Pokazywanie postów oznaczonych etykietą INICJATYWY. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą INICJATYWY. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

to connect / Poznań


Podróżujemy ciągle. Blisko i daleko. Odkąd są dzieci, zawsze z dziećmi. Bez dzieci sobie tego nawet nie wyobrażamy. Nigdy nie mieliśmy wątpliwości, nigdy się nie zastanawialiśmy, czy nie byłoby łatwiej, przyjemniej, szybciej bez tego "nadbagażu". Było dla nas oczywiste, że robimy to razem, i już. Nasi znajomi, rodzina, niemal wszyscy, których znamy, postępują w ten sposób. Oczywiście ci, którzy mają dzieci. To nie znaczy, że wszystkim jest łatwo, że odbywa się to bezproblemowo, nic z tych rzeczy, ale nawet kiedy mierzymy się z trudnościami, to nadal jest... naturalne. 
Miałam niedawno przyjemność otrzymać od Beaty Sadowskiej książkę, którą napisała wspólnie z Pawłem Kunachowiczem I jak tu nie podróżować z dzieckiem. Z wymarzoną dedykacją: wielu dalszych wspaniałych wspólnych podróży. Od pierwszych stron wiedziałam, że rozumujemy podobnie. Trochę zazdrościłam synka-śpiocha, bo moi potomkowie zawsze i wszędzie urządzają prawdziwy rozbój, a sen ograniczają do niezbędnego dla życia (bo dla zdrowia to chyba jednak nie) minimum, ale zaraz potem pomyślałam: Ha! Dajemy radę z nimi, właśnie takimi, rozbrykanymi jak małpy w zoo. 

poniedziałek, 16 stycznia 2017

no rush family dinner

Restauracyjne ucztowanie z dziećmi bywa mordęgą. Nie oszukujmy się: kolorowanka i kredki albo wciśnięty w jakiś kąt stolik z krzesełkiem i pudełkiem klocków, które oferuje większość lokali, to niezbyt skuteczne rozwiązanie na długi czas oczekiwania na zamówienie czy na to, aż rodzice skończą swoje dania. W efekcie zamiast przyjemnego popołudnia są nerwy i pośpiech. Na szczęście są miejsca, które wychodzą na przeciw potrzebom rodziców. Dziś zapraszam Was do jednego z nich - restauracji Hotelu De Silva w Piasecznie. Nie tylko wirtualnie, z nami, ale także do skorzystania osobiście z oferty rodzinnego obiadu, któremu towarzyszą animacje dla dzieci, a menu dla maluchów tworzą ich ulubione dania i przekąski, po które mogą sięgać do woli i w dodatku całkowicie za darmo! Na naszym fanpage'u wystartowało właśnie rozdanie, w którym do wygrania jest voucher na taki obiad. Spróbujcie! Może właśnie Wam się to uda!

piątek, 29 lipca 2016

close to home


Wakacje w domu. Czy mogą być fajne, nie-nudne, niebanalne? Tak. Na początku przeraziła mnie nieco wizja codziennego łączenia pracy z zapewnianiem atrakcji obu łobuzom, ale teraz - na półmetku - stwierdzam, że jakoś się to udaje. Bardzo dużo czasu spędzamy nad naszą pobliską rzeką i niezależnie od ilości błota po deszczu, jest to zawsze ogromna frajda dla chłopaków. Właściwie kiedy przeglądam nasz Instagram, widzę, że 98% wakacyjnego czasu spędzamy w wodzie. Jeśli szukacie pomysłów na zorganizowanie dzieciom rozrywek w duchu #playitsimple, to tam również kilka znajdziecie, np. malowanie wielkoformatowych dzieł sztuki oraz... bodypainting, obserwowanie samolotów, nauka akrobacji na trzepaku (hicior! i plus 1000 do fajności wśród kolegów), basening w ogrodzie (są dni, kiedy w ogóle nie wychodzą!), polowanie na ćmy i motyle, robienie domowych lodów (próbujemy różnych coraz dziwniejszych smaków - dziś na deser będą... pomidorowe!), odkrycie najświetniejszej kafejki w okolicy czy gra w kapsle (ale emocje!). 
Zainspirowani?

czwartek, 9 czerwca 2016

play it simple

Nauczyłam się przy dzieciach pokory, doceniania tego, co zwyczajne i proste. Nie żebym wcześniej potrzebowała do szczęścia nie-wiadomo-czego, nie. Ale dopiero będąc mamą i mając pełną świadomość wartości, które chcę przekazać chłopakom, ustawiłam sobie to w głowie, nazwałam i zrozumiałam. Jeśli jeszcze szukacie swojej ścieżki, mogę Wam śmiało powiedzieć: jest tutaj, w tych drobiazgach, małych sprawach. W tych codziennych lodach, w wycieczkach rowerowych, wspólnych zachwytach nad nowo odkrytym wiszącym mostem czy wędrowną biblioteczką w środku lasu, w śmianiu się do łez, oswajaniu przypadkowo spotkanego psa i wylegiwaniu się na własnej wyspie. W tym, co takie normalne, a jednak takie niezwykłe, jeśli potrafimy się tym cieszyć. 

Wkrótce wakacje i podobnie jak w tamtym roku, tak i teraz proponuję Wam przyłączenie się do akcji - łapcie chwile i hashtagujcie #playitsimple: pokazujcie mi, jak spędzacie czas z dziećmi, co robicie, w co się bawicie, upamiętniajcie te "Wasze" momenty, które nic nie kosztują, dzielcie się tym z nami. Niech ten post i kilka kolejnych będzie dla Was inspiracją. Zabawa potrwa całe lato. Mam nadzieję, że wspólnie zgromadzimy mnóstwo pomysłów i cudownych wspomnień. Do dzieła!    

czwartek, 12 listopada 2015

survival

Wiedziałam, że to wyzwanie idealne dla nas, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam tę grę-przygodę. Las to nasz żywioł i nikogo z nas nie trzeba dwa razy przekonywać do wyprawy. Szczególnie jesienią i wiosną tak właśnie spędzamy niemal każdy weekend. To najwspanialszy wspólny, rodzinny czas, jaki możemy sobie wyobrazić.Po przejrzeniu całego pliku zadań, zażartowaliśmy sobie nawet, że to wypisz-wymaluj dzieciństwo naszych chłopaków w pigułce: ten survival.

