2025-01-30

„Moje zmory” Gwendoline Riley

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 5 lutego 2025

Przekład: Maciej Stroiński

Liczba stron: 216

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Oddalenie od matki

Motyw matki to wciąż kopalnia literackich inspiracji. Gwendoline Riley skorzystała z jej zasobów, pisząc książkę nie tyle poruszającą, ile wręcz wstrząsającą, przede wszystkim dzięki swojemu minimalizmowi, skrótowości i umiejętności ukazania najbardziej trudnych konfrontacji matki z córką za pomocą krótkich scen oraz znakomicie wkomponowanych w narrację dialogów. Z książek o matkach przypominają mi się te dwie ważne, które na zawsze pozostały ze mną. Pierwsza z nich to „Matka się śmieje” Chantal Akerman – przejmujące studium odrzucenia dziecka pisane z perspektywy artystki przyglądającej się rodzicielce z pewnego oddalenia. Tu też będziemy mieli dystans, choć bohaterka cała zanurzona jest w swojej matce i tym, w jaki sposób się od niej oddala. Nie jest też jak u Akerman artystką, co zasadniczo zmienia stylistykę opowieści, jednak cierpiąca tutaj u boku najbliższej osoby Bridget jest intelektualistką, świadomą braku środków do wyrażenia tego, w jakiej pustce się znajduje i jak ta pustka się pogłębia. Ze wskazanym motywem można powiązać także autobiograficzne rozważania nieodżałowanego Marcina Wichy, który w swych „Rzeczach, których nie wyrzuciłem” zszywa portret matki jakby ze skrawków pamięci.

U Riley są rzeczy, które są wyrzucane. Wspólnie. Symboliczna scena, w której matka i córka robią porządki, by uprzątnąć zbędne przedmioty z życia tej pierwszej, jest jednocześnie jedną z najważniejszych w tej powieści. Oczywiście jeśli przyjmie się, że to historia o tym, jak kompulsywnie chce się odrzucić, zniszczyć i wyrzucić wszystko to, co traumatycznie naznaczało relację, w której obecnie najważniejsze jest odchodzenie. Matka bowiem oddala się jeszcze bardziej z powodu choroby. Ale powodów wcześniejszego oddalania się i obecnego dystansu będziemy szukać w retrospekcjach.

To narracja także o tym, czym jest piętno matki. Gdy żyje się w jej cieniu, usiłując stworzyć dla siebie jak najlepsze życie, lecz ciągle mając w pamięci, że ta, która dała to życie, funkcjonowała w jakiejś egzystencjalnej ruinie. Dopasowywała się do wzorców, modeli zachowania, do zasad i tradycji, które potem ją oszukały. Bo żyła „jak należy”, a pozostała rozpaczliwie sama. To boli równie mocno jak samotność córek, bezpośrednio i pośrednio odrzucanych. Jedna z nich decyduje się na próbę zrozumienia wszystkiego. Tego, co było wiecznym niezrozumieniem. Nasilało się, coraz mocniej dotykało, w końcu doprowadziło do formalizacji kontaktów, ale przecież w tym wszystkim pozostała bezwarunkowa miłość. Kto tu kogo kocha, kto nie umie kochać, a kto pokochał za dwoje i teraz cierpi, bo nie umie tego unieść?

„Nie rozumiem, jak ty żyjesz” – te słowa Bridget prowadzą nas przez kolejne rozdziały, ukazujące skomplikowaną relację i jednocześnie unicestwiające jej status, bo powinna być ważna, a stała się nie do zniesienia. „Moje zmory” to powieść o inicjacji egzystencjalnego smutku. Historia odrzucanej córki schodzi na drugi plan, kiedy obserwujemy, w jaki sposób życie odrzucało jej matkę. Czy w zamian dziecko powinno otrzymać tę część zgorzknienia, które rodzicielka zabrała w dalszą życiową drogę? To rzecz, w której antagonistki stają się sobie najbliższe, gdy usiłują rozwiązać zagadkę wiecznego nieporozumienia. Antagonizm zmienia się stopniowo, bo Riley stara się wykrzesać z tej historii to, co czułe i niepowtarzalnie piękne, jednakże szorstkość – na wielu poziomach – dominuje i znakomicie się komponuje z tym, że ta książka jest tak krótka, w takiej formie jeszcze bardziej oddziałująca na odbiorcę.

Matka unieszczęśliwiła się z powodu zasad, którym się podporządkowała. Bridget zdaje się nieszczęśliwa przede wszystkim dlatego, że musi unieść brzemię matki. Ktoś w końcu musi jej słuchać. Ktoś wreszcie chce zrozumieć. Tymczasem pojawia się bariera nie do przekroczenia. Być może naznaczona tym, że główna bohaterka cierpiała również z powodu ojca. Tego mężczyzny, który był punktem odniesienia dla kobiety starającej się nie dostrzegać, że jego egocentryzm zrzucał ją gdzieś na margines. Riley opowiada o dorosłej kobiecie, która ma w pamięci odrzucenie w wieku dorastania, a teraz wie, że matka więcej odrzucenia nie zniesie. Tymczasem sama jest nieznośna. W sposób śmieszny, tragikomiczny i jednocześnie bezbrzeżnie smutny. Bo „Moje zmory” to powieść o niemożności przeniknięcia do mentalnej klatki, w której cierpienie zamknęła najbliższa osoba. Wydaje się, że nikt tu nie może pomóc nikomu, choć narratorka bardzo się stara. Tymczasem zasadniczy problem to problem zrozumienia – kim naprawdę stała się matka i w którą stronę chce podążać z tą zranioną formą swojej osobowości i wrażliwości.

Podoba mi się tu metafora osiadania na mieliźnie w opisie tej skomplikowanej relacji. Matce nie zależało na tym, by być blisko córki. Kiedy córka usiłuje wykształcić jakąś bliskość po latach, matka osuwa się w cień, ponownie osiada na mieliźnie, nie daje szansy na żaden ruch, żadne działanie zmieniające cokolwiek. Najbardziej boli opisywana u Riley bezradność. Jednak mamy tutaj sportretowane dwa silne charaktery. Dwie kobiety zdecydowane, by stanowić o swoim życiu i żyć na własnych zasadach. Tylko że wkraczanie w rejon społecznych uwarunkowań rujnuje seniorkę. Przecież żyła tak, żeby ludzie nie powiedzieli nic złego. A teraz pozostają tylko dwie córki: jedna na dalszym planie powieści i ta druga, która teraz nie jest w stanie powiedzieć niczego dobrego.

To tworzenie tutaj kontaktu na siłę przywodzi na myśl obraz ścigającego i uciekiniera. Oczywiście od wszystkiego ucieka matka. Ona jest tu postacią unikającą, jednak dużo ciekawszą niż mało odsłonięta Bridget działająca bardziej w trybie zadaniowym. Zaletą tej książki jest to, że można ją odczytać na przynajmniej dwa sposoby. Bo są tu dwie opozycyjne historie, jednakże również historia silnego przywiązania – do swoich nawyków i do tego, że poza nimi kształtuje się świat, w którym żyją inni. I czasami bywają szczęśliwi.

Gwendoline Riley najpierw prezentuje nam ciekawą wiwisekcję ludzi, dla których własne dzieci nie są istotne, a potem każe przyglądać się tym dzieciom – weszły w dorosłość bez rodzicielskiego kompasu, a teraz mierzą się z tym, że ich rodzice znikają, dosłownie i metaforycznie. Że już nic nie da się przepracować, do niczego wrócić, o niczym naprawdę porozmawiać. Riley opowiada o starszej kobiecie, która wyraźnie zablokowała się przed otaczającym ją realnym światem. Ale również o dorastającej kobiecie, która chciałaby wesprzeć się na matczynym ramieniu, jednak sama musi je wspierać, choć tak rzadko ma na to pozwolenie. Narracja o szorstkiej, bolesnej, ale bardzo silnej więzi. Czy o miłości? Może o jej poszukiwaniu. Jednak także świetna powieść obyczajowa punktująca te momenty napięcia i niepokoju, które wkradają się wówczas, gdy możliwa jest okazja rozmowy o czymś ciepłym, kojącym. „Moje zmory” nie dadzą ani ciepła, ani ukojenia. Jest to natomiast jedna z tych książek, które pokazują, że o matkach wciąż można pisać pasjonujące narracje.

2025-01-22

„Przyszłość” Naomi Alderman

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy

Data wydania: 22 stycznia 2025

Przekład: Małgorzata Glasenapp

Liczba stron: 416

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 64,90 zł

Tytuł recenzji: Portret ludzkości

Lubię czasem wracać do autorek lub autorów, którzy zirytowali mnie swoimi poprzednimi książkami. Zazwyczaj te powroty są bardzo ciekawymi przeżyciami czytelniczymi, bo pośród mnóstwa twórców świetnego debiutu i niczego poza nim są też ludzie, którzy kształtują swój warsztat pisarski i rozwijają go, korzystając z ulubionego stylu, tropu literackiego czy wypracowanej perspektywy opowiadania o rzeczywistości. Co różni „Siłę”, o której przed laty pisałem krytycznie, od znakomitej „Przyszłości”? Na pierwszy rzut oka niewiele. Podobna konwencja, taka sama forma dynamizowania fabuły, ten sam rodzaj niepotrzebnych w „Sile”, a tu interesujących dygresji oraz to, co nazwałem przed laty kręceniem globusem i wrzucaniem akcji w miejsce, na którym zatrzyma się palec. Tylko że teraz ta pozornie nieuzasadniona wielość lokalizacji ma akurat znaczenie.

Najistotniejsze jest jednak to, w jaki sposób Naomi Alderman dzisiaj, prawdopodobnie także po doświadczeniach pandemii koronawirusa, opowiada o kondycji ludzkości i tym, w jaki sposób zmierza ona do samozagłady. Albo w zupełnie innym kierunku. O tym drugim można pomyśleć, czytając książkę zwyczajnie rozrywkowo, bo konwencja thrillera science fiction jest tu bardzo sprytnie wykorzystana do głębszej egzystencjalnej opowieści o gatunku ludzkim, który pojawił się, ewoluował, stworzył opowieści o ewolucji, a teraz skupia się na przetrwaniu, gdy opowieści to za mało, a kompulsywne działania warunkowane technologiami informatycznymi to za dużo, by… naprawdę zrozumieć, że ludzkość to czasem opozycja indywidualizmu i wspólnoty, które nieprzypadkowo ukształtowały się tak, a nie inaczej. „Przyszłość” to także autoironiczna, inteligentna i pogłębiona psychologicznie narracja o tym, co znajduje się między indywidualizmem a wspólnotą.

