Kiedy moja Mama była małą dziewczynką, jeździła na wakacje w to samo miejsce, w które wiele lat później woziła nas: mnie i moją młodszą siostrę, babcia Zosia - na wieś, niedaleko Kraśnika.
Są tam wciąż pachnące sosnowe lasy, suche łachy piasku z malutkimi, szkarłatnymi kropelkami goździków i niteczka rzeki, w której taplałam się od rana do wieczora, obserwując łątki i świtezianki. Mam nadzieję, że wciąż chłopcy ze wsi kąpią w upalne dni konie, a wzdłuż drogi przez pola ciotka czasem sadzi truskawki. Czasem śni mi się smak i zapach ogromnych, gorących bochnów chleba, po które latałam do GS-u i czuję na języku pękające bąbelki oranżady w proszku.
W małej, wiejskiej bibliotece, wypożyczałam „Paddingtona” i „Timura i jego drużynę” i „20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi”, a w sobotnie wieczory podziwiałam moje piękne kuzynki, jak szykowały się na zabawy taneczne. Pewnego wieczora chłopcy, deklarując głęboki podziw dla kuzynki Danki, rzucili w nas ..... młodym puszczykiem. Danka prychnęła, zadarła głowę wysoko i wysyczała: Końskie zaloty! Potem pozbierałyśmy biedną sowę i zaniosłyśmy ją do domu.
Ponieważ tego dnia Mama albo Babcia kupiły w sąsiedniej wsi świeże mięso, puszczyk został nakarmiony z bezpiecznej długości patyka krwistymi kawałkami wątroby. Potem rzucił się na kota, zamienił mu ucho w znaczek pocztowy i prawie urwał mu ogon, zrzucił garnki z drabiny na strych do miski z serwatką, a potem spokojnie przysiadł, trzymając się szczebli szponiastymi łapami, i łypał na nas, mrugając raz po raz, trzecią powieką. Był piękny: mały i bardzo, ale to bardzo groźny.
Po jakimś czasie zlazł na piechotę z drabiny, wylazł na podwórze i pomaszerował śmiesznie kiwając się na boki i podskakując (wciąż na piechotę) do trześni, koło płotu. Zabronili mi za nim łazić, więc z drewnianych schodków patrzyłam jak usiłuje wleźć na drzewo. W nocy było słychać dzikie wrzaski kota i skamlenie psa Murzyna - skutecznie dowodziły sowiej odwagi.
Następnego dnia poszłam sprawdzić czy puszczyk wciąż jest na trześni, ale poszedł w swoją stronę. Mam nadzieję, że spacyfikował wszystkie miejscowe koty i ciekawskie psy i żył w dobrym zdrowiu przez wiele lat.
Mama opowiadała mi jak Tadzik (dla mnie wujek Tadzik, mąż ciotki Władki) zabrał ją wieczorem na mokrą łąkę i pokazał świetliki. Mała Elżunia wkładała je sobie we włosy: błyszczały jak zielone spinki, mrugając do latających wszędzie świetlikowych facetów.
Bardzo, ale to bardzo chciałam też zobaczyć świetliki. Wujek Tadek mnie też zabrał na tę samą łąkę, któregoś upalnego wieczora i ja też patrzyłam na miłosnego Morse'a świetlików. Później nie widziałam ich już przez kolejnych kilkadziesiąt lat. Aż do pewnego czerwcowego wieczora.
Spotkaliśmy się z Przyjaciółmi na polanie, w lesie. Tuż przed Nocą Świętojańską. Paliliśmy sobie ognisko, gadaliśmy, dzieci biegały w ciemnościach jak szalone, W pewnej chwili jedna z córek naszego kolegi przybiegła i oświadczyła, że tu są „takie świecące robale” - to były właśnie świetliki.
Pomyślałam o mojej bardzo chorej Mamie. Jedyne co mi przyszło do głowy, to to, że się ze mną żegna w ten sposób.
I pożegnała się. Poczekała na mnie. I odeszła. Mam nadzieję, że teraz wciąż mała Elżunia, z rzadkimi, jasnymi włosami, biega za chudym, cichym Tadzikiem i razem idą na mokrą łąkę popatrzeć na świetliki.
Tak mi się przypomniało. Kilka dni temu był u mnie ktoś kto lubi myszy. Przypomniało mi się, że kiedyś kilka takich myszowych rysunków zrobiłam, a przy okazji znalazłam bardzo stary rysunek o tym jak oglądam świetliki.