", jakiś opis ułatwiający zrozumienie np. gry słów, nie ma wybacz, trzeba szukać do upadłego. Konieczna jest precyzja - słowo pada ze sceny i koniec, nie można wrócić do tekstu i pomyśleć, co autor chciał przez to powiedzieć albo objaśnić coś w przypisach. Trzeba zachować tempo i rytm wypowiedzi - dokładnie tak, jak chciał autor sztuki. Czasem konieczne są konsultacje z nim - tak było w przypadku sztuki "Jagoda i niedźwiedzie". W oryginale dziewczynka ma na imię Louise, co łatwo można spolszczyć, Luiza to dość popularne u nas imię. Ale to nie koniec problemu. Louise w oryginale zbiera "louisettes" - jadalne skorupiaki w ślicznych, błyszczących muszlach zwane w ten sposób tylko w jednym regionie Francji. Gra słów jest ewidentna. U nas byłaby zupełnie nieczytelna i bez sensu. Trzeba było więc znaleźć "spożywcze" imię kojarzące się z czymś ładnym, miłym i nadającym się do jedzenia. Padło na Jagodę i czarne jagody. Autorka ciut zmieniła tę scenę, no i jest "Jagoda i niedźwiedzie". To tyle tytułem przydługiego wstępu.
Wczoraj odbyła się polska premiera tej sztuki. I ja tam byłam, wina nie piłam, spijałam tylko splyndor. Jupitery, kwiaty, ścianka, te sprawy:) Fajny, dynamiczny spektakl z nienachalnym przesłaniem, jeśli ktoś z Poznania, to polecam.
Była ze mną Marta i Olesa, która - co tu kryć - trochę się nudziła (wiadomo, bariera językowa), aczkolwiek tylko do pewnego momentu. I ten moment wymaga wyjaśnienia. Olesa mianowicie dostała głupawki, którą i mnie zaraziła. Otóż jakiś czas temu kupiłam 3 kołdry dla Mamy, żeby były na zmianę, bo takie były okoliczności. Kołdry zostały rozpakowane, były w użyciu - jak to kołdry. W którymś momencie jedna z nich się zdematerializowała, nie ma jej i koniec. Przeszukałam wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca, kołdry do dziś ani śladu.
Podczas spektaklu, w jednej ze scen rekwizytem była biała kołdra, w którą zawinęła się aktorka grająca główną rolę. I w tym momencie właśnie Olesa dostała głupawki. Wyjąkała "już wiem gdzie jest nasza kołdra" i popłakała się ze śmiechu, a ja z nią. Dodam, że siedziałyśmy w honorowym pierwszym rzędzie. Mam nadzieję, że nikt tego nie zauważył, a ta sztuka już zawsze będzie mi się kojarzyć z zaginioną kołdrą. Poza tym było bardzo miło, spotkałam mnóstwo dawno niewidzianych znajomych i czuję się uhonorowana, co nie jest oczywiste, ponieważ zazwyczaj autor przekładu jest przezroczysty, zapomina się o nim, bywa, że nie umieszcza się jego nazwiska tam, gdzie powinno się je umieszczać.
Niestety, nie mam dobrych zdjęć. Sama nie mogłam ich robić, Olesa robiła telefonem, Marty aparat uparł się, że zdjęć nie odda. Pewnie za jakiś czas będą, to wtedy pochwalę się drugi raz, a co!

program (i plakat) jest bardzo ładny, czego na zdjęciu nie widać, taki graficznie oszczędny

To moja nadobna rączka przystrojona w mitenki i biżutki
Musicie wierzyć na słowo - błysk czerwieni w głębi to ja na ŚCIANCE! Na pierwszym planie niedźwiedź, chociaż wygląda trochę jak świnka Wandzia... Za niedźwiedziem reżyserz i reszta ekipy
To zdjęcie mi się podoba, hrehre! W popielatej torbie są prezenciki w postaci plakatu, programu itd. Nie poszłam do teatru ze szmacianą torbą!
I to by było na tyle. Wracam do prozy życia:)