To, co wydaje mi się najciekawsze w „Przyszłości” i co wygląda zdecydowanie inaczej niż w „Sile”, to zwodzenie czytelnika za pomocą hiperbolizacji i takiego sposobu dynamizowania fabuły, że po prostu przestaje się nad nią panować. O ile w „Sile” szło to w stronę chaosu, o tyle w najnowszej książce Alderman jest przemyślane w detalach. To nie jest tylko trochę hochsztaplerskie literacko manipulowanie uwagą czytających, to bardzo już od pierwszego zdania przemyślana książka o tym, jak żyjemy pośród iluzji, biorąc za pewniki to, co w niej tak naprawdę najsilniej jest osadzone.

Pisarka przeniesie nas w przyszłość w sensie dosłownym, bo będzie to już czas, w którym wiek XXI pokazał, co potrafi, lub raczej ludzkość pokazała, czego nie potrafi, w czym się zagubiła, czego oczekuje, a z czego zupełnie nie zdaje sobie sprawy. Pozornie apokaliptyczna wizja świata pokazanego tutaj z kilku perspektyw sprawia wrażenie, że nie wnosi niczego nowego do tego, co już wiemy o tym, ile złego zrobiliśmy sobie i swojej planecie oraz że konsekwencje podsycanego technologicznie snobizmu będą dla ludzkości, która porzuciła gdzieś atawistyczne mechanizmy obronne, bardzo tragiczne. Jednak okaże się, że tytuł nie jest wcale oczywisty, sama Alderman zaś nie ma tym razem do zaproponowania wielu truizmów, lecz pogłębione spojrzenie na to, kim staliśmy się dla siebie jako ludzkość, oferując sobie zmianę modelu życia, a przede wszystkim komunikacji. Bo z jednej strony „Przyszłość” obrazuje ludzi jako niewolników potentatów z branży technologicznej, którzy przekonani są o tym, że potrafią antycypować rzeczywistość, dzięki czemu osiągnęli niebywałe sukcesy, przede wszystkim finansowe. Z drugiej jednak – pojawia się kameralna relacja dwóch kobiet, które pozornie żyją zupełnie inaczej, jednakże połączy je nie tylko pożądanie seksualne, ale również wyraźnie zarysowane cechy kobiet silnych i charyzmatycznych. Zhen czy Martha? Trudno mi zdecydować, w której z tych postaci jest więcej charyzmy i która mocniej zapada w pamięć. „Przyszłość”, opowiadając o ludzkości poprzez biblijne czy mitologiczne nawiązania, ale także przez pogłębione szkice psychologiczne pewnych zbiorowości, które na siebie toksycznie wpływają, jest – co zabrzmi najbanalniej, ale i najbardziej prawdziwie – zwyczajnie piękną książką o miłości. Tak, o tej miłości, o której napisano już wszystko. Dlatego dla Alderman nie ma granic w wyrażaniu niejednoznaczności tej relacji, która zawiązuje się tu w zaskakujących okolicznościach.

Zhen i Marthę niewątpliwie łączy zdolność przetrwania. Jedna musiała się nauczyć, jak bolesne jest życie po tym, gdy choroba w niesprawiedliwy sposób odebrała jej matkę. Druga, również doświadczona matczyną nieobecnością, nauczyła się przetrwania, gdy uciekła z komuny stworzonej przez ojca. Samozwańczego neofitę, który zbudował wspólnotę na przemocy, ale także dzięki sztuce opowieści. Bo opowiadanie o człowieku jako takim jest bardzo istotne. Naomi Alderman będzie prowadzić swoją dynamiczną narrację o tym, w jakim kierunku zmierza ludzkość w szponach miliarderów od technologii, ale to, co cenne i najciekawsze symbolicznie, umieści w innym trybie opowiadania, dostosowanym oczywiście do tematyki oraz przesłania tej powieści. Obie kobiece bohaterki muszą stawić czoła wspólnotom ukształtowanym przez mity czy wierzenia przybierające tu także swoje nowoczesne formy, ale także swoim własnym przeciwnikom – rzeczywistym i wyimaginowanym. Obie są fighterkami i obie zrobią wszystko, by wygrać każdą życiową walkę. Czy to o kolosalny wpływ na decyzje najbardziej wpływowego potentata technologii informatycznych, czy o własne życie, które zaczyna być postrzegane z zupełnie innej perspektywy, kiedy zostaje uratowane dzięki… zaskakującemu algorytmowi, który niedoszłą zabójczynię zamienia we współczesną żonę Lota.

Ta książka to ciekawa fantazja o tym, jak łatwo można stworzyć wspólnotę i nią manipulować. „Nikt nie zdobywa wyznawców, jeśli nie ma w czymś racji”. Wystarczy znaleźć dobry argument i zgromadzić wokół siebie jego zwolenników. Potem mogą wydarzyć się rzeczy zaskakujące, ale „Przyszłość” to nie tylko narracja o zdobywaniu władzy i jej wykorzystywaniu, lecz przede wszystkim o utracie potencjału manipulacji innymi. Alderman odbieram jako tę, która po latach chciałaby rozwinąć myśl Sartre’a o tym, że piekło to inni, ale rozwijać ją w nowoczesnych dekoracjach, wciąż bazując na tym, co uniwersalne dla gatunku ludzkiego, który popełniał, popełnia i będzie popełniał błędy.

Tymczasem nie w wyniku błędu, lecz zupełnego przypadku świat doświadczy czegoś, czego niekoniecznie się spodziewa. Natomiast Alderman w zaskakujący nas sposób rozprawi się z czarnymi charakterami w konwencji thrillera, tylko że użyje sporo odcieni czerni, wkraczając także w strefę szarości, rozmycia, ostatecznej niewidzialności czerni jako zła. Świetna powieść o samokontroli i o tym, jakie złudzenia może tworzyć kontrolowanie innych. A sam tytuł książki? „Jedyny sposób, żeby znać przyszłość, to przejąć nad nią kontrolę”. My zaś przeczytamy inteligentnie skonstruowaną opowieść o tym, co naprawdę znaczy mieć nad czymś kontrolę i jak się ją traci w iluzji kontrolowania innych.

2025-01-17

„Niedobry zwyczaj” Alana S. Portero

 

Wydawca: Wydawnictwo Filtry

Data wydania: 22 stycznia 2025

Przekład: Agata Ostrowska

Liczba stron: 232

Oprawa: miękka

Cena det.: 52 zł

Tytuł recenzji: Nazwać siebie

W powieści Alany S. Portero najbardziej podoba mi się to, że jest bardzo kameralna, ale jednocześnie proponuje panoramiczny wizerunek zarysowanych problemów. To książka o tym, jak bolesne jest uwięzienie w samym sobie. O tożsamości identyfikowanej nie przez przynależność do danej płci, lecz przez to, w jaki sposób społeczność tę przynależność narzuca. Główna bohaterka chciałaby nadać sobie chociaż imię, a i to wydaje się niemożliwe. Jest pochodzącym z robotniczej dzielnicy na peryferiach Madrytu chłopcem, który nie spełni oczekiwań rodziców, nie kupi matce domu z ogródkiem, nie będzie w żaden sposób przystawać do wzorca męskości. A już na pewno nie do tego maczystowskiego, z którym Portero rozprawia się tu bezkompromisowo. „Niedobry zwyczaj” to bowiem książka o męskiej dominacji wobec kobiet, o pogardzie wobec nich. A także o tym, że to specyfika stadna, bo mamy tutaj przecież kilku dobrych, wręcz fantastycznych mężczyzn, jak choćby brat bohaterki, który jest gotowy bronić swego brata w każdej sytuacji i do końca życia.

W świecie przedstawionym hiszpańskiej prozaiczki nikomu nie można ufać. Dlatego bohaterka – kobieta przez lata uwięziona w męskim ciele – uznaje, że zaufanie można mieć tylko do własnej opowieści. A ta zarysowana jest niezwykle ciekawie. Portero eksperymentuje z konwencjami. Na przykład opisuje kobiety w baśniowych czy mitologicznych dekoracjach, które tworzą dla nich bezpieczny świat; one są tam nie tylko szczęśliwe, bo nikt ich nie krzywdzi, ale stanowią o sobie. Tego nie może dziewczynka zdana na samotność od najwcześniejszych lat. W miejscu, w którym wychowuje się chłopców na twardych łajdaków albo nie wychowuje się wcale, a matką zastępczą staje się heroina. Świetne jest to, w jaki sposób wraz z odsłanianiem wnętrza narratorki pisarka ukazuje obraz Madrytu – najpierw z perspektywy obrzydliwej dzielnicy robotniczej, w której przemoc, zabijająca nuda rutyny i wszelkiego rodzaju patologie są na porządku dziennym, potem jakby pastelami malując barwne centrum miasta. Samo jego przemierzanie ma również znaczenie symboliczne. Kiedy bohaterka decyduje się na pierwsze próby bycia sobą, bycia kobietą choćby w ograniczonym stopniu, robi to tam, gdzie czuje namiastkę wolności. A potem idzie przez Madryt, by wrócić do swojej dzielnicy, w której inność nie ma prawa bytu.

Język opowieści jest interesujący, ponieważ nie przystaje do tego, co może tutaj zostać zwerbalizowane w świecie rzeczywistym. Bohaterka nie jest w stanie opowiadać o tym, co przeżywa, gdyż brakuje jej słów. Symptomatyczne jest to, że jej pierwszy kochanek również niewiele mówi, ale z innych powodów. Jest zatem spisana historia. Pamiętnik dorastania w samotności. „My, transdziewczynki, zawsze dorastamy same”. A przecież pozornie nie jest sama. W egzystencjalnym dramacie los zesłał jej jednak coś dobrego: kochającą rodzinę. Nie rodzinę, która rozumie i wesprze, lecz taką, która za każdym razem pomoże. Nie odrzuci. Opowiadająca o sobie zmuszona jest jednak odrzucić tę część własnej osobowości, która nie daje jej możliwości przetrwania. Trudno przetrwać w kraju, który transformuje się społecznie i zmienia po latach rządów udręki, bo trudno jest w tym świecie każdemu. Także zapracowanemu ojcu, który tak bardzo mnie wzrusza pod koniec tej opowieści, gdy zostaje zaprezentowany przez bohaterkę jako mężczyzna bezwarunkowo kochający swoje dziecko. Syna, nie kobietę uwięzioną w mężczyźnie.

