poniedziałek, 16 lutego 2015

family, slow version

Demokracja, wolność w każdej możliwej dziedzinie, kapitalizm, który sprawia, że podstawia się nam pod nos więcej niż potrzebujemy, dostęp do mediów - to wszystko (i pewnie jeszcze cały szereg innych czynników) sprawia, że chcemy mieć wybór, więcej: uważamy, że wybór nam się należy. 
Zawsze. 
Kiedy coś/ktoś się nam nie podoba, często bez żalu odwracamy się na pięcie i wychodzimy. Poszukać szczęścia gdzie indziej. Mamy przecież milion i osiem możliwości. Szkoda nam sił, łez, czasu, może nawet pieniędzy. Ma to swoje dobre strony: bo zyskujemy na samoświadomości, szanujemy siebie, nie pozwalamy się ranić. Ale ma też niebezpieczne rejony, w które wyjątkowo łatwo się zapędzić. 
Na przykład osłabia więzi. Bo przecież więzi - z definicji - co nieco uwierają. Uwiązują. Uzależniają nas od kogoś. A tego żaden szanujący się człowiek nie lubi. Więc te więzi - przyjazne, rodzinne - poluźnia. Spuszcza się z tej smyczy i biegnie. Taki wolny. Taki...
sam.
Przyjaciół sobie wybieramy, to może pół biedy. 
Ale rodziny się nie wybiera. Jest i już. I co? 
Zasłaniamy się pracą, obowiązkami, nierzadko dziećmi. Widujemy się coraz rzadziej. Jeździmy coraz rzadziej. Wolimy nie spędzać razem wolnego czasu. Unikamy wspólnych wyjazdów. Z teściową? Za dużo nerwów. Z mamą? Jakoś obciach. Rodzeństwo ma swoje dziwactwa i fobie. Kuzyn za dużo pije. Ciotka próbuje kogoś przekrzyczeć. Babcia niedosłyszy. Dziadek przynudza. Nudzimy się, musimy słuchać głupot, udawać, że smakuje. Nawet na zdjęciu nie wychodzimy z nimi ładnie, bo... większość nie podziela naszego gustu. Zamyka oczy albo coś żuje.

Tak, przerysowuję. 

A jednak nie jestem lepsza. Też mam różne "ale" w kochaniu, akceptowaniu, rozumieniu członków rodziny. Naszej: Pana Męża i mojej. Chwile - czasami długie - irytacji i niechęci. Zniecierpliwienia. Kiedyś reagowałam typowo: odwracałam się i uciekałam, nie dzwoniłam, żyłam swoim życiem i dobrze mi z tym było.
Naprawdę dobrze. 
Ale to niedobrze. 
Bo nie da się wybaczyć bez "przepraszam", nie da się ukoić złości bez wymiany uścisków, nie da się kochać bez obecności. 

Oglądaliście filmy "About Time" i "The Family Stone"?
Wszyscy członkowie tych rodzin mają swoje wady, ułomności, wkurzające nawyki, durne gadki, ale ich siłą jest właśnie nieustanna, pewna jak ten "amen" w pacierzu OBECNOŚĆ. Oni są dla siebie, rozmawiają ze sobą, OKAZUJĄ sobie zainteresowanie, są uważni i nie unikają więzi, PIELĘGNUJĄ ją. Chociaż to trudne i chociaż bywa, że trzeba się przymusić. Ale przede wszystkim udowadniają, że cały bajer nie w tym, by próbować innych pod siebie zmienić, ale właśnie przyjąć ich z tzw. całym dobrodziejstwem inwentarza i potraktować z miłością. Bez warunków. Tym bardziej, że zmiana, jaka może zajść w naszych relacjach z innymi, to zmiana... w nas! 

Spróbowałam więc.
Uśmiechnąć się na kolejne bezpodstawne narzekania. Zamiast "no, żesz! ile można!" pomyśleć "on po prostu tak ma, wygada się i będzie mu lepiej, potrzebuje tego". 
Uśmiechnąć się na znowu pomieszane naczynia. Zamiast wściekania się i pytania, "czy ona musi wszystko układać po swojemu?!", pomyśleć: "chce tylko pomóc, niech czuje, że pomogła, ułożenie tego we właściwe miejsce zajmie mi góra trzy minuty, to niewysoka cena za czyjeś zadowolenie". 
Uśmiechnąć się do tych wczorajszych skarpetek pod krzesłem i niedolanej wody do filtra. 
Uśmiechnąć się na pytanie babci "co u ciebie, kochanie?", chociaż dzwoniła wczoraj. 
Uśmiechnąć się, gdy po raz 1127 słucham utartych sloganów i uprzedzeń. Nie muszę burzyć czyjegoś światopoglądu. Nie, jeśli jemu z tym świetnie i nikogo nie krzywdzi.