piątek, 9 marca 2018

Ćwiczenia literackie

Skoro pretenduję do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury o niczym, muszę ćwiczyć się w tym gatunku, prawdaż? W literaturze nihilistycznej innymi słowy.
Skończyłam! Uff, jak mi ulżyło, nie macie pojęcia. Pies przepiękny, ale straszliwie mnie wymordował, a to z powodu umaszczenia. Ile cennych kartek zmarnowałam! Normalnie już myślałam, że tym razem dam ciała. Pies ani popielaty, ani beżowy, ani brązowy, jakiś różowawy, w dodatku miałam zdjęcie oświetlone mocno z jednej strony i domyślałam się raczej jak układa się światło na jego cielsku. I zgaduj tu, jaki on jest w rzeczywistości! I tak dobrze, że nie leży świństwem do góry, bo i takie zdjęcia miałam. Wprawdzie nie do końca jestem zadowolona z rezultatu, ale już niczego nie ruszam, trudno. Zdjęcie trochę kłamie:

Mam przez niego zaległości, ale już zrobiłam szkic następnego w kolejce. Ten, a raczej ta, jest normalna - żółta podpalana, żadne tam popiele i różowatości!

Dawno nie pokazywałam Wam niczego "przed" i "po". Bo też niczego specjalnego ostatnio nie zrobiłam w tym gatunku twórczości. Tylko taki kąt. Nie mam zdjęcia całkiem "przed", tylko tak trochę "przed". Mata z prawej jest drapakiem:


Trochę "po", albowiem nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa. Np. nie bardzo podobają mi się paski, które tam namalowałam, chociaż pasują kolorem do sofy i zasłon:
 
A propos zasłon. Wspominałam, że ostatnio kupuję w lumpeksie fajne i duże szale i potem drapuję je w różnych miejscach? Ten akurat udrapowałam na oknie, ale nie mam pojęcia czy i jak długo tam zostanie:

Dekoracje na szafie oczywiście uległy zmianie:
 
Za to tutaj niezmiennie:
A kiedy narysuję psa żółtego podpalanego, w nagrodę pomaluję sobie ściany w pomieszczeniu nieco na wyrost zwanym garderobą. Dwie będą zielone, dwie popielate.
Robię postępy w literaturze nihilistycznej?

środa, 7 marca 2018

Czynności zastępcze

Nie wiem co jest grane. Rozlazła, niezorganizowana i rozkojarzona jestem jak nigdy. Nie będę zwalać na pogodę, bo wszystkiego na nią zwalić nie można. Zaległości rosną, a ja - zamiast się za nie zabrać - stresuję się. Faktem jest, że z wyżłem weimarskim nie mogę ujechać, bo takie umaszczenie sobie wybrał, że za Chiny nie mogę trafić w kolor. Ni to różowawy, ni to beżowy, ni to srebrzysty. Na zdjęciu głównie się świeci. Wierszyki i piosenki do sztuki leżą i zaczynają piskać, a ja zajmuję się drapowaniem szafy i przemyśleniami na temat tego, jak się wytrzasnę na premierę (poprzedniej sztuki). Ot, próżność...
Te klocki z lewej postawiłam dla kotów, aby bezpiecznie mogły wejść na regały i z nich zejść. Lubią tam się wylegiwać, bo rura pod sufitem grzeje. Ale nie. Skaczą od d... strony na złamanie karku. Muszę wykombinować coś innego.
O, na przykład takie koty, które nie potrzebują podnóżków:

To są koty z drewna gruszy autorstwa Hani z Zielnika. Dla mnie są one zachwycające w każdym calu. Są doskonałe w formie i bardzo kocie, Hania uchwyciła ruch perfekcyjnie! Zachwyciły mnie do tego stopnia, że absolutnie nikt nie zgadnie co zrobiłam! Otóż zamówiłam oba, chociaż obiecałam sobie po przeprowadzce, że niczego już nie będę kupować, wszystkiego mam w nadmiarze. Jednak nie oparłam się, nie dałam rady i teraz czekam przebierając nóżkami. Przecież kot zwisający z gzymsu to Czajnik, jak żywy! On wiecznie z czegoś zwisa.
No, to się przyznałam.
Poza tym poniosłam sromotną klęskę w kwestii dywanu. Zapociłam się przy zbieraniu kudłów po uszy, wraz z dywanem ciepnęłam gumową miotłę w kąt i wytyrpałam "zapasowy" dywan/matę. Leży od wczoraj, kłaków wprawdzie nie ma, a raczej ich nie widać - co nie znaczy, że teraz to już mamy dywanową sielankę i dolce far niente. Kto ma, ten ma:

Dzisiaj pada i błocko wszędzie, więc to by było na tyle w sprawie dywanów.
PS. Wnioskuję o Nagrodę Nobla za pisanie o niczym:)))

I jeszcze zajrzyjcie tutaj https://www.siepomaga.pl/ratunekdlaigi Nie ma końca chorobom i biedzie. Proszę ja i prosi Pies w Swetrze...

niedziela, 4 marca 2018

Mydło i powidło

Dzisiaj będzie kompletne pomieszanie z poplątaniem, ale to na Wasze wyraźne życzenie.
Najpierw dieta. Wiosna idzie, więc tradycji musi stać się zadość. Jeśli nie teraz to kiedy? Jeśli ktoś nie znosi kaszy gryczanej (hreczki), to trudno, będzie latem gruby:)
A więc. Kupujemy kilo hreczki - najlepsza, bo zdrowsza, jest hreczka biała, nieprażona, która nie ma charakterystycznego smaczku gryki, jeśli ktoś nie lubi. Spokojnie można ją kupić np. w Auchan. Prażona też może być. Do garnka wlewamy dwie szklanki wody i zagotowujemy. Wrzucamy tam jedną szklankę hreczki, niech sobie raz zabulgocze i to wszystko. Wyłączamy palnik, garnek pakujemy w papier jakiś i gruby ręcznik/koc i do foliowego worka. Za pół godziny hreczka jest gotowa do spożycia. Bez stania nad garnkiem, mieszania i pilnowania. Jeśli zawinie się ją ponownie, utrzyma ciepło przez parę godzin. Powinno jej starczyć na cały dzień - i starcza, czasem nawet trochę zostaje.
Razem z hreczką należy nabyć litr kefiru/dzień.
Niczego nie solimy. Jemy kaszę obficie zapijając lub zalewając ją kefirem. Jemy do wypęku, jak nam się jeść zachce. W międzyczasie pijemy duuużo wody. W ten sposób powinnyśmy wytrzymać trzy dni (da się bez problemu, jeśli ma się motywację), chodzi o oczyszczenie organizmu. Kasza gryczana ma dużo witamin i minerałów, nic nam się nie stanie. Właśnie dlatego nie można jej gotować, tylko pozwolić napęcznieć w cieple. Po trzech dniach ścisłego postu nadal żywimy się hreczką, ale włączamy warzywa i owoce, głównie warzywa: utarta marchewka, surowe buraki i seler są najlepsze, ale bez przesady. Chodzi o surowiznę. Poza wymienionymi warzywami kupuję np. mrożone maliny lub truskawki i z nimi mieszam kaszę. Dodaję kefir i jest to wręcz smaczne. I tak dziesięć dni! Da się. Nie byłam głodna, a jeśli coś mnie ssało, to chcica i łakomstwo. Olesa twierdzi, że powinno się schudnąć 5-8 kilo. Moja córka tyle schudła, ja nie wiem, bo nie mam wagi i nie chcę mieć - co się będę stresować. Moja córka raczej młoda jest, to szybciej jej to idzie, ale czuję i widzę, że schudłam parę kilo.
Po tych gryczanych 10 dniach zaczynamy jeść normalnie, oczywiście bez szaleństw - cudów nie ma, wiadomo.  Raz-dwa razy w tygodniu robimy sobie dzień z hreczku, dla poddjerżanja.
I to wszystko. Przyznacie, że jest mało upierdliwe? Przygotowanie kaszy zajmuje 5 minut. Ważne jest wypicie litra kefiru dziennie!
Teraz żółta maseczka, która nie nazywa się żółta, tylko ZŁOTA! Składa się z: kurkumy, oliwy z oliwek, wosku pszczelego, miodu, olejku z drzewa herbacianego i odrobiny śmietany lub kefiru.
Proporcje po równo, tyle, żeby na paszczu starczyło i nie było zbyt rzadkie. Jeśli robimy porcję na raz, od razu dodajemy kapkę śmietany. Jednak można złotą maskę ukręcić w większej ilości i trzymać w słoiku, w lodówce, nawet przez miesiąc. Wtedy śmietanę/kefir dodajemy bezpośrednio przed zastosowaniem. Dalej normalnie - na paszczu aż zaschnie. Wszystkie składniki można u nas kupić, tak twierdzi Olesa - ja tam nie wiem, dostałam gotowe:
Jako główny tester stwierdzam, że po zmyciu maseczki długo nie miałam potrzeby użycia kremu, a skóra jest gładka w dotyku jak przysłowiowa dupcia niemowlęcia. Chociaż maseczka jedzie pastą do butów, hrehre. I nie jest zbyt wyględna:)