I może miłości brakuje tym, którzy swoje kobiety traktują przedmiotowo, są dla nich katami, na nich wyładowują frustracje i ukryte przed światem bolączki. W robotniczym bloku wszyscy słyszą wszystkich. Każdy wie, że sąsiad codziennie znęca się nad swoją rodziną. Wydaje się, że solidarność pokrzywdzonych kobiet to jedynie solidarność milczącego współczucia. Ale rozwiązanie kwestii domowej przemocy, które proponuje nam Alana S. Portero, może zaskoczyć. Sama powieść staje się zaskakująca w tych momentach, w których autorka trochę dydaktycznie traktuje swojego czytelnika, zapominając o tym, że dosłowność nie jest tutaj wskazana. Mam na myśli ten fragment narracji, w którym bohaterka odnajduje bliskość madryckiej starszej prostytutki i ta część jest jakby słabą kalką opowieści Pedro Almodóvara, tym bardziej że właśnie tam otrzymujemy wykłady, których nie powinno być. Jest jednak barwna opowieść w całości tworząca retrospekcję traum i prób wychodzenia poza nie. Jest bardzo dynamicznie i nieprzewidywalnie. Ale wciąż o tym samym bólu. Bólu niebycia sobą.

Kiedy bohaterka dorasta, jej jedyną bezpieczną przestrzenią jest łazienka. Wtedy – jak to ładnie określa autorka – może „ubrać się w siebie”. W tym przedpokoju egzystencjalnym zawsze staje do walki, bo bycie sobą jest tu walką, a walka o siebie może być gwarantem znalezienia poczucia akceptacji, którego przecież nie ma się, dopóki nie zaakceptuje się siebie. Dopóki nie wyjdzie z klatki. Czy jest to możliwe? Z jednej strony „Niedobry zwyczaj” to historia o tym, że bycie trans jest zawsze opresją. Z drugiej jednak – pośród całego opisywanego tutaj bólu niemożności bycia sobą Portero otwiera raz po raz kolejne furtki, które są dla bohaterki początkami czegoś nowego, lepszego.

Pisarka potrafi być – jak wspomniałem – wyjątkowo bezkompromisowa, ale także bardzo czuła. Piękna jest scena, w której starszy homoseksualista pokazuje nastoletniemu chłopcu zdjęcia w sepii. Swoją rodzinę, której już nie ma. Mężczyzn, którzy go ukształtowali i nauczyli kochać – siebie, ich, życie. Przez lata ten nastoletni chłopiec, który nie jest chłopcem i ogląda te zdjęcia, będzie szukał takiej rodziny. Ta rzeczywista potrafi wesprzeć w atawistycznych odruchach. Trzeba znaleźć wspólnotę, w której można naprawdę poczuć się członkiem rodziny. Tylko jak być członkiem jakiejś zbiorowości, skoro nie można być sobą? Nie można siebie nie tylko pokazać, ale również naprawdę przeżywać?

Młodziutka narratorka obserwuje charyzmatyczne kobiety ze swojej dzielnicy. Widzi, że można być inną, żyć inaczej, stawiać granice, kształtować model osobowości wedle własnego wyobrażenia. Jest też na kartach tej powieści pierwsza poznana transkobieta, ale wolno jej być nią tylko wtedy, gdy jest niewidoczna, niezauważalna, jest cieniem, a nie osobą. A dorastająca bohaterka nie chce być cieniem, choć przecież wciąż kryje się w cieniu. Musi? Czy po prostu nie wie, jak tę strefę cienia opuścić? „Niedobry zwyczaj” opowie o tym, jak kobiecie jest trudno być sobą tak w ogóle. A komplikacja w postaci uwięzienia w innym ciele nabiera tu też trochę filozoficznego wymiaru. Jest tu bowiem mowa o kształtowaniu świata nie przez jego wyobrażenia, lecz przez pryzmat wyobrażeń o tym, jaki świat moglibyśmy ukształtować, gdybyśmy tego chcieli.

Portero wzrusza momentami tak bardzo, że chciałoby się do tej książki przytulić, a bohaterkę serdecznie uściskać. Ale to również narracja, która nie daje żadnych oczywistych odpowiedzi na pytanie, dlaczego mężczyźni tak często są podli, a kobiety stają się ich ofiarami. Tu symboliczna jest droga narratorki. Jest chłopcem, który nie spełni oczekiwań, tak jak nastolatek, który ginie z powodu uzależnienia od narkotyków. To pierwszy chłopiec, w którym narratorka się zakochuje. Dlaczego? Dlatego że z innych powodów, ale w podobnych okolicznościach ten właśnie chłopiec nigdy nie stanie się mężczyzną. On umiera, ona może się odrodzić. Bohaterka będąca chłopcem może stać się kobietą. Ile wyrzeczeń będzie ją to kosztować? Przejmująca powieść drogi i historia istnienia opartego na wiecznych konfrontacjach. Z bardzo ciekawym zakończeniem. Myślę, że dobrym zwyczajem będzie przeczytanie Portero. To książka przepełniona melancholią, ale jednocześnie bardzo pięknie pokazująca takie perspektywy spoglądania na życie – także seksualne – które na co dzień mogą być dalekie lub obce.

2025-01-03

„Klekot tysięcy patyków” Jarosław Maślanek

 

Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Data wydania: 15 maja 2024

Liczba stron: 216

Oprawa: twarda

Cena det.: 59 zł

Tytuł recenzji: Przekleństwa zapominania

Jazgot tysięcy fajerwerków. Tak mógłbym strawestować tytuł nowej powieści Jarosława Maślanka, bo po raz pierwszy zdarza mi się pisać recenzję książki traktującej o zapominaniu i niepamięci w momencie, w którym cały świat – nawet moja zwykle cicha wioska irytująca łomotem i wybuchami – chce za wszelką cenę zapomnieć i wierzyć w nowe, lepsze. U progu nowego roku piszę o jednej z ważniejszych książek roku minionego. Wiem, że nie mam pełnego prawa tak się wyrażać, bo nie przeczytałem zbyt wielu dobrych albo bardzo dobrych książek, ale wiedziałem, że na Maślanku się nie zawiodę. I bardzo mi się dobrze pisze w tym dysonansie: opowiadam o narracji koncentrującej się na odysei pamiętania, zapominania, niepamięci i traumy odświeżania wspomnień w tę rzekomo wyjątkową noc, kiedy wszyscy życzą sobie wszystkiego najlepszego i wierzą, że czeka ich lepszy czas. W powieściach tego autora nikt nikomu nie życzy niczego dobrego i na nikogo nie czeka nic więcej poza smutkiem egzystencji, który staje się coraz bardziej intensywny. W takim rodzaju melancholijnego pisania i dodatkowo eksperymentowania z różnymi narracjami – bo „Klekot tysięcy patyków” nie tylko eksperymentuje; to bardzo ciekawa powieść pod względem graficznym – Jarosław Maślanek jest pisarzem niekomercyjnym, niepopularnym, niemożliwym do sklasyfikowania za pomocą narzędzi do opowiadania o literaturze. A ta książka to takie trochę jego epitafium pisarskie, choć wbrew zapowiedziom mam nadzieję, że prozaik będzie dalej pisał i przede wszystkim będzie miał go kto wydawać.

Moja przygoda z narracjami tego twórcy sięga wielu lat wstecz. Zauroczony „Haszyszopenkami” zaglądałem do kolejnych powieści, by poszukać smutku. Jeśli czyimś celem czytelniczym jest właśnie to, Maślanek jest pisarzem doskonałym i nigdy nie zawodzi. „Klekot tysięcy patyków” ma tym razem wielowymiarowe znaczenie i jest tytułem z jednej strony sygnalizującym dźwięk egzystencjalnego niepokoju, z drugim jednak – symbolem czegoś bardzo istotnego, co trzeba nazwać. Bo pisarz próbuje nazywać utratę. Robi to w długich poetyckich zdaniach wpisujących się w popularną dzisiaj prozę eksperymentalną, w której im mniej znaków interpunkcyjnych, tym lepiej. Maślanek buduje jednak opowieść w nieoczywisty sposób. Mamy kontrapunkty albo może punkty widzenia, które się wykluczają. Opowieści, które sobie nawzajem przeczą. W końcu opowieść o tym, czego opowiedzieć nie można.

Ponownie, jak w „Górze miłości”, istotna jest przestrzeń miejska, lecz tym razem Maślanek konsekwentnie stawia na jej rozmywanie. Do rodzinnego miasteczka przyjeżdża mężczyzna, który ma już za sobą bolesne doświadczenia pożegnania ojca i brata, a teraz musi pożegnać matkę. Ta powieść zaciera jednak granicę między tym, co minęło i pozostaje wspomnieniem, a tym, co kształtuje tożsamość człowieka, który nie rozumie tego, co zapamiętał, albo pamięta nie to, co powinien zrozumieć. Umierająca matka jest przecież wciąż żywa w niektórych rozdziałach. Bohater nie przyjeżdża mierzyć się z namacalną śmiercią. Istotne jest życie kobiety, która portretowana w swojej bezradności niesie w sobie nadal, do momentu wydania ostatniego tchu, przejmującą historię. I tu pojawia się pytanie zasadnicze „Klekotu tysięcy patyków”: czy jest możliwe opowiedzenie historii, nadanie jej jakichś konkretnych ram? Bo w tej narracji wszystko wydaje się rozmyte, Maślanek od początku do końca jest nieoczywisty. Nawet tego końca nie określa w jakiś satysfakcjonujący czytelnika sposób. Toczy się tu wielotorowa historia o tym, jak życiorysy nakładały się na siebie. Ale by odkryć naczelny problem tej książki, w moim odczuciu należałoby zapytać, o to, co pisze sam autor - „jaka była przyczyna dezintegracji rodziny”.

Narracja o rozpadzie więzi, ale i o okrutnych czasach, które więzi z najbliższymi wystawiały na próbę, jest próbą rekonstrukcji wspomnień oraz kolażem imaginacji powiązanych z faktami. Bo z jednej strony jest topografia miasta przedstawiana w sposób drobiazgowy. W bardzo kameralnej konwencji, gdy błąkamy się z bohaterem i jego nieświadomością samego siebie, bo nigdy nie był świadomy, jaką rolę pełnił w rodzinie. Tu nie jest tak jak w „Fermie ciał”, gdzie Maślanek wykorzystał wielkomiejskość do ukazania panoramy społecznej, a raczej do zobrazowania cieni tej panoramy, bo przypominam, że autor od zawsze porusza się między cieniami, smutkiem i mrokiem. Powraca motyw przybycia w rodzinne strony i tego, że zawsze wiąże się to ze wspominaniem, jednak nie jest tu tak jak na przykład w „Haszyszopenkach”. Przypadkowe spotkanie ze znajomym z dawnych lat staje się traumatycznym przeżyciem, nie ma w sobie nic z ekscytacji i fascynacji taką relacją, co można było odnaleźć we wspomnianym przeze mnie tytule. Są zatem strefy albo może sfery tematyczne, które Jarosław Maślanek z upodobaniem eksploruje, jednakże za każdym razem robi to inaczej. Zaznacza rolę danego motywu literackiego, jednakże każdorazowo topi go w innych odcieniach czerni i szarości. Dlatego okładka dobrana do „Klekotu tysięcy patyków” jest najlepszą okładką spośród wszystkich podarowanych autorowi przez grafików.