To działa: mój luz, mój spokój, moja pełna akceptacja - to owocuje. Nagle sytuacja przestaje być napięta. Nie ma spraw, wiszących w powietrzu. Niewypowiedzianych złośliwości. Nagle ten wspólny czas staje się przyjemny. Zamiast "niech to szlag trafi! co za rodzina?!", pojawia się "mam rodzinę - w tym moja siła".

Bo w rodzinie tkwi nasza siła.
Banał to czy nie.





czwartek, 12 lutego 2015

boyhood

Dogania brata. Szybko. Coraz szybciej. Pędzi na oślep.
Jeszcze dobrze nie otworzy oczu, gdy pyta "dzie Jojo?" (czyli J.J. w języku Niedźwiedzi).
Kiedy J.J. wyciąga wanienkę na środek kuchni, on wyciąga miskę na pranie. Dzielą się drewnianymi szpatułkami - każdy dostaje po dwie - i wypływają na dziki ocean z wykładziny. 
Kiedy J.J. jest strażakiem, on jest policjantem. 
Kiedy J.J. jest Patem, on jest Matem, i wspólnymi siłami remontują, tfu! roznoszą nasz dom w pył.
Kiedy J.J. bawi się Lego Duplo, on również, ale kiedy przychodzi dzień "duplo-jest-dla-maluchów", Niedźwiadek także sięga po Lego City. Wczoraj sam rozłożył i złożył mały samochód z działu 5-12. 
Nie powiem: byliśmy w szoku.
Kiedy J.J. jest w przedszkolu, Niedźwiadek obejmuje władzę w jego pokoju. Nierzadko zaczyna od sprzątania. Wie, gdzie jest miejsce na samochody, a gdzie na książeczki. Lubi, jak wszystko leży tam, gdzie powinno. Wie też, że J.J. nie pozwala mu siedzieć w skrzyni z "drewniakami", więc pod jego nieobecność... 
siedzi! Ile dusza zapragnie!
Wyciąga po kolei tory i stacje, wagoniki i przejazdy ze szlabanami, samochody i zwierzaki. Bawi się z namaszczeniem. 
Bo w świecie chłopaków panuje jasna hierarchia i wbrew pozorom samochody są w niej na niższych szczeblach, a drzewne Kolejkowo zajmuje wysoką, drugą pozycję. Tuż za Lego.

Obserwuję to doganianie, dorastanie do brata. To pełne zaufania naśladownictwo. 
Denerwuję się, kiedy budują zjeżdżalnię z kanapowych poduch i ślizgają się po niej prosto na rant stolika. Albo kiedy nurkują w wannie. Bo wiem, że chwilowo tylko jeden z nich potrafi nabrać dość powietrza. 
Nawijam J.J.-owi o byciu bohaterem czy wzorem i związanej z tym odpowiedzialności. Nie zawsze chcę marudzić, bo przecież psuję zabawę, ale czuję, że to konieczne (proszę, powiedzcie, że też tak robicie!). 
Mimo wszystko jednak, przede wszystkim lubię patrzeć, jak się między nimi tworzy silna, świadoma już więź. Jak budują jeden obóz, wspólny chłopięcy świat. I wcale się nie obrażę, jeśli któregoś dnia powiedzą: "Mamo, nie przeszkadzaj, to są męskie sprawy". No, na 97,777% się nie obrażę ;)



wtorek, 10 lutego 2015

loff loff & ladnebebe

Pamiętacie jeszcze, że to jest blog MODOWY? ;)
Poniżej moja ulubiona stylówa z sesji z Loff Loff dla Ładnebebe.
Całość możecie zobaczyć TU.



piątek, 6 lutego 2015

so unhappy

Kilka dni temu robiłam wywiad z pewną dziewczyną. Kaskaderką. Mamą. 
Rozmawiałyśmy głównie o jej pracy, o kolejnych przełomach: najpierw złamanym kręgosłupie, a potem... ciąży. Zapytałam, co czuła, kiedy się dowiedziała, że będzie miała dziecko. 
- Była lekka panika, że moje życie totalnie się zmieni, ale zaraz przyszła refleksja, że przecież w takiej sytuacji zawsze by się zmieniło. Kim bym nie była, jakiego bym zawodu nie wykonywała, tak by było i już - powiedziała spokojnie. Z uśmiechem.
A ja miałam ochotę ją za te słowa uściskać!