Maniunią, śliczną torebusię dostał anioł. Prawda, że pasuje jak ulał? Siedział na szafie bez torebusi jak zamówiony-nieodebrany:
I jeszcze słowo o ironii losu. W październiku obstalowałam sobie u koleżanki szafę biblioteczną. Szafa stała w domu na wsi i czekałyśmy na jakiś korzystny zbieg okoliczności transportowych, bo to daleko było. Nie spieszyło mi się specjalnie, więc czekałam spokojnie. W końcu jednak mocno zaczęły mi doskwierać walające się wszędzie książki, papiery, notesy, notesiki, farby, kredki. Wczoraj wypatrzyłam na olx komodę za 30 złotych i to w sąsiedniej miejscowości. Niewiele się zastanawiając, wsiadłam w szczałę i za pół godziny targałyśmy z Olesą zdobycz do domu. Powiedzcie same, za 30 zeta miałam ją zostawić? Ma tylko trochę odrapaną jedną szufladę:


Oczywiście natychmiast ją udrapowałam, na szczęście nie zdążyłam załadować, bo właśnie dzisiaj zbiegły się korzystne okoliczności transportowe. Szafa przyjechała, dwaj przystojni i młodzi nad wyraz panowie nieźle się uszarpali. Przeżyłam chwile grozy, bo wyglądało na to, że nie da się wmanewrować jej na zakręcie między drzwiami wejściowymi, a drzwiami z antrejki do domu (zakręt pod kątem prostym). Jakoś z trudem, po centymetrze, udało się! No i jest:
 

No i się zaczęło. Szafka za 30 zeta do łazienki, szafka z łazienki do garderoby, regał z garderoby do tzw. pralni. To wcale nie koniec perygrynacji. W każdym razie Marta się pogubiła i przestała śledzić. Ja powoli też się gubię w swojej nadaktywności.

Suplement!
Pamiętacie opowieść Gardeni o psince, którą przygarnęła jej koleżanka? Popatrzcie na słodziaczka:


Nigdy nie było mi dane zajmowanie się szczenięciem. Wszystkie moje znajdki trafiały do mnie już dorosłe.

piątek, 2 marca 2018

Pokot

Miasto mnie nie wessało, powiedziałabym, że wręcz przeciwnie. Poza tym, że zabiera czas i męczy przeokrutnie, nic mnie w nim na nowo nie urzekło. Ot, miałam potrzebę włączenia się w nurt cywilizacji i tyle. Pochodziłam tu i tam, pogapiłam się na to i owo, dwa lumpeksiki po drodze się napatoczyły, a i tak wylądowałam w Leroy w dziale z farbami, jakżeby inaczej. Trochę czasu tam zmitrężyłam, nie powiem.
Poza uroczą, kurzą torebusią za złotówkę niczego godnego uwagi w lumpku nie znalazłam.
A właśnie że znalazłam, tylko kompletnie zapomniałam! Taki biżutek znalazłam! Rzadko trafia się coś takiego, lumpeksowa biżuteria to na ogół badziewie. To kompletnie odjechany kolczyk w postaci jednorożca. Jedna jego połowa zdobi przód ucha, druga połowa zdobi jego tył. Sztyft przechodzi przez ucho na wylot. Kolczyk jest jeden, ale dla mnie nie ma to znaczenia. Często noszę jeden kolczyk, zwłaszcza jeśli jest odjazdowy. A ten jest:


Uprzedzam pytania - jest malusieńka jak okruszek i wraz z innymi odjechanymi torebusiami przyozdobi sypialnię.
Zimno było dzisiaj i wiatr lodowaty hulał, ale wiosna tuż, tuż - jeśli sugerować się zachowaniem zwierząt. Słońce nieźle przygrzewa, ku szczęściu mojej sfory.
Taki oto pokot:





Byle się zmieścić na słoneczku...
 