wtorek, 27 października 2015

irrepressible childhood

Dzieciaki to żywioł, bez dwóch zdań. Pomimo naszych największych starań, żeby nauczyć ich tych czy innych zasad, dać jak najlepszy przykład i przynajmniej trochę ucywilizować, one i tak zawsze robią, co chcą, rzucają się w wir swoich własnych fantazji i spadają na cztery łapy. Tam, gdzie się od nich wymaga, by trzymały się norm: przy stole czy w miejscach publicznych - tam się nudzą i niecierpliwią. Dopiero wolne, na podwórku czy w lesie - oddychają pełną piersią. Wielokrotnie już o tym pisałam: że nie wierzę statystykom, które mówią, że współczesne dzieci nie chodzą po drzewach i same z siebie wybierają komputer zamiast roweru. Nie wierzę i już. Bo widzę u chłopaków tę energię, to szczęście, którego nie da żadna, nawet najbardziej wymyślna zabawka, kiedy mogą się tarzać we mchu czy zjeżdżać z piaszczystej góry. Widzę tę ciekawość, z jaką obserwują każdy grzyb, każdy liść, każdy ślad na ziemi. Mieliśmy wielkiego farta, bo podczas jednego spaceru udało nam się zobaczyć i runo, zryte przez dziki, i ścieżkę, po której biegł lis, i odciski wielkich kopyt jelenia lub łosia na piaszczystej polanie. J.J. zaś, który przez cały ubiegły tydzień uczył się w szkole o gatunkach grzybów, mógł tę nowo nabytą wiedzę wykorzystać w praktyce. A jaki był z siebie dumny! 

wtorek, 14 lipca 2015

priceless fun

Większą część wakacji spędzamy w domu, staramy się jednak zawsze, by chłopcy czuli, że to wyjątkowy czas. Już sam fakt, że mam obu łobuzów razem 24h sprawia, że rytm dnia (i pracy) stanął na głowie, ale powoli go sobie układamy. Lubimy slow life i celebrowanie wspólnych chwil, więc weekendy spędzamy zwykle na grillowaniu z przyjaciółmi i rodziną lub na rowerach. Zabieramy chłopaków do kina, na lody (każdego dnia w inne miejsce), na różne place zabaw (lubimy szczególnie odkrywać te mniejsze), w tym roku popłynęliśmy z nimi po raz pierwszy na spływ kajakowy, co jednak nie było najlepszym pomysłem ;) Tego typu "większe" atrakcje zostawiamy jednak na weekend, aby móc brać w nich udział całą czwórką. Chłopcy naturalnie potrzebują aktywności codziennie, a ich niespożyta energia wymaga przynajmniej częściowego ukierunkowania. Pisałam Wam już, że upodobałam sobie zwłaszcza te zabawy, które oparte są na wyobraźni - takie, które "ocalają magię", wymagają wcielenia się w jakąś niezwykłą rolę i gwarantują przeżycie przygody. Wymyślamy więc kolejne historie i gry, tworzymy coś z użyciem rekwizytów, które mamy pod ręką lub które kosztują grosze, a dają mnóstwo możliwości i frajdy. Pokazywałam Wam na przykład malowanie koszulek, bitwę morską, kosmiczną kąpiel i badania przyrodnicze. Koc, przywiązany do kija, może się stać atrybutem zdobywcy nowego lądu, a szyszki - zamienić w śliwki, które doda do piaskowego tortu najlepszy cukiernik w mieście. 
Jeśli macie ochotę podzielić się z nami pomysłami na proste, kreatywne, a przy tym tanie zabawy, zapraszam do dodawania na facebooku oraz instagramie postów, komentarzy i wiadomości z hashtagiem #bezcennazabawa. Na zachętę zdradzę Wam, że pod koniec wakacji planuję rozlosowanie świetnych niespodzianek między uczestnikami akcji :)
Bawcie się z nami!



wtorek, 9 czerwca 2015

side by side

Napisałam kilka dni temu taki post:

***
Mają czworo dzieci, oboje pracują, ona dwa razy dłużej niż zamierzała, ale przecież nie będzie narzekać, bo to dobra i dobrze płatna praca, w dodatku w zawodzie.
 
Chciał mieć rodzinę i cieszy się z każdej chwili spędzonej z dziećmi, ale nie jest ich wiele. Tak się złożyło, że musiał przejąć oddział rodzinnej firmy w innym mieście i większość czasu spędza naprawdę daleko od domu. Żona pracuje na miejscu, ale do 21, od poniedziałku do piątku. Kiedy wraca, maluchy już śpią. 

Kiedy zaczęła działać charytatywnie, nie spodziewała się, że uda się zrobić aż tyle, pomóc tylu ludziom. Teraz nie sposób już się wycofać, coraz trudniej odmawiać, ale przecież zdaje sobie sprawę z tego, że nie na to się pisała: nie chciała odbierać telefonów po 22 i nie mieć czasu na odrobienie lekcji z młodszą córką, chciała sama wozić syna na basen i obserwować z widowni jego postępy, a robi to dziadek.
 
Był taki moment, że naprawdę się bał rozwodu. Kocha żonę i córeczkę, ale pół soboty i pół pospiesznej niedzieli to za mało, by wciąż czuć się częścią rodziny. Na co dzień muszą sobie radzić ze wszystkim same. To i tak cud, że znoszą tę sytuację już drugi rok.

- Rodzice wszędzie mnie ze sobą zabierają i chodzimy na długie spacery - powiedział ostatnio J.J. w przedszkolu, zapytany skąd wie, że go kochamy. Popłakałam się.
Codziennie dziękuję za to, że mogę jemu i Niedźwiadkowi dawać to, czego najbardziej potrzebują: moją miłość, akceptację i obecność. Mamy ogromne szczęście.

P.S. Ostatnio tak nam się miło celebrowało wspólne chwile, że zapomniałam pójść na pierwsze zebranie w nowej szkole J.J.'a. Pozostawcie to bez komentarza ;)

***
Wczoraj inny P.S. dopisała ta kampania.
Padło już wiele słów na temat tego, jak bardzo jest nieprzemyślana, obraźliwa, oburzająca, żerująca na ogromnych tragediach, a w końcu godząca nie tylko w kobiety, ale i w dzieci, które w tym świetle stają się modnym dodatkiem do Paryża i kariery.
Co jeśli jakaś kobieta faktycznie tak to postrzega: że żeby mieć wartościowe życie, MUSI - obok/oprócz/zamiast tego, co robi - jeszcze urodzić dziecko? Gdzie jest w tym miejsce na bezinteresowną miłość, na brak przymusu i zew natury? Co jeśli ludzie, którzy żyją tak, jak moi opisani wyżej znajomi, tak właśnie myśleli? Że MUSZĄ dodać dzieci do swojego dobytku. I dodali. I stają na głowie, żeby to wszystko w kupie utrzymać. Pędząc, gnając, w pocie czoła wyrywając dobie choć odrobinę czasu dla rodziny. Moim zdaniem trzeba kochać i prawdziwie chcieć, żeby temu podołać. TYLKO w ten sposób da się podołać. Tam, gdzie decyduje przymus, presja społeczna, czyjeś oczekiwania (serio? jakim prawem w ogóle?), to się po prostu nie uda. Sorry, Winnetou!