Co jest warte zauważenia oraz śledzenia? To, że Maślanek prowadzi narrację jakby dwutorowo. Z jednej strony jest maksymalistą detali. Absolutnie wszystko, co realne i widoczne, można sobie wyobrazić ze szczegółami. Z drugiej strony staje się minimalistą, kiedy opowiada o skomplikowanej strukturze zapominania, przypominania sobie, odchodzenia i powrotu. A wszystkim rządzi bezkompromisowość śmierci. Chwilami odnosiłem wrażenie, że najbardziej martwy ze wszystkich jest ten żyjący mężczyzna, który błąka się ulicami rodzinnego miasteczka i w każdym jego tak dobrze znanym zakątku traci jakąś cząstkę siebie. Jakby przybywając tam ukształtowany w konkretny sposób przez życie, rozpadał się egzystencjalnie, stawał się cieniem. Wyraźniejsi wydają się martwi niż on, niemogący zrozumieć, co naprawdę poza śmiercią się wydarzyło. On jest pamięcią zainfekowany i niszczony. Pojawia się nawet określenie „pandemia niepamięci”. Dlatego nie będzie to książka o poszukiwaniu i odnajdywaniu, lecz o tym, jak trafia się w mroczny labirynt i z biegiem czasu odczuwa w nim coraz większy dyskomfort. A wtedy nie może powstać żadna historia, bo pojawiają się bezradność i pozorny chaos. W tym wszystkim zaś różne sposoby opowiadania o czasie przeszłym.

Czas teraźniejszy to jedynie bolesne westchnienie. Nie ma niczego, czego nie było. Nie istnieje żaden punkt zaczepienia, choć bohater Maślanka rozpaczliwie go szuka. W tym znaczeniu „Klekot tysięcy patyków” w moim odczuciu jest książką o dezintegracji, poszerzaniu pola bycia bezwolnym wobec życia, ale przede wszystkim o tym, że większą krzywdą od pamiętania jest niepamięć. Czym zatem jest ta powieść? Podróżą do świata, z którym mierzy się boleśnie każdy z nas, lecz nie każdy potrafi to tak sugestywnie opisać? Kiedy wydaje się, że to, co utracone, nagle zyskuje treść czy wartość, Jarosław Maślanek zmienia formę i strukturę opowieści. Tu jest kilka końców. I kilka bolesnych początków. Książka jak zawsze pełna egzystencjalnej zadumy nad tym, jak jesteśmy bezradni wobec siebie. Istotną rolę odgrywa w niej sugerowanie, że bolą najbliższe relacje. Banał? Nie w wykonaniu tego autora. Ta odyseja nie może skończyć się dobrze. Ale ma miejsce. Rozgrywa się świadomie. I wyjątkowo boli.

2024-12-30

„Ozland. Przestrzeń jest wszystkim” Agnieszka Burton

 

Wydawca: Wydawnictwo Dowody

Data wydania: 30 października 2024

Liczba stron: 456

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: Odcienie australijskiego mroku

Otwierając debiutancki reportaż Agnieszki Burton, miałem trochę mieszane uczucia. Ten gatunek literacki w takiej objętości zwykle staje się książką przegadaną albo niepotrzebnie dygresyjną. A jednak to, że narracja Burton jest długa, broni się na różne sposoby. Przede wszystkim nie można zwięźle i skrótowo opisać kontynentu australijskiego, bo zrobi się mu krzywdę wybiórczością. W dłuższej formie autorka umiejętnie skomponowała wszystko to, co dynamizuje reportaż: bezpośrednio przytaczane rozmowy, fakty historyczne przedstawiane jako anegdoty lub śmiertelnie poważne opowieści, wielowątkowość i umiejętność pokazania, jak niesamowicie różnorodna jest Australia. Rozmaite cytaty, fragmenty listów, tekstów źródłowych, głosy innych, własne komentarze. A wszystko, by pokazać, jak bardzo ta ziemia tętni życiem, w którym wiele jest zła, niesprawiedliwości, niespełnienia, rozczarowań i często niemych buntów. Poza tym Burton wie, jak wprowadzić świetny balans między detalem a przestrzenią. Wszystko tu bowiem rozgrywa się między intymnymi i drobiazgowymi historiami a potęgą odległości, które autorka przemierza wielokrotnie – także tam, gdzie asfalt zamienia się już w czerwony piach.

„Czy ta książka będzie o sprawach przyjemnych?” – zadają reportażystce pytanie Australijczycy. Ano nie będzie. Dlatego tak bardzo mi się spodobała. Dała mi świadomość tego, że o miejscu, które się kocha, można pisać nie przez pryzmat tego, za co się je kocha, lecz przede wszystkim o tym, że kocha się pomimo. Po dwuletniej emigracji w Islandii marzy mi się napisanie opowieści, która zedrze lukier z tego kraju i daleka będzie od turystycznych folderów, które pokazują to, co ma przyciągać uwagę, turystów oraz ich pieniądze. Kraj, który ja wybrałem do emigracji, nie ma aż tak okrutnej i przemilczanej historii jak Australia, jednakże takie opowieści jak „Ozland” – skądkolwiek by pochodziły – są dowodem wielkiego uczucia do miejsca, którego ciemne strony odsłania się przede wszystkim po to, by lepiej zrozumieć, a tym samym pokochać.

Sama Burton sygnalizuje swoją niepewność, czy ona, emigrantka o białym kolorze skóry, która na co dzień mieszka w Melbourne, czyli w absolutnie nieprzystającym do dzikiej Australii miejscu (o którym zresztą również opowiada i także rzeczy niewygodne, na przykład to, dlaczego mieszkańcy kiedyś wstydzili się swojego miasta i na jakich upokorzeniach je zbudowano), ma prawo zabrać głos i zdecydowanie opowiadać o mrocznych kartach historii kontynentu. Aborygeni twierdzą, że „biała Australia ma czarną historię”. Agnieszka Burton chce przyjrzeć się odcieniom tej czerni, opowiedzieć o nich z drobiazgowością, która przechodzi czasem w swobodną dygresyjność. Ale najcenniejsze w tym reportażu jest pokazywanie Australii, która nie tyle się siebie wstydzi, ile przede wszystkim wiele o sobie nie wie. Wymazywanie historii, wprawność w zapominaniu, niechęć do wzięcia odpowiedzialności za okrucieństwa wyrządzone na tej ziemi i tej ziemi – ten syndrom jest tu pokazany w kilku aspektach. Australijski język angielski lubi ponoć skróty. Burton na skróty nie pójdzie. Nie tylko dlatego, że poświęci wiele czasu i energii, by wędrować po australijskich bezdrożach. Także dlatego, że gotowa jest – po wielu latach emigracji – przedstawić wizerunek krainy Oz w sposób chwilami bezkompromisowy, jednakże zawsze odważnie szczery.

Burton nie interesują biali Australijczycy, którzy wiodą spokojne i bardzo często dostatnie życie w nowoczesnych miastach, poza które rzadko wyjeżdżają. Autorkę interesuje ziemia, w którą wsiąkała kiedyś krew mordowanych autochtonów. Przyroda poddawana okrucieństwu zmian klimatycznych. Aktywiści, którzy chcą zrobić coś dla krzewienia aborygeńskiej kultury i języka, walczą z przemysłem, nieczułością państwa wobec natury, są gotowi do poświęceń w imię spraw, które dla licznych Australijczyków są nieistotne. „Ozland” jest reportażem pełnym zaskakujących, czasem szokujących, niejednokrotnie brutalnych i przejmująco prawdziwych opowieści. Odnieść można wrażenie, że Agnieszka Burton chce znaleźć się i znajduje wszędzie tam, gdzie pojawiają się jakieś punkty zapalne, toczy się żywy konflikt. Ktoś usiłuje walczyć o dobro kontynentu, który brytyjscy przybysze po prostu sobie przywłaszczyli. Nie interesuje jej dzisiejsza australijska duma narodowa (choć o niej też jest mowa), lecz intencje ludzi oblewających w święto narodowe czerwoną farbą pomniki kapitana Cooka, którzy przywiózł na kontynent australijski tak zwaną cywilizację.

Najbardziej przejmujące według mnie opowieści znajdują się na początku tej książki. Między innymi o kradzieżach szczątków autochtonów, o rasistowskich i ksenofobicznych naukowcach przyglądających się aborygeńskim czaszkom z poczuciem wyższości. Burton przedstawia także historie polskich badaczy oraz odkrywców, którzy znaleźli się w Australii, patrząc na nią z obcej perspektywy. Nikt przez wieki nie mógł zrozumieć, że ten odległy ląd oraz jego mieszkańcy mają własną tożsamość. To na niej skupiają się poszukiwania prawdy Burton. To dla zrozumienia prawdziwej australijskiej tożsamości jest gotowa pokonywać tysiące kilometrów, by w jakimś prowincjonalnym miasteczku porozmawiać o istotnej sprawie, która absorbuje być może tylko samą Burton. Ale być może zaabsorbuje jej czytelnika. Bo to reportaż o tym, jak trudno jest w dzisiejszej Australii żyć ludziom, którzy mają świadomość bycia obywatelami kraju z ponad czterystoma miejscami masakr. Oraz o tych, którzy o tym kompletnie nie mają pojęcia albo nie chcą w to uwierzyć.

Okrucieństwo ludzi przedstawiane przez Burton wpływa również na kształt kontynentu, z którego chce się wydobywać dobra materialne, zmniejszać odległości za pomocą nowoczesnych rozwiązań komunikacyjnych, deprecjonować rolę natury i tkwić w przekonaniu, że to nie brak szacunku do niej, lecz utylitarność współczesnego życia wymaga podejmowania wielu drastycznych kroków. Wszystko wokół mitów, opowieści o zmarłych, wspominania smutnych historii szeptem, ale też wokół głośnych protestów, których niewielu słucha i pewnie niewielu ludzi założyłoby koszulki z napisem „Mieszkam na skradzionej ziemi”, które to autorka dostrzega na nastolatkach podczas jednej z akcji protestacyjnych.

