Wiele się znowu mówi o równouprawnieniu. To jeden z tych tematów, po które politycy lubią sięgać tuż przed wyborami, żeby zaktywizować społeczeństwo i odpowiednio je poróżnić, jednocześnie niczego nie ryzykując. Bo - nie oszukujmy się - równouprawnienie to mrzonka. Nie jesteśmy równi. Różnimy się od siebie, jeden od drugiego i żaden przepis prawny, nawet najbardziej nowoczesny i liberalny tego nie zmieni. Trochę też zresztą przywykliśmy do tego, że przepisy sobie, a życie sobie, prawda? Na przykład taki obowiązek alimentacyjny. Wiecie, że po rozwodzie tylko 1 na 10 ojców go spełnia? A że tylko połowa ojców utrzymuje regularny kontakt z dziećmi z poprzednich związków? Mnie te statystyki przerażają. Bo to one dobitniej niż jakiekolwiek normy prawne ukazują pewien model myślenia: że dziecko to odpowiedzialność matki. A g**** prawda! Dziecko to dokładnie taka sama odpowiedzialność obojga rodziców.
Z oczywistych względów na początku rodzicielstwa to matka jest silniej związana z dzieckiem. Fizycznie i czasowo. Ale to wcale nie znaczy, że również emocjonalnie. Osobiście nie cierpię, jak ktoś mi próbuje wmówić, że ojciec kocha mniej, bo nie nosił pod sercem. Co to za argument? A rodzice adopcyjni? Oni też mniej kochają? A może właśnie bardziej? A rodzice, którzy skorzystali z pomocy surogatek? Czy naprawdę musimy się licytować w tej kwestii? Czy to czemukolwiek i komukolwiek służy?
A może chodzi o to, że to my-mamy na pewien czas (dłuższy lub krótszy) rezygnujemy z pracy i dochodów, z niezależności, i chcemy sobie tę "nierówność" zrekompensować miłością dziecka? Więc zagarniamy je dla siebie, a ojca mniej lub bardziej świadomie odsuwamy na dalszy plan. I tak ojciec staje się tym, który ma pieniądze, a matka - tą, która ma miłość. Ot, sprawiedliwość. Tadam!
Wiem, hiperbolizuję.
Ale na pewno znacie takie modele rodziny. Może sami go w pewnym stopniu tworzycie.
Ba! Mogłabym i ja taki model stworzyć, gdybym słuchała rad i uwag w stylu: - Daj mu spokój, jest zmęczony po pracy, niech odpocznie./ - A co? Sama nie możesz odebrać J.J.'a z przedszkola?/ - Jaki wspaniały tata, wziął synka na spacer.
Otóż, zupełnie normalny tata, moim zdaniem. Normalny, dobry tata.
Otóż, ja też jestem zmęczona po pracy i byciu z dziećmi jednocześnie, tata ma o tyle łatwiej, że ma te czynności rozdzielone.
Otóż, mogę odebrać J.J.'a, ale nie chcę! Tak, bezczelnie, z wyrachowania nie chcę. Bo to ICH rytuał, ICH czas, ojca i syna. ICH codzienne bycie razem. W drodze do przedszkola i z powrotem. Czas wyszarpany pracy, do której Pan Mąż musi chodzić, bo zarabia po prostu znacznie więcej niż ja. Jak w większości rodzin, które znam.
I wiecie co? Wcale nie mam przekonania, że gdyby kobiety zarabiały tyle samo co mężczyźni lub więcej, ten model opieki nad dziećmi i brania urlopów jakoś szczególnie by się zmienił. To, że urlopy biorą matki, to już pewnego rodzaju tradycja. I nie wiem, czy taka zła. Zgodnie z prawem już teraz można ten urlop brać na zmianę, ale czy przypadkiem nie skutkuje to tym, że już nie tylko matka ryzykuje utratę pracy, ale też ojciec? Czy na pewno o tę równość nam chodzi? W tym ryzykowaniu? No, sorry, ale mamy kapitalizm i właśnie tak to wygląda.
Może jestem staromodna, a feministki chętnie by mnie zlinczowały, ale uważam, że tworząc rodzinę (a zakładamy, że zdecydowaliśmy się na to świadomie), należy myśleć o tym, co przynosi korzyści CAŁEJ rodzinie. Jeśli ojciec zarabia więcej, niech zarabia. Cieszmy się z tego RAZEM i nie unośmy honorem. Dajmy jemu szansę, by się z tego cieszył, by czuł, że zarabia te pieniądze dla siebie, dla rodziny, której jest częścią, aktywnym uczestnikiem, w której jest ważny, jako człowiek, nie portfel. Że jest kochany. Tak po prostu. Jeśli ma mniej czasu dla dziecka, nauczymy się i POMÓŻMY mu wykorzystywać w pełni ten czas, który ma. Ustępujmy pola. Wspierajmy.
Jeśli możemy ułożyć dzień tak, by były w nim stałe punkty dla taty, zróbmy to. Niech odprowadza, niech całuje co rano, niech kąpie, niech czyta na dobranoc, niech robi kakao, niech koszą razem trawę albo grają w piłkę, niech idą razem na hulajnogę albo na lody, albo do kina. Zostawiajmy ich samych. Nie wtrącajmy się. Jeśli się spierają, nie bierzmy niczyjej strony. Niech sami rozwiążą konflikt. Niech pracują nad porozumieniem. Tak właśnie buduje się WIĘŹ (bo gdybam, że właśnie tego brakuje tam, gdzie zrywane są kontakty). Pytajmy tatę o plany przy dzieciach, planujmy głośno i RAZEM, niech dzieci wiedzą i czują, że tata bierze we wszystkim udział. Jeśli to możliwe, dzwońmy do siebie w ciągu dnia. Zachęcajmy dzieci, żeby dzwoniły do taty. Choćby po to, żeby powiedzieć, że właśnie widziały wiewiórkę, biegnącą po kablu. U nas praktyką są takie kilkuminutowe rozmowy na głośniku, w których uczestniczy też Niedźwiadek. Wtedy i Pan Mąż czuje, że trochę z nami pobył, choć na odległość, i chłopcy czują, że tata jest jednak blisko. Że mogą się z nim dzielić wszystkim na bieżąco.
Nie bójmy się powiedzieć: 'tata wyjaśni ci to lepiej', 'tata się na tym świetnie zna, pomoże ci'. Nie w formie wymówki, ale sygnału, że są takie sfery, w których tata jest niezastąpiony, niezbędny. Jeśli dziecko widzi, że jego tatę za coś podziwiamy, że zawsze go szanujemy, będzie się wobec niego zachowywać tak samo (oczywiście to musi działać w obie strony - to znaczy, że tata musi też za coś podziwiać i zawsze szanować mamę!).
Szturchajmy tatę, żeby odpowiadał na zaczepki dzieci, żeby reagował. Tłumaczmy, jeśli nie rozumie, co lub o czym mówią. Pokazujmy, gdzie co leży, nawet jeśli wiemy, że nie zapamięta. I zawsze, ale to zawsze, kiedy nasze dzieci zrobią coś fajnego/śmiesznego/dziwnego itepe wymieńmy z ich tatą TO spojrzenie. Wiecie, o którym spojrzeniu mówię, prawda?
Bo tata kocha tak samo jak mama. Nie ma w sobie ani grama miłości mniej. Ma tylko mniej czasu. A ten na szczęście można celebrować :)