sobota, 23 maja 2015

Amsterdam: still walking with kids


Amsterdam. Pojechaliśmy tam pociągiem. Było ciasno i tłoczno. Urok miasta wynagrodził nam jednak wszystkie niedogodności podróży. Im dłużej spacerowaliśmy, tym bardziej zazdrościłam mojemu bratu tego, że miał okazję pomieszkać sobie na barce. Dla tego doświadczenia mogłabym cofnąć się w czasie i znów studiować. Niektóre barkowe domostwa z brzegu wyglądały wprost imponująco, kute ogrodzenia, ogrody, kryształowe żyrandole, malownicze tarasy, ba! nawet pływające place zabaw - zadziwiały mnie i oczarowywały. Z poziomu kanałów zaglądałam w okna i... planowałam najbliższe zakupy w Ikei ;)
Wyobrażałam sobie Amsterdam jako tętniące życiem, kolorowe miasto, ale choć tłumy ludzi faktycznie przewijały się przez centrum, ulicę dalej było już cicho i spokojnie. Do tego monochromatyczne barwy, piękna architektura, proste formy i spójna wizja. Bardzo mi się to spodobało. Ale wiecie: nawdychałam się sporo dymu, więc możliwe, że miałam złudzenia ;)

czwartek, 21 maja 2015

Eindhoven: walking with kids

Początkowo to był tylko "taki pomysł". Polecieć gdzieś raz w roku. Gdziekolwiek, gdzie jest lotnisko. Żeby mieć blisko do hotelu, nie pędzić, nie denerwować się, że nie zdążymy, bo przecież wiadomo, jak to wygląda z dziećmi. To znaczy: że nigdy nic nie wiadomo. Niepostrzeżenie zrobił się z tego zwyczaj, nasza rzecz: wybieramy dłuższy wiosenny weekend, poza jakimkolwiek sezonem, za lot i hotel płacimy mniej więcej pół roku wcześniej, bo taniej, i uzbrajamy się w cierpliwość. Pierwsza była Lizbona, potem Bergamo, teraz - Eindhoven. To jest zupełnie inne podróżowanie niż przedtem, kiedy chłopaków nie było z nami. Nie oklejamy mapy punktami do zwiedzenia, po prostu spacerujemy, obserwujemy, przystajemy, snujemy się i zachwycamy drobiazgami. 
W Eindhoven podziwialiśmy przede wszystkim architekturę. Domki i domy, ba! całe osiedla z cegieł, dopieszczone w każdym szczególe ogródki i miejską zieleń. Wszystko zadbane i tworzące spójną całość. Zaskoczyły nas wielkie okna od ulicy. To dla nas niemal ekshibicjonizm, że można jeść rodzinny obiad albo wylegiwać się z gazetą na kanapie tak "na widoku". J.J. zaglądał przede wszystkim tam, gdzie bawiły się dzieci. I do wszystkich skrzynek pocztowych, zwłaszcza tych w drzwiach. Myślę, że praca listonosza w Holandii wydaje mu się teraz jednym z najciekawszych zajęć na świecie. Niedźwiadek zwracał uwagę przede wszystkim na skutery i rozsmakował się w moich ulubionych waflach z syropem (będę za nimi tęsknić!). Największą frajdą dla obu chłopaków był jednak zdecydowanie aquapark i spora retro-karuzela na jednym z miejskich deptaków. 

poniedziałek, 16 marca 2015

fashion for emotions

Lubię takie wyzwania: pokazać coś na kilka sposobów, zobaczyć więcej. Tym razem bazą była bluza Munster Kids, którą zestawiałam w ramach współpracy portalu Ładnebebe z Bananaz. Bluza, która wydała mi się kwintesencją australijskiej mody: wolnej od reguł, niby zdefiniowanej na surferów, sportowców duszą i ciałem, a jednak z etnicznym wnętrzem kaptura, jakby z innej opowieści, z romantycznymi cieniowaniami barw i dziurami na kciuki w rękawach - idealnym rozwiązaniem dla tych nieśmiałych, trochę nieobecnych typów. Odkrywanie możliwości tego ubranka dało mi kolejną okazję, by przyjrzeć się swojemu synowi. Każda z tych stylizacji odpowiada jakiemuś elementowi jego osobowości. Dziś ten chłopak ze zdjęć ma różne twarze, ale to cały J.J.: skate, buntownik i marzyciel. Uwielbiam jego emocjonalność, uwielbiam to, w jaki sposób rozwija się wewnętrznie, widzę w nim przebłyski człowieka, którym kiedyś będzie: odważnie idącego za głosem swojego serca, choćby pod prąd. Wiem, że będzie silny i wrażliwy jednocześnie, i czuję dumę: bo właśnie takich mężczyzn podziwiam, takich mam wokół siebie, i takich pragnę wychować. 

Prowadzenie bloga, w którym moda odgrywa istotną rolę, jest związane z pewnym ryzykiem. Łatwo popaść w przesadę, w przestylizowanie lub rozdmuchanie znaczenia tej sfery w życiu. Staram się tego unikać, czasami aż za bardzo. Bo w drugą stronę też nietrudno przegiąć: powiedzieć, że to nieważne, błahe, że to przerost formy nad treścią. To nieprawda. Dla nas wszystkich rzeczy mają znaczenie. Są dodatkiem do życia, do spraw istotnych, ale nie możemy powiedzieć, że się zupełnie nie liczą. Wyrażają nas, nasz charakter, przekonania, poglądy, stany emocjonalne, te ponadczasowe, i te ulotne - te teraz. J.J.'a dotyczy to już niemal w takim samym stopniu jak mnie. Im będzie starszy i bardziej świadomy siebie, tym rozważniej będzie korzystał z tego narzędzia wyrazu. Już teraz widzę, jakich konsekwentnych dokonuje wyborów. Pisałam Wam o tym. Obserwuję go. Odsuwam się kilka kroków w tył i patrzę, jak staje się sobą. Także poprzez modę. To niezwykłe przeżycie.