Wszystkie przejmujące fakty, jak już wspomniałem, Burton łączy z narastającą niepewnością, czy to, jaki materiał przygotowuje, jest słuszne, i czy ma do tego prawo. Wielu aborygeńskich rozmówców nie chce nawiązywać kontaktu. Agnieszka Burton nie uzyska odpowiedzi na wiele pytań. Bywa ignorowana, ale jest konsekwentna w działaniu. Znajduje fascynujących rozmówców, jak na przykład kobietę, która przez dłuższy czas w ramach protestu mieszkała między gałęziami drzewa eukaliptusowego. Ale to książka wielowymiarowa także dlatego, że jest o podróży, przemierzaniu przestrzeni, lecz również o tworzeniu filozofii, określaniu mitów i o mitotwórczej sile opowieści rdzennych mieszkańców Australii. Symbolika drzew, wieloznaczność pojęcia „pożar”, pokazywanie znaczeń słowa „język”, w końcu opowieść o tym, jak szybko zapomina się ludzką podłość. Australia w tej książce fascynuje różnorodnością, także tą metafizyczną. Jednakże również różnorodnością krzywd, jakich zaznała. Dla których Burton szuka wyjaśnienia albo stara się po prostu przedstawić niewygodne fakty. Długi, lecz dynamiczny i bardzo spójny reportaż.  

2024-12-17

„Mrok jest miejscem” Ariadna Castellarnau

 

Wydawca: Wydawnictwo Bo.wiem

Data wydania: 12 listopada 2024

Przekład: Justyna Sterna

Liczba stron: 160

Oprawa: miękka

Cena det.: 40 zł

Tytuł recenzji: Konfrontacje

To niewielkich rozmiarów książka, której nie zalecałbym pochłaniać całej od razu. Przynajmniej ja podzieliłem sobie te opowiadania i czytałem każdego wieczoru po jednym. Dzięki temu „Mrok jest miejscem” na pewno dłużej zostanie w mojej pamięci. Przede wszystkim uświadomiłem sobie, że lubię smutne książki. Bardzo mnie rozczarowuje pozytywne zakończenie i chodzę potem długo jak struty. U Ariadny Castellarnau jest zupełnie inaczej. Z jednej strony kilka z otwartych zakończeń jej opowiadań wskazuje na uwolnienie się od bolesnych ciężarów albo traum niesionych przez bohaterów. Prawie wszystkie w konwencji realizmu magicznego uświadamiają, że ponad ponury i smutny świat można się wznieść. Jednakże ciekawsze jest to, w jaki sposób sportretowany jest ten świat. W ośmiu – do czego zobowiązuje tytuł – mrocznych historiach. W miejscach, gdzie ziemia jest albo okrutnie czarna, albo niepokojąco czerwona. Gdzie żar lejący się z nieba potęguje atmosferę duchowego wykończenia, a reszta zjawisk atmosferycznych zaznaczanych gdzieś w tle (piękna symbolika powodzi) jedynie wzmacnia nastrój nostalgii i grozy.

Wszystkie opowiadania – choć całkowicie różne od siebie w przesłaniu i konstrukcji – łączy motyw relacji będącej trudną konfrontacją. Następują tam zderzenia wynikające z nagłych spotkań. Ktoś przypadkiem staje na czyjejś drodze i to spotkanie okazuje się szansą na odmianę, początek czegoś nowego. Czy będzie to enigmatyczny chłopiec prowadzący dziewczynkę z opresyjnej rodziny ku metaforycznie lepszemu światu, czy niemowlę pozostawione na progu domu małżeństwa, w którym już dawno wygasł żar czułości i wzajemnego zainteresowania. Castellarnau stawia na momenty kluczowe dla życia bohaterów, a jednocześnie proponuje nam tylko fragmentaryczne obrazy biografii postaci. Jesteśmy zwykle świadkami jakiejś sytuacji granicznej albo wejścia w kontakt z drugim człowiekiem, który ukaże inną perspektywę patrzenia na swoje życie. A życie ludzi z tych opowiadań jest na wiele sposobów ponure. To życie jakiegoś mrocznego marginesu, z którego trudno się wydostać. Szczególnie gdy jest się bezradnym dzieckiem niewyposażonym w jakiekolwiek umiejętności prospołeczne, dzięki którym mogłaby się dokonać w jego życiu przemiana. A jednak się dokonuje. I dzieci cierpią w tej książce najbardziej.

„Lepiej mi tutaj niż gdziekolwiek indziej” – mówi porwana dziewczynka do mężczyzny, który powinien być jej oprawcą, a staje się opiekunem. Lepiej niż ze specyficznym bratem, który zapewnia rodzinie dochód swą innością, byłoby zapewne chłopcu, który chciałby brata zniszczyć. Albo spowodować, że skończy się niesłuszna chwila jego chwały. Są też jednak dzieci dorosłe, które powracając w rodzinne strony, znowu stają się bezbronnymi wobec okoliczności istotami. Jak znana pisarka, która uciekła z ponurej prowincji, a teraz powraca witana z atencją i wymiotuje po zjedzeniu zupy przygotowanej przez matkę. Hiszpańska autorka ukrywa metafory w detalach. Ktoś coś robi mimochodem, czemuś się poświęca, jakieś pozornie nieistotne zdarzenie całkowicie zmienia jego tok myślenia, wkracza w rejon specyficznej wrażliwości. Tu dzieją się rzeczy niezwykłe, kiedy egzystencjalny mrok zmienia swoje zabarwienie. I wszystko jest naprawdę intrygujące, choć debiutantka w niektórych fragmentach stawia na tak zwaną ambitną formę, uciekając trochę od opowiadania samej historii.

To również podzielona na osiem rozdziałów opowieść o bezpowrotnych utratach i zaskakujących zyskach, które niekiedy im towarzyszą. Dziecięcy bohaterowie czasem są narratorami. Kiedy indziej autorka oddala perspektywę – przyglądamy się życiowym rozterkom młodego człowieka z bardzo wyraźnego dystansu. Są też przedstawione sytuacje, których surrealizm potęguje grozę. Mnie mocno w pamięci pozostanie opowiadanie „Dzieci bawią się w ogrodzie”, które pokazuje, jak potężne spustoszenie może uczynić w czyimś życiu wkroczenie w nie kogoś z tendencjami do zawłaszczania. W tym akurat tekście straumatyzowana dodatkowo jest matka w żałobie po stracie córki. Ale dorośli tracą tutaj także co innego – poczucie bezpieczeństwa czy przynależności lub przekonanie, że świat może oferować coś więcej niż ponurość życia pozbawionego wszelkiej radości.

W światach przedstawionych tych opowiadań mnóstwo jest odcieni mroku. Tytuł określa pierwszy tekst, odważnie wkraczający w ten niezwykły i różnorodny świat, ale ta metafora się rozszerza, staje się coraz bardziej intensywna. Bohaterom – dorosłym i dzieciom – jest trudno ze sobą nie tylko dlatego, że życie postanowiło dać im taką, a nie inną lekcję, lecz przede wszystkim z powodu klaustrofobicznej atmosfery, w której przestrzeń się zawęża. I coraz trudniej się w niej poruszać. Dlatego możliwość wyzwolenia daje tylko odejście, ucieczka. Dlatego otwarte zakończenia przykuwają uwagę. To zawsze opis działania podjętego po to, by dać sobie szansę na zmianę. Przeżyć coś innego albo stać się kimś innym. Na tyle, na ile pozwala na to okrutny świat, w którym tak wiele się nie spełniło i tak bardzo boli to, kim się jest. Nawet jeżeli nie rozumie się swojej tożsamości, bo przecież dzieci stają się bezbronne najbardziej wobec samych siebie.

Ariadna Castellarnau opowiada także o ukrytych tęsknotach każdego z nas: znaleźć się przez chwilę w takim rodzaju raju, w którym nic nie będzie niepokoić, wygasną niedobre emocje, będzie można stać się kimś innym. Niby przypadkiem dziewczynka z opowiadania „Calipso” ma na sobie koszulkę z napisem „Paradise”. To jest trochę tak, jakby symboliki tego raju poszukiwano tutaj wszędzie, gdy tymczasem wszystkich zniewala i ogranicza mrok piekła istnienia. Co bardziej boli? To, co już się przeżyło w goryczy, czy gorycz świadomości, że tak naprawdę niewiele można zmienić? „Mrok jest miejscem” to zbiór opowiadań dla introwertycznych nadwrażliwców. Tych, którzy w opowiadanych historiach są gotowi odnaleźć tę smutną, a jednocześnie fascynującą osobność bohaterów. Ludzie żyją tu w małych społecznościach, a sami są samotnymi wyspami. Zaglądamy tam, dokąd nie zagląda nikt, bo życie toczy się gdzieś indziej i być może w dużo lepszym, satysfakcjonującym kształcie. Czy komukolwiek uda się wyjść mu naprzeciw? Może być coś lepszego, jeśli świat określany jest jako ruina czy bezmiar smutnej rozpaczy? „Wyspa w chmurach”, odwołując się do Yeatsa, sygnalizuje, że wiara w utopię wcale nie jest wiarą w coś zupełnie niemożliwego. Dlatego w tych na wskroś smutnych opowiadaniach znajdzie się miejsce na maleńką choćby ekspiację i nadzieję na lepsze życie. Wszystko w klimacie noir, lecz również w fascynujących kolorach, choć z palety tych ciemnych. Dowód na to, że opowiadanie może mieć wspomnianą moc ekspiacji także dla czytelnika. Dobra, niepokojąca i przemyślanie skonstruowana proza w ośmiu niezwykłych odsłonach.

2024-12-02

„Czeluść” Anna Kańtoch

 

Wydawca: Wydawnictwo Powergraph

Data wydania: 15 listopada 2024

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Zapominanie

Anna Kańtoch jest znakomitą polską portrecistką egzystencjalnego mroku i kreatorką atmosfery niepewności. Nawet jeśli pokazuje swoje umiejętności w serii kryminałów, czyli w gatunku, który trochę banalizuje jej zdolności pisarskie. Dlatego bardzo się cieszę, że ukazała się „Czeluść”. Książka, która już od pierwszych stron zabiera nam poczucie bezpieczeństwa, opowiadając soczystymi i pięknymi zdaniami o niepokoju. Bardzo krótka powieść, która zostanie w pamięci na długo, niektórym być może na zawsze. Zacząłem ją czytać, będąc przekonany, że tego samego wieczoru skończę, bo to przecież jedna z tych książek „na raz”, którą się po prostu pochłania. Pochłonęła mnie jednak proza życia i musiałem przerwać lekturę. Nie wiem, który stan jest trudniejszy do wyrażenia: tamte obsesyjne myśli, że przecież muszę wiedzieć, co się wydarzyło, i jak najszybciej dokończyć „Czeluść”, czy kompletne rozłożenie na łopatki, kiedy przeczytałem ją do końca. A niniejszy tekst jest jedynie początkiem rozmyślań nad tą historią i wyrazi zaledwie niewielką część niepokoju, który ze mną pozostał.

