W chwilach lepszego samopoczucia, zabrałam się za porządkowanie zdjęć. Niewiele zrobiłam, bo nie cierpię takiej roboty, ale znalazłam kilka ciekawych.
Po studiach wróciłam sama do rodzinnego domu bo nie było dla mnie pracy w Krakowie. Tu znalazłam pracę, mąż dojeżdżał na weekendy i tutaj urodziła się moja córka. Tak się złożyło, że urlop macierzyński i pracowy wypadły na wiosnę i lato, więc miałam możliwość suszenia pieluch na słońcu i wystawiania dziecka do ogródka.
Tymczasem w połowie lipca zaczęło padać, nie gwałtownie, burzowo i krótko tylko jednostajnie, dzień jeden, drugi, trzeci, czwarty. Trzeba było palić w piecu bo dziecinne pieluszki i fatałaszki nie schły w wilgotnym powietrzu, siedzieć w domu i czekać na poprawę pogody. I jeszcze jedno - woda w rzece zaczęła się szybko podnosić wieczorem trzeciego dnia. Już bywało, że zalewała drogę i kawałek ogrodu, ale wtedy można się było wydostać na inną, przez ogród sąsiadów.
Kilka słów o położeniu domu, bo to ważne. Na niewielkim wzniesieniu stoi pięć domów, trzy blisko siebie, dwa trochę dalej. Rzeczka wokół posesji zataczała lekki łuk. Kiedyś za ogrodem sąsiadów były stawy i zostało obniżenie terenu.
Czwartego dnia rano weszłam do kuchni i usłyszałam głuchy huk i szum. Wyjrzałam przez okno, a tam za drzewami okalającymi ogród warzywny toczyła się żółta spieniona masa wody. Zawołałam mamę i wybiegłyśmy z domu. Woda pędziła z zawrotną prędkością, zalała już drogę i kawałek ogrodu. Mama miała iść do pracy, telefon był tylko u sąsiadów, postanowiła przejść od drugiej strony. Po chwili wróciła. Woda znalazła obniżenie terenu, zalała także tamten odcinek. Znaleźliśmy się na wyspie. Ponieważ mała spała, wzięłyśmy aparat i biegałyśmy z miejsca na miejsce, żeby zrobić zdjęcia. Oblatywał nas strach, bo wody przybywało. Już zalała sad i sięgała prawie do furtki. Od piwnicznego okienka dzielił ją metr.
Ogród sąsiada, tutaj było obniżenie terenu, w dali widać dom położony bliżej brzegu, tam wdarła się fala.
Sad sąsiadów.
Tutaj widać poręcze mostu. Gdy tak patrzyłyśmy ze zgrozą, zauważyłyśmy że woda porwała położony wyżej most. Na naszych oczach uderzył w most prowadzący od nas na drugi brzeg, wśród huku i trzasku popłynęły oba, by zabrać trzeci, kilkaset metrów dalej.
Przez tydzień trzeba było chodzić bardzo okrężną drogą, bo ocalał tylko murowany, kawałek dalej. Potem położono prowizoryczną kładkę.
Na szczęście deszcz czwartego dnia przestał lać i woda zaczęła powoli opadać. Do wieczora odsłoniła jedno przejście. Na drugi dzień już płynęła swoim korytem i odsłoniła ogrom zniszczeń. Zamulony ogród i sad, podmyty sąsiedni brzeg, droga zawalona wyrwanymi krzakami i i ten cuchnący muł wszędzie.
A tak wyglądał poziom wody normalnie. W najgłębszym miejscu sięgała połowy uda.
Dla uplastycznienia opisu mapka okolicy. Nie jest dokładna, bo na planie naszych domów nie ma.
Obwiedziona pomarańczową kreską "wysepka" to miejsca nie zalane, zieloną ścieżka od domu do mostu, odblaskową żółcią zaznaczone trzy mosty, które porwała woda.
Na tą jeszcze jedna pomarańczowa kreskę nie trzeba zwracać uwagi. Źle sobie zaznaczyłam, bo skala jest inna.
Potem rzekę wyregulowano, ale po każdej większej wodzie brzeg się obniżał i drogę zalewało dalej.
Wnuczka na zalanej ścieżce.
Po ostatniej powodzi woda znów uszkodziła most i wybudowano nowy, metalowy i brzydki.