piątek, 9 stycznia 2015

do it

Są takie rzeczy, które zawsze odkładam na później. Nie dlatego, że mi nie zależy, ale właśnie dlatego, że nie chcę ich robić w pośpiechu, że chcę lub powinnam poświęcić im należną uwagę i czas. A potem orientuję się, że znowu tego czasu nie było, że miałam na głowie to i tamto, i jeszcze coś niespodziewanego do załatwienia na już. Tak przychodzi koniec dnia, koniec tygodnia, koniec miesiąca, koniec roku... Znowu nie poszłam do lekarza, nie zrobiłam porządku w dokumentach, ani na półce z czapkami (ba! wciąż nie wyjęłam z niej rękawiczek, a zaraz skończy się zima), nie zadzwoniłam do kuzynki, nie wysłałam babci maila z fotkami prawnuków, nie wywołam zdjęć z wakacji. 
Właśnie te zdjęcia. Mam ich mnóstwo. Gdzieś. Na dysku tym czy innym. Niby są, ale nie ma. Nie mogę po nie sięgnąć. Nie stoją na półce, w albumach, jak u moich rodziców czy dziadków. Kilka starych rodzinnych fotografii trzymam w skrzynce - te mogę przejrzeć w każdej chwili. Kilka innych wisi za szybą na ścianie salonu. Też mają już swoje lata. 
Reszta znika w pamięci i czeluściach sprzętów na megabajty. 
Ale dość tego!
Postawione.
Zabieram się sukcesywnie za wywoływanie najpiękniejszych emocji i wspomnień: miny chłopaków, ich sesje, nasza Lizbona, nasze dzikie i dziksze ucieczki w Polskę, zdjęcia z tortem z każdych urodzin J.J.'a i Niedźwiadka, fotki z chrztów i chociaż jedna z każdego naszego ślubu, zdjęcia chłopców z babciami i dziadkami, ciociami i wujkami, z kuzynami. Osobny album powstanie ze zdjęć Zuzi, i na pewno zamówię sporą pulę Instafotek :) 
Na pierwszy ogień już poszedł nasz zeszłoroczny wypad do Bergamo. Dzięki ofercie współpracy od PRINTU w końcu zabrałam się do rzeczy. Najbardziej się bałam tego, że nie będę potrafiła wybrać najfajniejszych fotografii, ale okazało się, że lata blogowania na coś się jednak przydały i decyzje zapadały błyskawicznie strona po stronie. Gorzej było z układem. Zdecydowałam się na kwadratową książkę 30x30. Takie książki są "z automatu" oprawiane w twardą płócienną oprawę, co nie tylko świetnie wygląda, ale jest też bardzo trwałym rozwiązaniem (przy innych formatach jest więcej możliwości wyboru okładki, ja mogłam tylko zmieniać kolor). Mam słabość do kwadratowych zdjęć. Pewnie przez Instagram ;) Program do tworzenia fotoksiążek na stronie Printu jest dziecinnie łatwy w obsłudze, zawiera jednak tyle możliwości zaprojektowania poszczególnych stron, że w pierwszej chwili poczułam się oszołomiona. Z jednej strony najchętniej wywołałbym po jednym zdjęciu na każdej stronie, z drugiej chciałam ich wywołać jak najwięcej. W efekcie zmieniałam ten układ milion razy, zanim doszłam do wniosku, że najlepszy jest (jak zwykle!) złoty środek. 
Tworzenie fotoksiążki to przygoda, ale najlepsze jest trzymanie jej w dłoniach, przeglądanie i... zupełnie nieskromne wzdychanie z zachwytu. Najlepiej gremialnie.
Jakość jest rewelacyjna: moje zdjęcia wyglądają o niebo lepiej niż na ekranie laptopa i robią zupełnie inne, głębsze wrażenie. 
Współpraca z Printu ma jednak zasadniczą wadę: na pewno nie skończę na jednej książce, więc w efekcie kompletnie nie będzie mi się ona opłacać ;) 

Za to może opłaci się Wam, hehe :)
Pod TYM linkiem możecie skorzystać z 30% zniżki na absolutnie każdą fotograficzno-książkową fanaberię, jaką sobie wymyślicie. Kod będzie ważny 30 dni od pobrania, a jeśli zamówicie książkę do niedzieli, Printu gwarantuje dostarczenie jej przed Dniem Babci i Dziadka - oczywiście w domyśle po to, by tę książkę babci i dziadkowi podarować. Albo prababci i pradziadkowi :D
To do dzieła!
Ja już siadam do projektowania następnej.
 

czwartek, 11 grudnia 2014

how and what NOT to buy around Christmas

Prawda jest taka, że większość z nas w okresie Świąt wariuje. Sama jestem mega Christmas-freekiem i przyznaję się do tego bez bicia. O ile w ciągu roku jestem z punktu widzenia marketingu wielu firm najgorszym konsumentem - takim, co to czyta etykiety i po sto razy rozważa, czy na pewno czegoś potrzebuje, a nawet jak nie potrzebuje, ale pragnie, to i tak daje sobie ze trzy doby na "przespanie się" z tym, w efekcie czego większości zakupów po prostu NIE DOKONUJĘ - w okolicy Bożego Narodzenia potrafię ten rozsądek zatracić gdzieś między jednym a drugim "OMG" i "WOW" na widok wszystkich tych pięknych ozdób, dodatków, ofert prezentowych, nordyckich wzorków, futerek i innych ubranek dla chłopaków itede, itepe. Bycie blogerką ma tę wadę, że otwiera jeszcze o jakieś milion możliwości więcej i naprawdę trudno się w tym odnaleźć. Poza tym nawet gdybym chciała pójść pod prąd i powiedzieć: w tym roku NICZEGO nie kupujemy, nie będę niczego POLECAĆ, to byłaby jednak hipokryzja. Po pierwsze dlatego, że polecanie różnych rzeczy jest jednym z tych obowiązków, które KAŻDY bloger wypełnia, w mniejszym lub większym stopniu, i mówienie, że nie, zarzekanie się, że nigdy, zwykle kończy się przy pierwszej ofercie współpracy. Może nie? Po drugie - o czym już pisałam - nie jesteśmy mormonami. Żyjemy w konsumpcyjnym świecie, a nasze demokratyczne prawa, w tym prawo wyboru realizujemy w dużej mierze właśnie poprzez zakupy. I naprawdę nie ma w tym nic złego, jeśli robimy to Z GŁOWĄ. I tu po trzecie: często prosicie mnie o polecenia, przy okazji różnego rodzaju świąt, też urodzin, chrztów, czy innych wyjątkowych okazji. Pytacie mnie o to w mailach i prywatnych wiadomościach. Więc polecam. Ale ZAWSZE zakładam, że na tego bloga zaglądają osoby inteligentne, myślące i przede wszystkim z WŁASNYM rozumem oraz świadome WŁASNYCH potrzeb i FAKTYCZNYCH potrzeb swoich dzieci. Przyjmuję więc za oczywiste, że wiecie, jak powstają wszelkie przeglądy prezentów czy stylizacji świątecznych: NIE MAMY wszystkich tych rzeczy, które Wam pokazuję, a nawet jeśli mamy, to pojawiały się u nas niejednokrotnie przez kilka lat, przy różnych okazjach, sprawdziły się i dlatego trafiły na listę. Lista jest DLA WAS i jest większa nie po to, żebyście kupili WSZYSTKO (niby dlaczego miałoby mi na tym zależeć?), ale po to, żebyście mieli WYBÓR. 

