Mam takie ulubione miejsce w Poznaniu: Poznańską Palmiarnię.
Jak byłam mała, to Tata zabierał mnie tam w niedzielę. Zawsze gdzieś szliśmy: do Starego Zoo, do Zoo na Malcie, do Muzeum Instrumentów Muzycznych, do Muzeum Narodowego albo właśnie do Palmiarni.
Chodziliśmy po wąskich alejkach udeptanych krokami setek odwiedzających to miejsce ludzi. Było gorąco i wilgotno i Tata tłumaczył dlaczego dżunglę nazywa się czasem „zielonym piekłem”. I dlaczego jedne pawilony są chłodniejsze niż inne. I po co rośliny wykształciły ciernie. I po co im grube łodygi. Albo dlaczego niektóre rośliny nazywają się tak samo, a wyglądają całkiem inaczej (wciąż zdumiewają mnie euforbie). I co to są sukulenty. I po co są łacińskie nazwy roślin. Zadzierałam głowę i pytałam, pytałam, pytałam. A Tata odpowiadał cierpliwie. A jak nie umiał odpowiedzieć, to wracaliśmy do domu, wyciągaliśmy Encyklopedię Gutenberga i sprawdzaliśmy co było do sprawdzenia. Albo pytaliśmy Mamę.
Bo Mama była ogrodnikiem. Zabierała mnie czasem do pracy. Chodziłam za nią po szklarniach ze stadem kotów i patrzyłam jak rosną goździki, pomidory, gerbery. A jak się zmęczyłam, to szłyśmy do laboratorium. Panie i Panowie, którzy tam pracowali pokazywali mi malutkie roślinki, merystemy, preparaty, pozwalali mi zaglądać przez mikroskop i spokojnie tłumaczyli i odpowiadali na nieskończoną listę pytań. Raz nawet dostałam uśpionego eterem turkucia podjadka i przechowywałam jego truchełko przez jakiś czas w słoju jako cenny skarb.
Zapędziłam się za daleko od Palmiarni. Zamknięto ją. Na kilkanaście lat, bo przedpotopowa konstrukcja wymagała wymiany. Strasznie tęskniłam. Mama zaczęła mi znosić rozmaite zielsko z pracy i zaprenumerowała fantastyczne pismo „Kwiaty". Czytałam, hodowałam rośliny i owady, i uczyłam się, że rośliny jedzą mięso, kupę, jajka. Tata podsunął mi skamieliny, których szukaliśmy na starej żwirowni i opowiadał mi o dinozaurach, amonitach, belemnitach. Mama tłumaczyła, że sagowce, paprocie i miłorzęby, to też żywe skamieniałości.
I tak to we mnie zostało - nie wyrosłam nigdy z tego przedpotopowego świata. Właściwie, to nie dość, że nie wyrosłam, to jeszcze sama zrobiłam się przedpotopowa. I dobrze mi z tym. Lubię być babcią. I cieszę się, że może uda mi się przekazać moim wnukom (mam ich troje i są jeszcze bardzo mali) coś co sama dostałam dawno temu: zachłanną ciekawość świata i nieposkromioną potrzebę zdobywania wiedzy.
I znowu zapędziłam się za daleko od Palmiarni. Piszę o niej dlatego, że pokazałam kilku osobom ilustracje do książki, którą napisałam i narysowałam. I kilka z nich skomentowało je jednakowo:
KASIA! To jest PALMIARNIA!!!!!