Tak rzadko to słyszę. Za rzadko! Prawie wcale. 
"Zmieniło się i już. To normalne." 
A przecież tak właśnie jest i nie ma w tym nic dziwnego. Dlaczego uważamy, że jest? Dlaczego wpędzamy się z tego powodu w nieustanne frustracje? Dlaczego oczekujemy, że nic się nie zmieni, że nie trzeba będzie czegoś lub może wszystkiego poświęcić? Dlaczego w ogóle decydujemy się na dziecko, skoro nie chcemy się zmieniać, dostosować do nowej sytuacji, z czegoś zrezygnować? 

Też mam dni, w których przeklinam znowu zimną kawę, znowu wylany szampon, rozsypaną ziemię z doniczek, dwie godziny spaceru na mrozie - spaceru, na który wcale nie miałam ochoty, karmelowe odciski palców na kanapie. Pewnie, że mam. I naprawdę klnę wtedy jak szewc. Ale jednocześnie gdzieś w tyle głowy jakiś głos (początki schizofrenii?) podpowiada mi, że te rzeczy dostałam po prostu w pakiecie, że innej opcji nie było. I już.
 
Rzygam egoizmem, tym kultem skupienia na sobie, na realizowaniu wyłącznie siebie, na spełnianiu wyłącznie swoich pragnień i (żeby tylko!) potrzeb, tą potrzebą udowadniania sobie i całemu światu, że jestem najlepsza, najmądrzejsza, pierwsza we wszystkim, a jak nie jestem - to wina dziecka, które mnie tak szalenie ogranicza. Reaguję alergicznie na tekst "szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko" jako próby wytłumaczenia realizowania swoich zachcianek non stop. Bo przecież będę nieszczęśliwa, jeśli pójdę do kina raz na dwa miesiące, a nie co tydzień i będę nieszczęśliwa, jeśli podczas wakacji nie skorzystam z oferowanego w hotelu kursu windsurfingu, bo muszę (muszę!) się zajmować swoim (swoim!) dzieckiem. 
Na pewno zależy to w dużej mierze od tego, JAK rozumiemy i realizujemy nasze szczęście (pisałam o tym TU), a trochę od tego, że lubimy sobie mniej lub bardziej publicznie ponarzekać i znaleźć się choć na chwilę w centrum czyjejś uwagi. O, żesz, kur..., i co teraz? Bo jak lubię siebie, swoje życie, swojego męża, swoje dzieci, to... no, przerąbane mam! Nikt nie będzie chciał ze mną gadać! Będę towarzysko niewidzialna! A poza tym... to chamstwo! Czyż nie?! ;)

Więc lepiej, jak powiem, że kocham swoje dziecko, ale...
to taki ciężar! 
jestem taka zmęczona!
pęcherz mi zaraz pęknie, bo odkąd wstałam, nie miałam czasu się wysikać, a jest 13!
nie całuję się, bo nie myłam zębów; trzecią dobę! 
musiałam przerwać studia;
dwa lata nie byłam na porządnej imprezie!
moje ubranie śmierdzi ulanym mlekiem!
i tak dalej.
Idealny początek rozmowy. Zresztą to prawda. Każda z nas zna podobne sytuacje. Wszystkie w takich byłyśmy. Ano, właśnie! Wszystkie! A jednak nie dostrzegam absurdu w tym, że mimo to czuję się wyjątkowa i jedyna w tym moim nieszczęściu. Czasami wiem, że tak sobie gadam, niewinnie, dla osiągnięcia określonych celów integracyjnych i wydaje mi się, że zachowuję odpowiedni luz, ale nie ma tak łatwo: badania wykazują, że to wszechobecne narzekanie prowadzi do tego, że faktycznie przestajemy dostrzegać rzeczy dobre, cieszyć się codziennością, że celowo, a potem już odruchowo wyławiamy to, na co da się pomarudzić, mało tego: może prowadzić do depresji! Zwłaszcza młode mamy, którym się wydaje, że uciążliwości macierzyństwa nie mają końca, narastają, nie ma na nie rady. Rozejrzyj się, może masz taką obok siebie. Może wolałaby usłyszeć, że z tym sikaniem to hiperbola, a impreza nie ma znaczenia, kiedy masz w domu kogoś, kto cię kocha bezwarunkowo. 
 
- To normalne - mówi ze śmiechem Ania, ta kaskaderka. Pewnie, że praca dawała i daje jej ogromną przyjemność, ale teraz jej życie jest wypełnione zupełnie czymś innym. Tak po prostu. 
- Wciąż jestem zajęta. Nie siedzę i nie czekam, aż coś się wydarzy, ktoś zadzwoni. Cieszę się, jak jest zlecenie, ale i bez tego mam co robić. Jak każda mama – śmieje się. - Od początku zabieram małą ze sobą na treningi, widzę, że jej się to podoba. To fantastyczne!