Zagadka: gdzie jest Wałek?
I tak się turlają całymi dniami, czego świadectwo daje dywan. Nawet kupiłam sobie kauczukową miotłę do zbierania kudłów, bo nie nadążam z workami do odkurzacza. Miotła sprawy nie załatwia, ale bardzo pomaga, jakby ktoś pytał.
Niczego więcej nie napiszę, presję czuję. A pod presją gubię wątek:)

Magda z Plewisk, to ta miotła. To nie jest włosie, to guma. Droga jest - 21 zeta dałam, ale warto. No nie trzeba na kolanach:

poniedziałek, 26 lutego 2018

Kontynuacja reaktywacji

Miałam pokusę, aby sprawdzić ile komentarzy się zmieści, ale to upierdliwe. Ładuje albo i nie. Sprzątam więc wybieg - niech to będzie kontynuacja wczorajszej reaktywacji. Zaskoczyła mnie i wzruszyła tak liczna Wasza obecność i to, że przybyłyście na pierwsze wołanie w takiej imponującej ilości komentarzy.
Życie zaskrzeczało, ale teraz wynagrodziło mi z nawiązką!
Dzisiaj Olesa obchodziła urodziny i z tej okazji urządziła małe przyjęcie. Upichciła placeczki (duży placek ziemniaczany z różnościami w środku, pycha), objadłyśmy się z Martą jak bąki (po 4 dniach życia na kaszy gryczanej, wodzie i kefirze), ale spoko, to był jednorazowy wyskok. Gadałyśmy o życiu, jak to przy urodzinach. Okropnie żal mi Olesy, bo właściwie wracać na Ukrainę nie ma po co, a zostać w Polsce na stałe to też marne perspektywy. Olesa ma 59 lat i dostanie 50 dolarów (w przeliczeniu) emerytury, a ceny na Ukrainie są takie jak u nas albo i wyższe. Jeśli zostanie w Polsce, nie dostanie nawet tego. Jeśli wyjedzie tam - i tak z tego nie wyżyje, bo pieniędzy nie wystarczy nawet na prąd. Pewnie da sobie radę - ma kawałek ziemi, będzie go uprawiać, hodować kurki, może krowę. Z kaski zarobionej tutaj będzie sobie dokładać przez jakiś czas. Zastanawiam się tylko co ją czeka, jeśli z sił opadnie albo zachoruje? Może liczyć na dzieci, ale i one nie mają perspektyw. Dwaj synowie są w Polsce i pewnie pofruną dalej, trzeci syn nie może wyjechać, bo jest wojskowym.
Próbuję postawić się na miejscu Olesy. Wyobraźcie sobie, że młodość dawno macie za sobą, mąż nie żyje i przymuszone sytuacją musicie zostawić wszystko z dnia na dzień. Kurki i krowę oddać sąsiadom, znaleźć dom dla psa i kota, chałupę zamknąć na cztery spusty, wziąć niewielką walizkę i jechać w ciemno za chlebem. Tak właśnie było z Olesą - nie wiedziała dokąd jedzie i co ją tu spotka. Jak trzeba być zdeterminowanym, żeby podjąć taką decyzję?
U nas też nie jest fajnie, ale z opowieści Olesy wynika, że na Ukrainie jest o wiele gorzej, niż bywało we współczesnej Polsce, nawet w stanie wojennym. Półki są wprawdzie pełne towaru, ale nie ma za co go kupić. Nie rozumiem, jak to się komuś opłaca?
Jak to możliwe, że wielki i obfitujący w dobra naturalne europejski kraj chyli się ku ruinie? Nie oczekuję odpowiedzi, bo nikt jej nie zna. To pytanie z gatunku retorycznych.
Dlatego na urodziny dałam Olesie maniuni flakonik PRAWDZIWYCH perfum. Taką odrobinę luksusu.
Okno z widokiem
A tutaj wierszyk Ninki. Tak ją dzisiaj natchnienie rano szarpnęło, że nie strzymała i oto jest!