Pomimo całej mojej szalonej miłości do tych Świąt, staram się bardzo pilnować i nie ulec chwili, nie emocjonalnie, ale właśnie finansowo. Im jestem starsza, tym bardziej przestrzegam zasad i limitów, wyznaczonych mi przez Pana Męża. A im bardziej ich przestrzegam, tym lepiej widzę, że są mi one potrzebne. Oczywiście są to zasady niepisane, umowne, ale dziś w odpowiedzi na Wasze sugestie, ubrałam je w słowa i tak oto powstała kolejna lista:

7 REGUŁ MĄDREGO KUPOWANIA NA ŚWIĘTA

środa, 15 października 2014

love fair

Wiele się znowu mówi o równouprawnieniu. To jeden z tych tematów, po które politycy lubią sięgać tuż przed wyborami, żeby zaktywizować społeczeństwo i odpowiednio je poróżnić, jednocześnie niczego nie ryzykując. Bo - nie oszukujmy się - równouprawnienie to mrzonka. Nie jesteśmy równi. Różnimy się od siebie, jeden od drugiego i żaden przepis prawny, nawet najbardziej nowoczesny i liberalny tego nie zmieni. Trochę też zresztą przywykliśmy do tego, że przepisy sobie, a życie sobie, prawda? Na przykład taki obowiązek alimentacyjny. Wiecie, że po rozwodzie tylko 1 na 10 ojców go spełnia? A że tylko połowa ojców utrzymuje regularny kontakt z dziećmi z poprzednich związków? Mnie te statystyki przerażają. Bo to one dobitniej niż jakiekolwiek normy prawne ukazują pewien model myślenia: że dziecko to odpowiedzialność matki. A g**** prawda! Dziecko to dokładnie taka sama odpowiedzialność obojga rodziców.
Z oczywistych względów na początku rodzicielstwa to matka jest silniej związana z dzieckiem. Fizycznie i czasowo. Ale to wcale nie znaczy, że również emocjonalnie. Osobiście nie cierpię, jak ktoś mi próbuje wmówić, że ojciec kocha mniej, bo nie nosił pod sercem. Co to za argument? A rodzice adopcyjni? Oni też mniej kochają? A może właśnie bardziej? A rodzice, którzy skorzystali z pomocy surogatek? Czy naprawdę musimy się licytować w tej kwestii? Czy to czemukolwiek i komukolwiek służy?
A może chodzi o to, że to my-mamy na pewien czas (dłuższy lub krótszy) rezygnujemy z pracy i dochodów, z niezależności, i chcemy sobie tę "nierówność" zrekompensować miłością dziecka? Więc zagarniamy je dla siebie, a ojca mniej lub bardziej świadomie odsuwamy na dalszy plan. I tak ojciec staje się tym, który ma pieniądze, a matka - tą, która ma miłość. Ot, sprawiedliwość. Tadam!
Wiem, hiperbolizuję. 
Ale na pewno znacie takie modele rodziny. Może sami go w pewnym stopniu tworzycie. 
Ba! Mogłabym i ja taki model stworzyć, gdybym słuchała rad i uwag w stylu: - Daj mu spokój, jest zmęczony po pracy, niech odpocznie./ - A co? Sama nie możesz odebrać J.J.'a z przedszkola?/ - Jaki wspaniały tata, wziął synka na spacer.
Otóż, zupełnie normalny tata, moim zdaniem. Normalny, dobry tata.
Otóż, ja też jestem zmęczona po pracy i byciu z dziećmi jednocześnie, tata ma o tyle łatwiej, że ma te czynności rozdzielone.
Otóż, mogę odebrać J.J.'a, ale nie chcę! Tak, bezczelnie, z wyrachowania nie chcę. Bo to ICH rytuał, ICH czas, ojca i syna. ICH codzienne bycie razem. W drodze do przedszkola i z powrotem. Czas wyszarpany pracy, do której Pan Mąż musi chodzić, bo zarabia po prostu znacznie więcej niż ja. Jak w większości rodzin, które znam. 
I wiecie co? Wcale nie mam przekonania, że gdyby kobiety zarabiały tyle samo co mężczyźni lub więcej, ten model opieki nad dziećmi i brania urlopów jakoś szczególnie by się zmienił. To, że urlopy biorą matki, to już pewnego rodzaju tradycja. I nie wiem, czy taka zła. Zgodnie z prawem już teraz można ten urlop brać na zmianę, ale czy przypadkiem nie skutkuje to tym, że już nie tylko matka ryzykuje utratę pracy, ale też ojciec? Czy na pewno o tę równość nam chodzi? W tym ryzykowaniu? No, sorry, ale mamy kapitalizm i właśnie tak to wygląda.
Może jestem staromodna, a feministki chętnie by mnie zlinczowały, ale uważam, że tworząc rodzinę (a zakładamy, że zdecydowaliśmy się na to świadomie), należy myśleć o tym, co przynosi korzyści CAŁEJ rodzinie. Jeśli ojciec zarabia więcej, niech zarabia. Cieszmy się z tego RAZEM i nie unośmy honorem. Dajmy jemu szansę, by się z tego cieszył, by czuł, że zarabia te pieniądze dla siebie, dla rodziny, której jest częścią, aktywnym uczestnikiem, w której jest ważny, jako człowiek, nie portfel. Że jest kochany. Tak po prostu. Jeśli ma mniej czasu dla dziecka, nauczymy się i POMÓŻMY mu wykorzystywać w pełni ten czas, który ma. Ustępujmy pola. Wspierajmy.  
Jeśli możemy ułożyć dzień tak, by były w nim stałe punkty dla taty, zróbmy to. Niech odprowadza, niech całuje co rano, niech kąpie, niech czyta na dobranoc, niech robi kakao, niech koszą razem trawę albo grają w piłkę, niech idą razem na hulajnogę albo na lody, albo do kina. Zostawiajmy ich samych. Nie wtrącajmy się. Jeśli się spierają, nie bierzmy niczyjej strony. Niech sami rozwiążą konflikt. Niech pracują nad porozumieniem. Tak właśnie buduje się WIĘŹ (bo gdybam, że właśnie tego brakuje tam, gdzie zrywane są kontakty). Pytajmy tatę o plany przy dzieciach, planujmy głośno i RAZEM, niech dzieci wiedzą i czują, że tata bierze we wszystkim udział. Jeśli to możliwe, dzwońmy do siebie w ciągu dnia. Zachęcajmy dzieci, żeby dzwoniły do taty. Choćby po to, żeby powiedzieć, że właśnie widziały wiewiórkę, biegnącą po kablu. U nas praktyką są takie kilkuminutowe rozmowy na głośniku, w których uczestniczy też Niedźwiadek. Wtedy i Pan Mąż czuje, że trochę z nami pobył, choć na odległość, i chłopcy czują, że tata jest jednak blisko. Że mogą się z nim dzielić wszystkim na bieżąco.
Nie bójmy się powiedzieć: 'tata wyjaśni ci to lepiej', 'tata się na tym świetnie zna, pomoże ci'. Nie w formie wymówki, ale sygnału, że są takie sfery, w których tata jest niezastąpiony, niezbędny. Jeśli dziecko widzi, że jego tatę za coś podziwiamy, że zawsze go szanujemy, będzie się wobec niego zachowywać tak samo (oczywiście to musi działać w obie strony - to znaczy, że tata musi też za coś podziwiać i zawsze szanować mamę!).
Szturchajmy tatę, żeby odpowiadał na zaczepki dzieci, żeby reagował. Tłumaczmy, jeśli nie rozumie, co lub o czym mówią. Pokazujmy, gdzie co leży, nawet jeśli wiemy, że nie zapamięta. I zawsze, ale to zawsze, kiedy nasze dzieci zrobią coś fajnego/śmiesznego/dziwnego itepe wymieńmy z ich tatą TO spojrzenie. Wiecie, o którym spojrzeniu mówię, prawda?
  