Kańtoch nie pozwala zdefiniować gatunkowo swojej najnowszej powieści. Motyw noir rozpełza się po całej tej narracji. Z jednej strony jesteśmy osadzeni w potwornie bolesnej (także dosłownie) rzeczywistości, z drugiej jednak – oniryczny klimat „Czeluści” wciąż narzuca pewną czujność wobec biegu wydarzeń. O ile wydarzenia rzeczywiście toczą się linearnie. Anna Kańtoch udowadnia, że pamięć i jej utrata albo zaburzenia to wciąż znakomity temat literacki. Zwłaszcza gdy kwestia pamiętania łączy się z upływem czasu wymuszającym zapominanie. I w tym znaczeniu jest to jedna z najbardziej przejmujących książek o samotności, jakie przeczytałem w ostatnich latach. Bycie samotną dla głównej bohaterki to bycie w dyskomforcie z samą sobą. Coraz większym. Coraz bardziej bolesnym. Agnieszka zatrzymała czas i siebie tam, gdzie miała nad jednym i drugim kontrolę. Teraz dzieje się coś, co zderza ją z przeszłością i ingeruje w teraźniejszość. Kańtoch łączy dwie płaszczyzny czasowe, opowiadając jednocześnie o postępującej dezintegracji osobowości. Mamy do czynienia z konfabulantką, paranoiczką, schizofreniczką czy kontrolującą opisywany chaos hochsztaplerką, która nie tylko igra z wyobraźnią czytających, lecz być może świadomie nią manipuluje?

„Są tylko moje słowa” – mówi Agnieszka. I rzeczywiście tak jest. „Czeluść” to studium wycofywania się w głąb siebie naznaczonego takim rodzajem eskapizmu, że najbezpieczniej jest wtedy, kiedy jest najmniej świadomie. Agnieszka cierpi czy czerpie korzyści z tego, w jaki sposób opowiada o sobie? A może to znakomita autotematyczna powieść o potędze i niebezpieczeństwach umiejętności pisania, bo przecież główna bohaterka pisze swoją powieść? Ukrywa historię w historii, kreuje rzeczywistość na swoich zasadach. A może odkształca ją w taki sposób, by pokazać, jak bardzo czuje się wyobcowana w świecie, do którego od dawna już nie pasuje?

Agnieszka jest retro. Filmy odtwarza tylko za pomocą magnetowidu, telefonu używa jedynie do dzwonienia, nie absorbują jej i nie interesują szum i chaos niesione przez Internet. Akademicka kariera nie wypaliła, gdyż bohaterka nie była dostosowana. Teraz jest coraz bardziej rozpaczliwie osobna. Kupiła dom na wsi, aby znaleźć namiastkę normalności, jednakże dom staje się klatką, przestrzenią, w której emocje Agnieszki nasilają się, a wraz z nimi – postępuje coraz większe poczucie dezintegracji. Nie wiemy, co naprawdę dzieje się wokół tej kobiety, ale wiemy, że w niej samej jest tęsknota za jakąkolwiek formą uporządkowania. Szum emocjonalny i chaos egzystencjalny powodują problemy z pamięcią. „Agnieszka straciła wspomnienie” to jedno z ciekawszych pierwszych zdań powieści, które udało mi się ostatnio przeczytać, bo za nim znajdować się będą liczne, jedynie uchylone furtki interpretacyjne. Nie da się opowiedzieć, o czym jest „Czeluść”. Da się za to sporo poczuć. Kańtoch pisze w taki sposób, że uniemożliwia odbiorcy antycypacje. Jest się z bohaterką dokładnie w tym miejscu i z tym bagażem przemyśleń, o których właśnie się przeczytało. I to jest w tej powieści najbardziej przerażające.

„Czeluść” jest powieścią, w której wyraźniejsze wydają się postacie drugiego planu niż sama opowiadająca historię. Konstrukcja książki opiera się na dość banalnym schemacie fabularnym: coś istotnego, traumatycznego wydarzyło się w młodości i to doświadczenie, do którego szczegółów nie można dotrzeć, na zawsze determinuje tożsamość kobiety w średnim już wieku, a może w wieku, w którym czas pewne rzeczy zapominać. I Agnieszka zapomniała. Siebie? Spektrum własnych doświadczeń emocjonalnych sprzed lat, które sprawiło, że wiedzie życie takie jak teraz? Kto ukrywa się w jej domu? Z kim tak naprawdę rozmawia? Komu zwierza się ze swoich wątpliwości, a kogo prosi o to, by powiedział prawdę, gdyż prawda związana jest z pamiętaniem, a Agnieszka jest sobą tylko w różnych rodzajach wątpliwości i niepamięci? Anna Kańtoch nie rozgrywa tu egzystencjalnej psychodramy za pomocą prostych środków wyrazu. Jej bohaterka nazywa wprost tezę, do której od wielu lat się przychylam także jako pisarz: kobieta to znacznie ciekawsza postać literacka niż mężczyzna. „Czeluść” udowadnia, że kobieta jest przede wszystkim dużo bardziej mroczną niż on istotą.

Docenić należy także umiejętność takiej manipulacji uwagą czytelnika, że ta powieść jednocześnie przeraża i niebezpiecznie do siebie przykuwa. Wątek amnezji rozpisany został tutaj znakomicie, bo funkcjonuje na wiele sposobów. Jest oczywiście bazą enigmatycznej powieści, lecz również kategorią poznawczą świata stwarzanego na zasadzie asocjacji przez wyobraźnię tej, która być może najbardziej… boi się siebie. Groza „Czeluści” to nie tylko znakomicie oddana atmosfera niepewności, bo niczemu, nikomu, a już na pewno samej Agnieszce nie można zaufać. Jednocześnie z grozy wyłania się zwyczajna ludzka ciekawość: dokąd zaprowadzą bohaterkę mistyfikacje i na jakim naprawdę etapie życia jest. Albo co się w tym życiu wydarzyło, że staje się ono jakimś mrocznym mirażem.

Świetna propozycja czytelnicza na długie zimowe wieczory, która skondensuje mrok wokół odbiorców. Aż chce się zapalić dodatkowe światło, nawet w ciągu dnia. Kańtoch wie, jak umiejętnie operować mrokiem, z którego po lekturze tej krótkiej książki można bardzo długo nie wyjść. Także dosłownie. Zawsze uważałem, że to sztuczne i pompatyczne, gdy ktoś pisze: ta książka odebrała mi dech. Ale już tak nie uważam.

2024-11-13

„Innsæi. Ulecz się, odżyj i zresetuj dzięki islandzkiej sztuce intuicji” Hrund Gunnsteinsdóttir

 

Wydawca: Wydawnictwo Insignis

Data wydania: 13 listopada 2024

Przekład: Dominika Braithwaite

Liczba stron: 264

Oprawa: twarda

Cena det.: 49,99 zł

Tytuł recenzji: W kontakcie z samym sobą

Zwykle staram się recenzować powieści oraz literaturę faktu, daleko mi do poradników, nie przepadam za coachingiem, książki sugerujące styl i sposób bycia zawsze były mi dalekie. Jednakże tej pozycji nie mogłem nie przeczytać. Nie tylko dlatego, że autorką jest Islandka, choć książkę przetłumaczono z języka angielskiego. Mam wrażenie, że „Innsæi” to od początku do końca opowieść o mnie, mojej drodze emigracyjnej, znalezieniu swojego miejsca na ziemi, poznawaniu Islandii, pokochaniu jej i pokochaniu przede wszystkim siebie w wyborze tej zimnej wyspy do dalszego życia. Choć jest to poradnik, Hrund Gunnsteinsdóttir absolutnie nie wchodzi w rolę dydaktycznego coacha. Opowiada o swojej historii. Odnalezieniu harmonii i wewnętrznego spokoju. Nie jest egocentryczna, bo doskonale wie, że jej historia nie jest niczym wyjątkowym. Ale wyjątkowe jest to, co odkryła, opowiedziała w tej książce i na jakie aspekty naszego życia zwróciła uwagę. Że korzystając z subtelnej metaforyki, pokazała, iż najpiękniejszym i najcenniejszym do zbadania światem jest… świat naszych zmysłów, doznań i przeżyć. To my jesteśmy najciekawszym światem, którego jednak często nie umiemy obejrzeć. „Innsæi” będzie przede wszystkim o tym, co może się wydarzyć, jeżeli zobaczymy w sobie więcej niż to, co widzimy na co dzień w lustrze.

„Można przeżyć swoje życie niczym zombie, jak cień osoby i duszy, która w nas drzemie”. Wynotowałem to zdanie, bo miałem wrażenie, że dokładnie tak żyłem, latami tęskniąc za ukochaną Islandią i nie mogąc podjąć decyzji o tym, by się do niej przenieść na stałe. Ale to nie tylko to. Autorka cytuje Oscara Wilde’a, który wspomina, że ludzka egzystencja to często po prostu istnienie, nie życie naprawdę. Bo prawdziwe życie jest uzależnione od tego, czy otworzymy się na siebie, posłuchamy samych siebie i będziemy w cudownie egoistycznym związku ze wszystkim, co nas tworzy, a co bezwarunkowo pokochamy. I może wtedy przyjdzie do nas świadomość tytułowego innsæi.

„Innsæi jest w każdym z nas, to nieodłączny element życia i ludzkiej natury, bez względu na wiek, płeć i pochodzenie”. Hrund Gunnsteinsdóttir mówi wprost: to po prostu nasza intuicja, której bardzo często nie znamy i nie rozumiemy, boimy się wejść z nią w kontakt, a jeszcze bardziej boimy się tego, że może przejąć kontrolę nad naszymi decyzjami. Opowiadając o innsæi, islandzka pisarka często i szeroko wykorzystuje metaforykę wody. Wszak opowiada o czymś, co jest „wewnętrznym morzem”, a wiele rad dotyczących tego, w jaki sposób zbliżyć się do swojej intuicji, wskazuje kojącą rolę kontaktu z wodą – tą, którą można obmyć twarz, ale również tą wielką, w której rytm i szum trzeba się wsłuchać.

Gdyby nie przydarzyło mi się to wszystko, co Hrund Gunnsteinsdóttir opowiada o odkryciu intuicji oraz korzyściach, jakie to odkrycie daje, pomyślałbym, że to po prostu kolejna książka myślicielki oderwanej od codziennego życia, która nie zdaje sobie sprawy z tego, że na przykład status finansowy albo stan naszego zdrowia w znacznej mierze określają, czy stać nas na kontakt z samymi sobą i komfort zaufania sobie oraz idącą za tym miłość do życia. Gunnsteinsdóttir wie o życiu bardzo wiele. Nie opowiada o filozofii kontaktu z samym sobą z wygodnego akademickiego fotela. Książka złożona jest z krótkich rozdziałów, w których celnie punktowane są pewne tezy, formułowane zalecenia, jak również powtarzane rzeczy ważne. Te świadome powtórzenia mają na celu podkreślenie tego, że naprawdę rzadko zwracamy uwagę na samych siebie i sygnały, jakie wysyła nam nasze ciało. Na przykład na komunikaty ze strony naszej skóry i jelit. Innsæi to wieczny związek umysłu z ciałem i nie jest czymś, co zawsze trzeba wypracować. Ale niejednokrotnie samo nie przyjdzie, choć mam wrażenie, że do mnie przyszło, a właściwie przychodziło – etapami, gdy realizowałem swój plan emigracyjny i wsłuchiwałem się w to, czego naprawdę pragnę, czego potrzebuję.