Naprawdę ciężko się gada z kimś, komu dziecko wywróciło życie do góry nogami, a on nie narzeka. No, do dupy się gada! Fatalnie i... 
przez prawie trzy godziny ;)


środa, 4 lutego 2015

2-years-old Bear

W tym roku mam łatwo: i na lutowych urodzinach Niedźwiadka, i na marcowych J.J.'a tradycyjny tort został/zostanie zastąpiony lodowym, ale nie bajeranckim, tylko kupionym w spożywczaku, bo taki chłopaki aktualnie lubią najbardziej. Prezent też mamy "z głowy" - zapadła decyzja o zakupie wspólnego auta na akumulator, wersja dla dwóch osób, żeby nie było bójki o miejsce w środku, więc i my, i goście po prostu się zrzucamy przy obu okazjach. Stąd luz. 
A jednak i mnie, i Pana Męża dopadł smuteczek. Znacie go: nasze-dzieci-za-szybko-rosną! 
Czasu się jednak cofnąć nie da i można tylko mieć nadzieję, na jakąś... słodką wpadkę w okolicach 40-stki ;)

***

Dwuletni Niedźwiadek:
- jest najbardziej słodkim i pogodnym dzieckiem, jakie znam, uwielbia się śmiać i robić żarciki, ma w repertuarze cwaniacki uśmieszek-dziubek a'la Bruce Willis, zalotne "heeeeeej" i flirciarskie mrużenie oczu oraz celowo "śmieszny" chód (naprawdę!),
- wciąż uwielbia się wspinać i robić mrożące krew w żyłach akrobacje, potrafi sięgać po coś, stojąc na jednej nodze na kierownicy Baghera (!), przynajmniej raz w tygodniu zdobywa nowego siniaka,
- nie znosi sprzeciwu, ale nie awanturuje się z hukiem, tylko tak długo robi swoje, aż się odpuści - bo on nie odpuści NIGDY, po prostu nie ma takiej opcji,
- kopiuje J.J.'a niemal we wszystkim, wręcz na granicy absurdu: kiedy J.J. zahaczył o gałęzie drzewa i spadła mu czapka, Niedźwiadek tak długo krążył wokół tego drzewa i tak wysoko zadzierał głowę, aż i jemu przytrafiło się to samo,
- kiedy się gniewa, robi podkówkę albo zasłania buzię, obrażony i trzeba go przepraszać, nie zawsze wybacza od razu,
- lubi jeść, szczególnie ziemniaki i potrawy z ziemniaków zrobione (na 100% ma to po mojej babci), lubi wszystkiego spróbować przynajmniej raz, ze słodyczy najbardziej uwielbia żelki, za czekoladą nie przepada (w przeciwieństwie do J.J.'a),
- lubi czytać przed snem, wciąż te same bajki (!),
- niedawno zaczął trochę oglądać BabyTV, skupia się na "Przytulaczkach" i niektórych piosenkach, podczas oglądania często pyta mnie "co to?" i muszę nazywać wszystko, co się pojawia na ekranie,
- aktualnie ma "fisia" na punkcie DVD: bez przerwy włącza sprzęt, wyciąga i wkłada do niego płyty, wkłada i wyciąga je także z pudełek, mógłby to robić godzinami,
- każdy dzień zaczyna od pytań "dzie tata?" i "dzie Jojo?",
- jest porządnicki: musi pościerać, jak się rozleje/rozsypie, musi odnieść talerze i kubki na miejsce, musi wyrzucić śmieci (co z tego, że wyrzuca do zlewu;)) itd., co jednak wcale mu nie przeszkadza w rozsypywaniu zabawek po podłodze i zostawiania ich tak :),
- kiedy chce mleko ("eko"), nie da się go oszukać niczym innym, a potrafi domagać się "eko" nawet cztery razy dziennie,
- jakiś czas temu zamienił słówka "ato" (auto) i "bjum" (na resztę pojazdów) na słówko "iiije-chau", teraz wszystko, co na kołach, to owo "jechał" :O,
- ma zerową motywację do nauki normalnych wersji słówek, bo J.J. mówi do niego jego językiem, a nawet przerabia słowa na onomatopeiczne wersje, żeby jakoby ułatwić Niedźwiadkowi komunikację, np. "chodź, obejrzymy bajku-bajku" albo "chcesz żelku-żelku?",
- potrafi sam założyć buty, każde (!) i otworzyć drzwi, też każde (!),
- bezbłędnie obsługuje pilota do kolejki Lego City,
- podczas spaceru ze mną idzie grzecznie na nóżkach lub siedzi w wózku, podczas spaceru z tatą jedyną możliwa opcja to... na rękach u taty.