Bo tata kocha tak samo jak mama. Nie ma w sobie ani grama miłości mniej. Ma tylko mniej czasu. A ten na szczęście można celebrować :)









czwartek, 9 października 2014

empathy

Kobiety są bardziej empatyczne. 
To dowiedzione naukowo. 
Możemy się wściekać na mężczyzn, że nas (ani ludzi w ogóle) nie rozumieją, nie domyślają się, co czujemy i nie wychodzą nam naprzeciw, ale prawda jest taka, że to zupełnie nie ich wina. Ich mózgi po prostu funkcjonują inaczej. Mają mniej połączeń nerwowych między półkulami (czyli w dużym uproszczeniu też między intuicją i analizą), mniej tzw. neuronów lustrzanych, które pomagają nam np. odczytywać intencje innych, a także więcej testosteronu - a im wyższy jego poziom, tym gorsza zdolność odczytywania cudzych emocji. 
Mimo wszystko empatii (oczywiście do pewnego stopnia) można się nauczyć. Psychologowie mówią nawet czasem o tzw. mięśniu empatii, który da się zwyczajnie (jak inne mięśnie) wyćwiczyć. Dla mnie - mamy dwóch chłopaków - to doskonała wiadomość. Ludzie empatyczni są mniej skłonni do konfliktów i potrafią je pokojowo rozwiązywać, nawiązują trwalsze przyjaźnie, głębsze związki, mają lepszy kontakt z dziećmi. Zalety posiadania tej umiejętności można mnożyć i mnożyć. 
Więc jak ją w dzieciach rozwijać?

Jak zawsze, zacząć od siebie. Pominę tu etap rozpoznawania i nazywania swoich emocji - załóżmy, że mamy to za sobą :) Chodzi o to, by rozpoznawać, nazywać i szanować uczucia dziecka. Szanować, czyli dać mu do nich prawo i brać je na poważnie. Jeśli jest smutne z powodu zgubionego ludzika czy małpki, niech będzie smutne, niech odżałuje. Jeśli jest wściekłe, bo czegoś mu zabroniliśmy, trudno - niech się wścieka, a potem uspokaja, np. licząc do 30 (u nas działa). Jeśli dziecko dostanie od nas sygnał, że nie negujemy żadnego z jego uczuć, także tych niełatwych, nie przymuszamy do ich tłumienia, a pomagamy się z nimi zmierzyć i dajemy mu czas - postąpi potem tak samo wobec innych. 

W sieci, w poradnikach, na kursach znajdziecie mnóstwo sposobów na ćwiczenie z dzieckiem, wszystkie dobre. Znajdziecie też wiele pomocnych książeczek. Ja powiem Wam, co działa u nas. Nie ma tego dużo :) Właściwie sprowadza się to do trzech zabaw, które stale praktykujemy (chociaż co ciekawe - tego, że można je uznać za trening empatii, dowiedziałam się dopiero niedawno :)).

1. Wyobraź sobie...
Po tę zabawę sięgam zwykle wtedy, kiedy J.J. zachowa się wobec kogoś nieładnie, jest niemiły lub wyrządzi komuś jakąś przykrość. Odwracam wtedy przysłowiowego kota ogonem i proszę J.J.'a, by wyobraził sobie sytuację, w której to ta osoba postępuje tak wobec niego. Potem pytam, co czuje. A potem pytam, czego by oczekiwał od tamtej osoby i co uważa, że powinien teraz zrobić. 
Zabawa ta przydaje się też podczas wybierania dla kogoś prezentu albo planowania niespodzianki. Wyobraź sobie, co mogłoby ucieszyć ciocię... Co ucieszyłoby ciebie? Co lubisz? A co lubi ciocia?
Przy okazji robi się z tego fajny trening dostrzegania różnic w upodobaniach i punktach widzenia.

2. Ale fajne...
Ta (autorska, ha!) zabawa również uczy zauważania różnic w postrzeganiu świata, ale nie tylko. To moja stała pomoc w sytuacjach kryzysowych. Kiedy J.J. nie potrafi się uspokoić, jest nerwowy, albo nie potrafi nazwać swoich uczuć, właśnie ta optymistyczna gra sprowadza go niejako na ziemię (jeśli zwykłe liczenie nie pomoże). Polega to na tym, że rozglądamy się wokół siebie i mówimy, co jest takie fajne. 
- Ale fajny kolor ma ten liść! 
- Ale fajny pies!
- Ale fajny obrazek!
itd.
Fajne może być cokolwiek. Przy okazji okazuje się, że WSZYSTKO jest na swój sposób fajne :)
Potem - już z pozytywnym nastawieniem - łatwiej porozmawiać o tym, co wcześniej zdenerwowało lub wystraszyło J.J.'a.

3. Co czuje drzewo?
Albo samochód, albo pociąg, albo kamień. Bawimy się w to bardzo często. Jeździmy smutnymi i wnerwionymi pociągami. Albo dowcipnymi, którym tylko żarty w tej ich mechanicznej głowie. Mijamy roześmiane drzewa. Mijamy też płaczące drzewa, które chciałyby być samochodami, chociaż wiadomo, że nie mogą. Zbieramy spokojne szare kamyki i czerwone, które chcą się przytulać. J.J. sam tę zabawę inicjuje, przypisuje przedmiotom emocje, ale znacznie bardziej, najbardziej lubi przypisywać im historie, które te emocje wyjaśniają. A są to niestworzone opowieści, mówię Wam. 

Spróbujcie!
Opowiedzcie mi też o Waszych metodach.

Jeszcze ciekawostka: jednym z objawów empatii jest automatyczne ziewanie w odpowiedzi na czyjeś ziewanie, więc jeśli Wasze dziecko tak właśnie reaguje, to znaczy, że jesteście na dobrej drodze :)

sobota, 27 września 2014

what's wrong with silly stuff?