Chociaż Hrund Gunnsteinsdóttir opowiada o doświadczeniach zawodowych i egzystencjalnych bardziej z amerykańskiej perspektywy, nie sposób nie zauważyć w tej opowieści – bo to jednak opowieść, nie poradnik – że islandzkie wychowanie miało na nią kolosalne wpływ. Autorka nie wspomina o tym, jak kojący był dla niej islandzki krajobraz, jak wyciszała ją islandzka natura. Opowiada przede wszystkim o rodzicach: ich umiejętności wychodzenia poza określone granice, stawiania pytań o to, co pozornie niemożliwe, realizowania pozornie niemożliwych rzeczy. To rodzice pomogli jej w tym, co niektórym wydaje się nierealne – w kontakcie z innsæi.

Ta książka punktuje wszystko, co nie pozwala nam na bliższy kontakt z samymi sobą. Wszystko, co powoduje, że nie umiemy się pokochać, i co za tym idzie – zadbać o siebie jak o najważniejszą dla nas istotę. Gunnsteinsdóttir doskonale wie, że świat, w jakim przyszło nam żyć, często uniemożliwia stworzenie bliskości ze swoimi emocjami i pragnieniami, bo zabiera nam czas i narzędzia konieczne do skupienia się nad tym. Książka o innsæi nie jest odrealnioną historią badaczki danej sfery ludzkiej emocjonalności prowadzącą swoje rozważania w oderwaniu od prawdziwego życia. Hrund Gunnsteinsdóttir wie o nim bardzo dużo. Funkcjonowała w warunkach, w których rzeczywiście trzeba działać zadaniowo, bez wchodzenia w kontakt z własnymi potrzebami. Zna zło tego świata i wie, w jak wielkim stopniu potrafi ono niszczyć. Opowiada historie ludzi, którzy mimo okrucieństw losu nie poddali się, odnaleźli swoją intuicję, ruszyli z nią w dalszą życiową drogę.

„Wycisz wewnętrzny i zewnętrzny hałas” – pisze autorka. Tak, udało mi się to dopiero w Islandii, po ponad czterech dekadach życia, podczas którego nie przyglądałem się codziennie uważnie temu, co mnie otacza, i nie doceniałem, ile oczywistych elementów rzeczywistości może poprawić samopoczucie albo sprawić, że człowiek czuje się ważny, gdy rozumie, iż jest częścią przepięknego otoczenia. W przytaczanym tu kontekście filozoficznym Hrund Gunnsteinsdóttir zaznacza, że intuicja jest największą wrodzoną ludzką mądrością. Że zawsze ufać sobie to wybrać najlepiej. Jej opowieść nie tylko wskazuje, jak istotne jest koncentrowanie się na detalach, które omijamy, i wygospodarowanie czasu tylko dla siebie, którego zwykle nie mamy, bo tak nam się wydaje. Innsæi jest tu synonimem wewnętrznej zgodności i spójności – działań, myśli, przeżyć, postrzegania siebie jako najważniejszego. Świat nie zadba o nas, my możemy zadbać o świat, będąc w kontakcie ze swoją intuicją i używając jej w otwarciu na wszystko, co inne, nowe, obce. Ta książka inspiruje bardzo prostymi i logicznymi wywodami. Ale przekonuje mnie przede wszystkim dlatego, że to opowieść Islandki. Szczęściary urodzonej i wychowanej w kraju, w którym osiadłem dopiero wtedy, kiedy wsłuchałem się w swoje własne innsæi.

2024-11-07

„Lot” Lynn Steger Strong

 

Wydawca: Wydawnictwo Pauza

Data wydania: 12 listopada 2024

Przekład: Dobromiła Jankowska

Liczba stron: 256

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzina w konfrontacjach

Lynn Steger Strong to pisarka należąca do grona tych, którzy piszą wciąż tę samą powieść, jednak za każdym razem czyta się to bardzo dobrze. Choć może trzy razy o mniej więcej tym samym to już trochę za dużo – w „Locie” akurat po raz drugi. Amerykańska prozaiczka pisze o tym, czym są deficyty w relacjach, jak oddziałują na kobiety, jak bolesne wyrwy w duszy tworzą i czym są spowodowane. O tym, że zawsze cała masa czynników determinuje nasze wybory życiowe oraz to, czy jesteśmy gotowi je podjąć. O tym było w „Niedostatku”, który miał charakter bardziej kameralny, jednakże Steger Strong w tamtej powieści i w kolejnej cały czas interesuje szersza perspektywa, konteksty ludzkich relacji. Dlatego tym razem obserwujemy trzy pary i dwie kobiece bohaterki na dokładkę zamiast kobiety w szponach demona nakazującego jej być taką, jaka być powinna w oczach innych. Nadal jest to konwencja dynamicznej narracji sprawozdawczej, w której skrywają się bardzo silne emocje. Trzeba je wydobyć i przeżyć, bo są tylko relacjonowane.

Która z książek tej pisarki bardziej mi się podobała? Chyba jednak „Niedostatek”, bo po nim „Lot” jest już dla mnie lekko wtórny. Jednakże to wciąż dobra literatura w wykonaniu świetnej pisarki i znakomitej obserwatorki rzeczywistości. Tym razem decyduje się opowiedzieć o tym, czym jest rodzinna wspólnota, i o wszystkich czynnikach powodujących, że bycie członkiem rodziny to czasem najtrudniejsze wyzwanie egzystencjalne. Tu teza ta potwierdzona jest okolicznościami, w których relacje muszą być intensywne (święta spędzane razem), a także prostym, lecz trafnym kontrastem w opisie natury (leniwa i ciepła atmosfera Florydy zestawiona z zimową aurą północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych).

Czytając tę powieść – krótką i skondensowaną – można odnieść wrażenie, że Lynn Steger Strong stwierdziła, iż trzeba napisać od nowa „Pary” Johna Updike’a, bo od 1968 roku wiele się zmieniło w tym, jak rzeczywistość odbija się w związkach i innych relacjach, a poza tym powieść Updike’a była długa i chwilami nużąca, a dzisiaj trzeba opowiadać o świecie w zdecydowanie bardziej skrótowej formie. Mamy zatem pary, ale jednocześnie rodzinę. Pytań usiłujących zdefiniować, czym jest rodzina, padnie tutaj bardzo wiele, choć pisarka nie zada ich wprost. Będzie jednak komplikować relacje intensyfikowanych zarówno przez czas, w którym przyszło się spotkać trójce rodzeństwa i ich drugim połówkom, jak również okoliczności, bo jedną z najciekawszych postaci jest tu ta nieobecna – matka, która pozostawiła po sobie dom oraz rodzinne wątpliwości, co z nim zrobić, a jednocześnie kobieta z krwi i kości pozostawiająca swój ślad w każdym z sześciorga głównych bohaterów. W tym znaczeniu Helen, której tutaj nie ma, jest kimś, kto wzbudza chwilami dużo więcej zainteresowania niż ci, którzy zostali. Także w opisywanej na kilka sposobów pustce po niej.

Tess i Martin to majętne – choć nieobnoszące się z tym – małżeństwo wielkomiejskie. Mają problematyczne dzieci, a nić uczuciowa łączącą bezkompromisową prawniczkę z nauczycielem, który woli uczyć w liceum, niż rozwijać karierę naukową, jest coraz słabsza. Kate i Josh reprezentują zupełnie inny typ związku. Wydają się swobodni, beztroscy i spontaniczni – jak spontaniczny jest szybki seks, na który się decydują w domu pełnym innych ludzi. Wychowują trójkę dzieci. Wzmianka o nich jest konieczna, gdyż funkcjonują one przy rodzicach i ze sobą nawzajem inaczej niż dzieci Tess i Martina. Alice i Henry dzieci nie mają. Oboje zajmują się sztuką. Tyle tylko że on jest artystą, bo jako mężczyzna ma do tego przestrzeń, możliwości i niepisane prawo, a ona miota się zawodowo, aż w końcu podejmuje pracę, w której wchodzi w bardzo niebezpieczną relację ze swoją podopieczną – młodą matką, której macierzyństwo miało pomóc uciec od nałogu narkotykowego, ale jest przede wszystkim wielkim wyzwaniem. Takim samym jak dla Alice trzymanie gardy. Zwłaszcza podczas świąt z kuzynami, którzy przywieźli ze sobą dzieci, a jej nigdy nie było dane mieć wymarzonej ukochanej dziewczynki.

Lynn Steger Strong w taki oto sposób splata problemy w bardzo dobrej powieści obyczajowej o tym, co Amerykanów w tak zwanym wieku średnim boli i uwiera – i co sprawia, że mimo zadowalającego statusu majątkowego wciąż poszukują czegoś, czego nie mogą uzyskać. Zresztą jedna z refleksji Martina orbituje wokół tego problemu, gdy bohater rozmyśla: „Dlaczego wszystko, co przyjemne w życiu, to coś, czego nie powinniśmy mieć?”. Bohaterowie „Lotu” są jak symboliczne ptaki w klatce. Uwięzieni nie tylko przez okoliczności, ale i samych siebie. Celnie tu dobrana metafora tego, co tworzy Henry i co potem podziwiają inni, łączy się z tym, że Steger Strong chce być i momentami jest bardzo zasadnicza w określaniu tego, jakie problemy stają na drodze jej postaciom.

„Lot” to ciekawa panoramiczna opowieść o tym, co syci biali Amerykanie mogą utracić, by zrozumieć różnicę między jakimś życiowym czy egzystencjalnym brakiem a stratą. Rodzina jest tutaj tętniącym życiem organizmem, któremu zadano rany. Skądś – w sensie metaforycznym, ale i w jednej ze scen dosłownym – poleje się krew i trudno będzie znaleźć sposób, by jej utratę zatrzymać. Oto w jednym domu na kilka dób zatrzymują się ci, którzy przez życie idą bardzo różnymi drogami i równie różnorodnie gonią złudzenia dające im poczucie kontroli nad samymi sobą. Spięcia, następnie ich łagodzenie, niedopowiedzenia i twarde krótkie zdania rzucane prosto w twarz – jak w przypadku syna mówiącego Tess, że jest głupią matką. Wszystko w bardzo dobrych proporcjach i umiejętnie przedstawione, bo jedną z zasadniczych zalet „Lotu” jest to, iż mimo swojej wielowątkowości, którą trudno zamknąć w tekście o stosunkowo niewielkiej objętości, staje się on powieścią nieprzewidywalną. Teoretycznie nie wydarzy się nic i wcale nie chodzi o to, że mamy poznać tutaj decyzję dotyczącą dalszych losów domu po zmarłej matce. Lynn Steger Strong po raz drugi tak pisze powieść, żeby prostymi zdaniami oznajmującymi, które przechodzą w sprawozdawczość za każdym razem, gdy ładunek emocjonalny danej sceny jest trudny do zniesienia, oddać złożoność psychiki człowieka uwikłanego w zależności co najmniej jednej relacji z drugim człowiekiem.