Zima makijaż nowy zrobiła:
śniegiem subtelnie przypudrowana
nowy naszyjnik z sopli włożyła
i słońcem błyszczy z samego rana.

Diamenty z lodu wyszlifowane
w kolczykach błyszczą, w oczkach pierścieni,
wzór pięknie mrozem cyzelowany
na białej sukni lśniąco się mieni.

Piękna i zimna siedzi na tronie,
ale co z Gwiazdką? Gdzie wtedy była?
Dziś dumnie nosi głowę w koronie,
a na karnawał to się spóźniła!

Kiedy już wreszcie pora na wiosnę,
gdy każdy ciepła i kwiatów szuka,
gdy ptak zaczyna trele miłosne,
ona przychodzi i do drzwi stuka,
mówiąc, że musi odrobić straty
z zeszłego roku.
I nic poza tym.

niedziela, 25 lutego 2018

Reaktywacja!

Trochę mnie tu nie było co nie znaczy, że poszłam sobie na zawsze. Poszłam na rok, a rok to nie wyrok!
Kto wie, ten wie i niech tak pozostanie. Dość powiedzieć, że życie pisze scenariusze o jakich nam się nie śniło i jakich próżno szukać w kinie. Poprawki do scenariusza zajęły mi blisko rok i wreszcie jest on (scenariusz) prawie gotowy.
Życie przeciągnęło mnie za włosy po brukowanej nawierzchni, że się tak obrazowo wyrażę. Jednak dzięki ogromnemu wsparciu rodziny, przyjaciół, bliższych i dalszych znajomych, a nawet obcych ludzi, pozbierałam tę rozsypaną układankę i jestem! Nigdy w życiu nie doświadczyłam tyle dobra.
W moim życiu zmieniło się bardzo dużo i to - uwaga - wcale nie na gorsze, jak można by się spodziewać. Wiem to dzisiaj, z perspektywy roku. Powiem więcej - nauczyłam się paru nowych rzeczy (m.in. odkryłam, że kocham i potrafię ujarzmić glinę!), sięgnęłam po nowe techniki malarskie i kolor. Mam ostatnio potrzebę otaczania się mocnymi barwami (dotyczy to również wnętrz i ciuchów). Może sprawiają to intensywne ostatnio emocje? Właśnie kończę obrazek - jest tak kolorowy, że zęby bolą!
Wszystko to nie ma nic wspólnego z porzekadłem (którego nie cierpię) "co cię nie zabije to cię wzmocni". Znam inne i lepsze metody wzmacniania. Jest jednakże prawdą to, że człowiek potrafi znaleźć w sobie siłę, o jaką nie podejrzewałby się w normalnych warunkach i przenigdy. Dowiedziałam się, że mam wokół siebie prawdziwych przyjaciół i mnóstwo życzliwych ludzi.Gumno zamieniłam na inne, oswoiłam je i upiększyłam po swojemu, jednak jest ono tylko przystankiem. Na jak długo, nie wiem - zależy to od wielu czynników, nie tylko ode mnie.
Niezmienne są moje skarbuńki. Gdzie ja, tam i one:
FrodoWałek
Czajnik. Jak był obwiesiem, tak jest!

Tak więc jestem i będę!

Suplement. Obraz psychodeliczny, technika mieszana, 30 x 40 cm. Poproszę o stosownie odjechany tytuł.
Wściekłam się, rzuciłam się z determinacją na aparat i... odblokowałam. Zdjęcie mniej więcej oddaje stan faktyczny. No i jest tytuł! Dziękuję Wam za propozycje, wykorzystam je w kolejnych obrazkach, bo wena trzyma. Przedtem muszę tylko parę piesków machnąć.
A więc obrazek dostał tytuł "Pejzaż nieobliczalny". Ninko, przybij piątkę!