Jakiś czas temu rozmawialiśmy o zabawkowej broni (->TU) i jeden z wniosków, który szczególnie przypadł mi do gustu, brzmiał mniej więcej tak: zabawki same w sobie nie są winne dziecięcej agresji, winę za nią ponosi przekaz, jaki idzie od dorosłych, odrodzicielskie konotacje, które się z tą czy inną zabawką wiążą. Kilka dni temu podobna dyskusja toczyła się u Małych Drani na temat lalki Barbie (choć post był trochę o czymś innym). W jednym z komentarzy pojawiła się kwestia, która mocno mnie zastanowiła: czy faktycznie jest tak, że wg nas-matek absolutnie każda zabawka, jaką kupujemy/dajemy naszemu dziecku MUSI być kreatywna, i co to w ogóle znaczy? 
Lubię to słowo: "kreatywność". Brzmi pięknie i niesie ze sobą same pozytywne wartości. Przez długi czas podchodziłam do niego bezkrytycznie i z zachwytem. Tymczasem Pan Mąż w jednej z naszych dość żywiołowych dyskusji kazał mi się zastanowić, co właściwie takiego złego jest w "głupich" zabawach czy zabawkach. Czy w ogóle są "głupie"? Ale tak obiektywnie. Czy przypadkiem czemuś nie służą? 
Wiecie, jak to jest z żywiołowymi dyskusjami. Człowiek się okopuje na swoim froncie i nie odpuści za nic, ale potem, jak strzały ustaną i zapada rozejm, zaczyna jednak rozważać kontrargumenty. No, zazwyczaj ;) 

Co właściwie uznajemy za "głupie"? Jest jakiś konkretny podział? Czy po prostu "nie-głupie" jest to, co ma w opisie "edukacyjność", "ekologiczność" lub wspomnianą "kreatywność"? Ja się właśnie na to chwytam, przyznaję. Na drewniane zabawki, klocki, puzzle, gry, jakąś ideowość. Ale teraz sama siebie pytam: czy to nie jest jednak tak, że sięgając po nie, łechcę swoją dumę, przekonanie o byciu dobrą mamą, o mądrym wychowywaniu dziecka? SWOJĄ dumę i SWOJE przekonanie. Bo nie J.J.'a przecież. Jemu by to do głowy nie przyszło. Niedźwiadkowi tym bardziej. Bądźmy szczerzy, małe dziecko bawi się czarno-białymi układankami równie świetnie co garnkiem i łyżką. Eksploruje WSZYSTKO, co może. Nie nakłada na zabawki żadnej inteligenckiej siatki pojęć. Nie obchodzi go, czy są modnie sensoryczne, czy tylko mają wypustki i hałasują. Ze starszym sprawa jest bardziej skomplikowana, bo dochodzą wzorce. Takie dziecko już wie/widzi/czuje, że z daną rzeczą wiążą się jakieś znaczenia lub emocje. Najpierw nasze-rodziców, a później rówieśników. Nie wiem, na czym polega tej bajer, że jedno dziecko ulega wpływowi grupy, a drugie nie. Mogłabym zaryzykować stwierdzenie, że to moja zasługa, że J.J. ma w nosie upodobania innych i skupia się na swoich. Bo odkąd pamiętam miał prawo wyboru i mógł o sobie decydować, więc na tym etapie sam siebie dobrze zna i nie czuje potrzeby doginania się pod kogoś. Bo też nigdy nie musiał tego robić, żeby pozyskać akceptację. Ale prawda jest taka, że tylko sobie na ten temat gdybam, bo nie wiem na 100%, czy tak to właśnie u niego wygląda. Może ma to w genach, po dziadku na przykład. Albo jeszcze coś innego zdecydowało. Nie wiem, ale cieszę się, że tak jest. 

Z drugiej strony: czy będę sobie rwać włosy z głowy, kiedy pójdzie do szkoły i nasiąknie grami komputerowymi albo Angry Birdsami? Znowu to samo: nie wiem (jestem dziś jak starta płyta, sory!). Jeśli wpłynie to na jego zachowanie, z pewnością to przegadamy. Jeśli nie wpłynie, prawdopodobnie dam temu spokój. Postaram się nie demonizować, bo będę się obawiać rykoszetu. Po prostu. 

Myślę sobie, że jeśli wychowuję dziecko mądrze, to znaczy: na osobę myślącą, uważną, pewną siebie i wyrażającą swoje zdanie, to nie mam się też tak bardzo o co bać. Bo nawet "najgłupsza" zabawka czy gra nie uczyni mu szkody. Bo nawet z tej "najgłupszej" właśnie on może wydobyć jakiś sens. Tak dla przykładu: czy Hot Wheelsy są "kreatywne", same w sobie? czy w ogóle coś je różni od tej nieszczęsnej Barbie? W reklamach ścigają się i zderzają. Można by rzec, że nie wynika z tego żaden pozytywny wzorzec dla małego mężczyzny. Propagują niebezpieczne, zagrażające życiu zachowania, prawda? Prawda. Ale dziecko tego NIE WIE. Nie ogląda tych reklam. Ani związanych z nimi bajek. Nasza-rodziców głowa w tym, by tego typu przekazy filtrować. Kiedyś i tak do niego dotrą, kiedyś się dowie i wtedy o tym pogadamy. Na razie zwracamy tylko uwagę, by nie robił wypadków, bo zniszczy auto albo zrobi krzywdę pieszemu - ludzikowi z Lego. Wymyślamy historie: a to zaczyna się rok szkolny i wszyscy jadą do Ikei po biurka, robi się straszny korek, nerwówka, trzeba szybko wybudować restaurację przy drodze, i toaletę. A to ktoś robi wielkie przyjęcie urodzinowe, znów korek, parking dla gości, pierwszeństwo dla busa z żelkami itd. Takie opowieści są "kreatywne", zgoda, ale takie same role w nich mogą odgrywać zarówno Hot Wheelsy, jak i stylowe drewniane auta. Sęk w tym, że to nie od zabawki idzie przykład, ale od nas-rodziców. To my tworzymy wzorzec. 

Nawet jeśli założymy, że nie ma "głupich" zabawek (tu UWAGA: nie namawiam Was do kupowania ton plastiku, nie mówimy dziś o sferze estetycznej!), pozostają jeszcze "głupie" zabawy albo w ogóle bezsensowne spędzanie czasu. Łapię się często na tym, że wychowuję chłopaków nieco zadaniowo. Być może gdzieś przekroczyłam granicę, ale J.J. w tej chwili praktycznie MUSI mieć zadanie lub cel, żeby funkcjonować. Musi wiedzieć, DOKĄD lub PO CO idziemy, żeby wyjść z domu. Nie pójdzie na spacer ot tak, żeby pójść na spacer. Musi wiedzieć, CO ma rysować. Albo CO ma zbudować z piasku. Nie będzie bazgrał czy kopał BEZ SENSU. Teoretycznie nic w tym złego. Ponoć chłopcy tak mają (prawda, Aga?). Pan Mąż uważa jednak, że trzeba się czasami umieć ponudzić i znaleźć z tym przyjemność, wyluzować, zrelaksować. Ma rację. Robimy to i my-dorośli. Odmóżdżamy się serialem lub talent-szołem. Wylegujemy się z kubasem kawy. Patrzymy sobie w gwiazdy. Brodzimy w rzece. Tracimy czas, co? Przecież moglibyśmy w tym czasie poczytać i zmądrzeć. Albo chociaż pouprawiać sport. Ale nie. Byczymy się. Bo od czasu do czasu właśnie tego nam potrzeba.