Będzie o ekologii, rasizmie, odpowiedzialności i trudach macierzyństwa, posiadaniu majątku, definiowaniu życia poprzez obowiązki zawodowe, ale przede wszystkim o tym, w jaki sposób amerykańskie syte rodziny potrafią funkcjonować pośród pozorów, niejednokrotnie nie chcąc żyć inaczej. Tu właściwie tylko jeden z dorosłych bohaterów jest prostolinijny, zadowolony ze swojej egzystencji, zdobywający jednoznacznie sympatię czytelników i stygmatyzowany w narracji jedynie tym, że mężczyzna w tym wieku nie powinien nosić tak długich włosów. A wszyscy w rodzinie portretowanej przez Lynn Steger Strong osiągnęli już swój tak zwany średni wiek. Każdy przekroczył czterdziestkę, ma już uformowane poglądy i konkretną mentalność. Tymczasem pisarka tak zaprezentuje zbliżenia i oddalenia w relacjach rodzinnych, że przedstawi nam przede wszystkim bohaterów zagubionych życiowo. Czy będziemy im współczuć? Niekoniecznie. Ale na pewno zauważymy, jak istotną rolę w kształtowaniu tożsamości odgrywają tworzone w życiu relacje. Frapująca i inteligentna książka – trochę ironiczna, trochę złośliwa, głęboko egzystencjalna i po prostu całkiem dobrze napisana.

2024-10-29

„Hildur” Satu Rämö

 

Wydawca: Wydawnictwo Harper Collins Polska

Data wydania: 11 września 2024

Przekład: Karolina Wojciechowska

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,99 zł

Tytuł recenzji: Mrok islandzkiej prowincji

Satu Rämö to fińska pisarka, która część swojego życia związała z islandzką prowincją. Nie chwalę książki dlatego, że autorka jest moją sąsiadką, a w Islandii z sąsiadami żyje się dobrze. Nie chwalę dlatego, że znalazłem w treści mnóstwo detali dotyczących tego, jak powstają islandzkie swetry, które uwielbiam i mam ich kilkanaście. Nie chwalę również dlatego, że Satu Rämö widzi Fiordy Zachodnie podobnie jak ja i ma tę samą wrażliwość na drobne elementy tutejszej rzeczywistości, bo kiedy czytam, że „morze jęczało cicho”, to doskonale wiem, jak to brzmi. Dobre słowa należą się „Hildur” przede wszystkim za to, że pisarka znakomicie łączy elementy thrillera, kryminału i powieści obyczajowej. W znanym nordyckim stylu, ale fragmentami nawet lepiej niż jego islandzka mistrzyni, czyli Yrsa Sigurðardóttir. Zresztą Rämö część akcji umieszcza na dzikim półwyspie Hornstrandir, do którego nie udało mi się jeszcze dotrzeć, a który w tej narracji oddziałuje na wyobraźnię dużo mocniej niż jako miejsce akcji horroru Sigurðardóttir „Pamiętam cię”.

„Hildur” to pierwsza z serii mrocznych powieści Satu Rämö, którą polski czytelnik ma okazję przeczytać. Dbając o wiarygodność postaci zasadniczych dla gatunku takiego jak kryminał, autorka posługuje się niebanalnymi rozwiązaniami fabularnymi, by pokazać, jak tworzy się bliskość między dwojgiem introwertyków. Hildur to walka. Główna bohaterka walczy z morskimi falami na desce do surfowania, ale przede wszystkim z demonami przeszłości. Ponad dwie dekady temu wydarzyło się coś, co nią wstrząsnęło. Kazało wziąć odpowiedzialność za te wydarzenia. Osadziło w egzystencjalnym smutku, dla którego antidotum jest siła fizyczna i kształtowanie siły psychicznej. Hildur jest znakomitą śledczą, bo konsekwentnie dąży do celu. Ale charakterystyczne dla powieści tego gatunku naznaczanie traumą biografii policjantów nie przebiega u Satu Rämö w przewidywalnym, podręcznikowym stylu. Do Hildur, która jedną bliskość z drugim człowiekiem nagle traci, a drugiej kurczowo się trzyma, bo to osoba należąca do rodziny, której inni członkowie tragicznie odeszli, dołącza policjant z Finlandii. Mężczyzna również po przejściach, któremu dane jest to, co wielu przybywającym do Ísafjörður – pełne emocji i trudne lądowanie pośród wody otulonej wysokimi górami. To w tym miejscu oboje znajdą nić porozumienia, która z czasem będzie się wzmacniać. A słowo „nić” można rozumieć także dosłownie, biorąc pod uwagę, czym zajmuje się Jakob, nieszczęśliwy fiński ojciec, który usiłuje dopasować się do mentalności małej miejscowości gdzieś na końcu mapy Islandii.

Ísafjörður portretowane z perspektywy kilku lat wstecz konsekwentnie nazywane jest wioską. To miejsce pozornej szczęśliwości. Tu nie zamyka się domów (niektórzy nadal tego nie robią). Tu obserwujemy, jak mrok wdziera się w miejsce, którego nie opuści na długie miesiące, bo tak jak listopadowe słońce chowa się za górami na wiele miesięcy, tak samo z tygodnia na tydzień w Ísafjörður zaczyna być coraz bardziej ponuro. Pośrodku niczego, gdzie pozornie nic się nie dzieje, znajdują się dwa martwe ciała. I jeszcze jedno w stolicy. Islandia niemająca problemów z zabójstwami (to również się zmieniło kilka lat po pierwszej publikacji „Hildur”) odkrywa, że ma do czynienia z seryjnym mordercą. Hildur nie jest w stanie pojąć, jak ktoś w tak niewielkiej miejscowości może dokonywać zbrodni i nie pozostawiać po sobie śladów. A zabójca jest wciąż obecny na kartach tej książki. Jest tuż obok. Jakby niewidzialny, ale boleśnie obecny. Ma do wykonania jakąś misję. Zadaniem Hildur jest jej powstrzymanie albo przynajmniej zrozumienie.

Tymczasem ta powieść ujawnia również zasadnicze i skrywane islandzkie problemy obyczajowe. Choćby te związane z przemocą – domową i seksualną. Na prowincji, gdzie życie wyznacza rytm natury, wszystko powinno toczyć się w miarę stabilnie i przewidywalnie, a jeśli tak nie jest, odpowiadają za to żywioły – wiatr czy śnieg. A jednak nie natura jest tu groźna, choć fenomenalnie oddana w swym majestacie i niebezpiecznym mroku. Okazuje się, że Islandia potrafi zamiatać pod dywan to, o czym z wielu względów nie chce się mówić i się nie mówi. Przemoc istnieje. Wykorzystywanie słabszych również. Istnieje korupcja. Istnieje indolencja połączona z brakiem kompetencji w wielu sprawach. Na obrzeżach Islandii i w jej regionie stołecznym żyją nieszczęśliwi ludzie, którzy z różnych powodów nie mogą opowiedzieć o swoim cierpieniu. Kaci bywają bezkarni. Ofiary są zmuszane do milczenia. A wszystko w zaklętym kręgu pokrewieństwa i tego, że wszyscy się znają, wszystko wiedzą i solidarnie milczą nawet wtedy, gdy milczenie jest krzywdą.

„Hildur” to opowieść o wieloletnim milczeniu w bólu, ale przede wszystkim przejmująca grozą i autentycznością doświadczeń utraty opowieść o tym, czym jest w Islandii przekleństwo pokrewieństwa. „Kiedy wie troje, wie cały naród”. Z jednej strony niczego nie można ukryć, z drugiej jednak – zabójca konsekwentnie, długoterminowo i krok po kroku realizuje swoje zadanie. Hildur ze swoją umiejętnością antycypacji zła bywa bezradna, ale nigdy nie chce być bezczynna. Jakob uzupełnia ją w determinacji, choć oboje wolą kierować się gdzieś do wewnątrz siebie, nie do ludzi. Pozornie więc nie są policjantami, którzy uzyskują postępy w śledztwie, zdając się na wchodzenie w jakieś relacje z przesłuchiwanymi ludźmi. Tu jest trochę tak, że walkę wewnętrzną toczą Hildur oraz Jakob, a złoczyńca ma tę swoją. I nic nie może się tu dobrze ułożyć, skoro zło miesza się ze zwyczajnym ludzkim nieszczęściem. I bezradnością wobec niego.

Bo w Islandii nastolatek może sprzedać swoje ciało za narkotyki. Wiele lat bezkarnie można być katem własnej rodziny. Dzieci wielokrotnie nie mają możliwości, by naprawdę zrozumiano ich potrzeby. Ale to wszystko ucicha, gdy szaleje zachodnia islandzka natura. Hildur do niej przywykła i się z nią żyła. Jest na tyle odważna, że przy wietrze o prędkości 22 metrów na sekundę i minusowej temperaturze przejeżdża przez górkę przed Holmavikiem, kierując się w stronę stolicy na przesłuchanie. Hildur to także uosobienie wewnętrznego konfliktu między tym, jak żyć, dając coś innym w zamian, a tym, co zrobić, by demony z przeszłości ją opuściły, czyli najlepiej wycofać się z życia. Ísafjörður staje się miejscem, w którym ludzie za wszelką cenę bronią swojego świętego spokoju, ale zbyt często mają oczy zamknięte na to, że obok spokoju nie ma, obok ktoś przeżywa dramat.

Satu Rämö nie oskarża wprost, bardziej punktuje kumulujące się problemy, ale pokazuje charyzmatyczną postać policjantki, która krok po kroku rozwiązuje bardzo trudną zagadkę kryminalną. To powieść o tym, że zbrodnia rodzi się z cierpienia, lecz także o cierpieniu, które nie zna ukojenia, a którego źródłem jest być może epizod otwierający tę powieść. Znakomicie napisaną historię o tym, jak żyją, co czują i w jaki sposób funkcjonują z własnej woli lub zmuszeni przez okoliczności natury ludzie na Fiordach Zachodnich. W miejscu, do którego mało kto dociera i mało kto chce tu żyć. W miejscu, które kocham, a które fińska pisarka uczyniła tłem świetnej powieści o tym, jak bardzo boli życie i że to czasem ciężar nie do zniesienia.