Więc DLACZEGO nie uczymy tego naszych dzieci? 
Sama tłumaczę się tym, że moje chłopaki to wulkany energii, że muszą mieć zajęcie, by nie roznieść domu w drobny pył. Ale i najbardziej aktywny wulkan ma okresy uśpienia. Nie wiem jeszcze, jak to osiągnąć, jednak dziś wiem na pewno, że chcę, aby doświadczyli czilałtu, marnotrawienia czasu, bezsensu, i żeby się tym rozkoszowali.


niedziela, 7 września 2014

shoulders + bloggers love Mamissima: Baghera & Poofi

Ramiona. 
Czujecie je dziś? 
Nosimy, karmimy, tulimy, bujamy, kołyszemy. Nigdy naprawdę nie odpoczywamy. Wciąż czuwamy. Nasze umysły są stale aktywne, gotowe. Troszczymy się. Myślimy. Nigdy nie zapominamy. Śpimy inaczej niż kiedyś. Słyszymy przecież szept czy ciche kwilenie. Nasze zmysły są ostrzejsze. Nasza empatia staje się niemal telepatią. Dziwimy się, że potrafimy tak kochać. Że tak właśnie kochamy. Tak bez granic. To, co kiedyś wydawało się niepojęte, nagle stało się oczywiste. Słyszałyśmy setki razy: "pogadamy o tym, jak będziesz matką", "zrozumiesz, jak będziesz matką", "matki to wiedzą". Obruszałyśmy się na te słowa mniej lub bardziej, ale teraz, kiedy jesteśmy matkami - rozumiemy. Bo faktycznie: osiągnęłyśmy nowy stan skupienia uczuć. 

Pamiętacie tę reklamę: "You're doing it great"? Dajemy radę, prawda? Jesteśmy w tym naprawdę dobre, czasami wspaniałe. Ale trzeba nam o tym przypominać. My same też możemy sobie o tym przypominać. Na przykład dziś.

Czujecie to? 

Mamy silne ramiona. Uniesiemy na nich wszystko. 
Cały świat, całe życie.  


środa, 3 września 2014

bloggers love Mamissima: Marbushka

Dziś wraz ze sklepem Mamissima mam dla Was rabat na produkty fantastycznej marki Marbuska.
Fajna grafika, świetne pomysły i oryginalność gier tej firmy zawsze robiły na mnie wrażenie. Poza tym od pewnego czasu szukałam jakiejś "pamięciówki", która z powodzeniem zastąpiłaby memo. No, i udało się! 
Ta gra uwiodła mnie swoją męskością. 
Wyrosłam w przekonaniu, że prawdziwy mężczyzna lubi majsterkować. To zapewne wina/zasługa ojczyma, który był i wciąż bywa jak MacGayver - wiecie: potrafi zrobić czołg ze spinki do włosów ;) Ogromnie się cieszę, kiedy J.J. podpatruje Pana Męża, gdy ten coś zbija lub skręca. W przerwach od prac naprawczo-ogrodowych mają teraz fajny pretekst do spędzenia extraczasu razem. Gra "Co tam jest w garażu?" to nie tylko świetny trening spostrzegawczości i pamięci, ale i okazja, by J.J. poznał różne narzędzia i niezbędne w tym męskim świecie przedmioty, ich nazwy i funkcje. Poza zasadami gry można także poszukać przedmiotów z obrazków w swoim garażu - wtedy frajda jest jeszcze większa :)



wtorek, 2 września 2014

bloggers love Mamissima: La Millou

Jak wiecie, uwielbiam kaszkiety. Uważam, że Niedźwiadek wygląda w nich bardzo przystojnie, ale znalezienie takiego, w którym jego główka nie będzie się pocić, graniczy z cudem. Kaszkiecik La Millou uszyty jest z cienkiej, przewiewnej bawełny, a mimo to świetnie się układa. Poza tym urzekły mnie te wzory - marinistyczne, ale wcale nie oczywiste. Pasują do wielu rzeczy i stylów, nie gryzą się też z innymi motywami, co szczególnie mi odpowiada, bo lubię modowe eksperymenty. Ten model zobaczycie u nas nieraz: bardzo się przydał nad morzem, a już planuję jesienne zestawy z marynarską nutą - jak wspomnieniem lata. 
Chodzi też za mną TEN egzemplarz. 
Pamiętajcie, że tylko dziś na wszystkie wzory kaszkiecików Mamissima oferuje 15% rabatu :D


poniedziałek, 1 września 2014

bloggers love Mamissima: Skoot

Na pewno już słyszeliście o akcji Bloggers love Mamissima. Miałam przyjemność znalezienia się i ja w doborowym towarzystwie mam, wybranych do współpracy przez sklep oraz portal Ładnebebe. Tym większą, że poczułam się przy tej okazji do spełnienia pewnej misji. Nietrudno było zauważyć, że przewaga dziewczyńskiego potomstwa jest wśród nas - Siedmiu Wspaniałych ;) - miażdżąca. Od dziś będzie zatem chłopakowo, i to bardzo! Możecie już nadstawiać uszu, bo za chwilę zawarczą silniki i zazgrzytają klucze francuskie :D

Od dziś do niedzieli będę Wam prezentować po jednym produkcie, na który tego dnia obowiązywać będzie 15% zniżki (lub na podobną ofertę danego producenta).

Zaczynamy od Skoot(era).
  
Długo nie mogłam się zdecydować na kolejną dziecięcą walizkę, a była nam już potrzebna, bo rzeczy wyjazdowe obu chłopców przestały się mieścić w jednej. Początkowo miała być przeznaczona dla Niedźwiadka, ale kiedy J.J. zobaczył ten fioletowy (nie mogłam wybrać inaczej!) skuter, dobrowolnie oddał bratu swojego dzikiego dzika (zresztą - co tu kryć - Dzik i Niedźwiadek bardziej do siebie pasują). Nie dziwiłam mu się. Walizeczka jest śliczna, bardzo lekka i idealnie nadaje się na wypady weekendowe oraz długoweekendowe - u nas bardzo częste. Nie bez znaczenia jest też fakt, że spełnia kryteria bagażu podręcznego chyba we wszystkich liniach lotniczych. Dla J.J.'a, który ciężko znosi rozstania ze swoimi rzeczami, jest to kwestia właściwie kluczowa. Poza tym walizka może też pełnić funkcję zabawki, gdyby pobyt w nowym miejscu okazał się jednak nudny ;)