Odnajdziesz tutaj moje myśli na temat historii,literatury,poezji,życia i śmierci.Sztuka jest uprzywilejowana na tych stronach,ona nadaje sens i smak życiu.Jeśli jesteś zainteresowany,czytaj,najlepiej przy kawie.Może odnajdziesz tutaj coś co cię zainspiruje.A może sam napiszesz do mnie kilka słów w komentarzu, które staną się inspiracją dla mnie.
poniedziałek, 14 września 2009
niedziela, 13 września 2009
Baśniowy świat.
tytuł: Ja, Kolendra
tytuł oryginału: I, Coriander
język oryginału: angielski
liczba stron: 282
miejsce wydania: Wrocław
rok wydania: 2007
oprawa: miękka
wymiary: 135 x 205 mm
wydawca: Dolnośląskie, Wydawnictwo
ISBN: 978-83-7384-660-9
Powieść Sally Gardner łączy w sobie elementy baśni, fantasy i opowieści historycznej. Opowiada o piętnastu latach życia dziewczynki o dziwnym imieniu Kolendra, córki bogatego londyńskiego kupca i wróżki pochodzącej z bajkowego świata. Kolendra za sprawą magicznych srebrnych pantofelków przenosi się z Anglii czasów Cromwella do równoległego świata swej matki. Tam odnajduje zaginiony skarb, uwalnia księcia, walczy ze złą czarownica, aż wreszcie staje przed najtrudniejszym zadaniem: musi wybrać świat, do którego należy. Królestwo wróżek czy londyński dom, w którym po śmierci matki rządzi zła macocha faworyzująca swą córkę, a ojciec zamieszany jest w niebezpieczne rozgrywki polityczne tamtych czasów. Malownicza, wciągająca opowieść, pięknie opisująca zarówno uroki fantastycznej krainy, jak i widoki, zapachy, a nawet odgłosy siedemnastowiecznego Londynu.
Jest, to książka dla dzieci, ale nie mogłam się oprzeć pokusie jej kupienia- piękne wydanie angielskie. A jak już kupiłam, to i przeczytać przecież wypadało, prawda?
A to jest właśnie zdjęcie okładki z wydania, które ja mam.
czwartek, 10 września 2009
PRZECZUCIE.
Sandra Bullock w przyprawiającym o ciarki na plecach thrillerze. Linda traci męża w wypadku samochodowym. Jest w szoku, ale w jeszcze większą psychozę wpada, kiedy następnego dnia jej mąż pojawia się w domu cały i zdrowy. Kobieta podejrzewa, że wcześniej doznała jakiegoś złudzenia. Zaczyna ją prześladować upiorne przeczucie, że tragedia, która była jej wizją, nastąpi naprawdę. Za wszelką cenę stara się, by nie doszła ona do skutku.
Polecam. Szczególnie tym, którzy lubią thrillery.
Mam tylko jedno pytanie:Dlaczego w amerykańskich filmach tiry się nie zatrzymują?
wtorek, 8 września 2009
Polecam wszystkim ,którzy nie widzieli ;)
Historia Chrisa Gardnera, który utopił oszczędności próbując dorobić się jako akwizytor, jest autentyczna. Tym bardziej cieszy, że autorzy filmu zdecydowali się opowiedzieć ją właśnie w ten sposób. Gardner imponuje determinacją, z jaką walczy o poprawę losu swojego syna. Nie idzie na kompromis z nieprzyjazną rzeczywistością, tylko zaciska zęby i dalej się z nią zmaga. Pomysł, aby ubiegać się o posadę maklera w sytuacji, gdy nie ma się grosza przy duszy ani dyplomu prestiżowej uczelni, wydaje się karkołomny. Chris wie, że dużo ryzykuje, a szanse ma minimalne. Rozumie jednak, iż tylko od niego zależy, czy uda mu się ten cień szansy wykorzystać."W pogoni za szczęściem" nie jest oskarżeniem pod adresem bliżej nieokreślonego systemu, który wpędza uczciwych obywateli w nędzę. Jeśli w oparciu o losy Gardnera miałbym pokusić się o jakąkolwiek generalizację, powiedziałbym, że składają się one na pochwałę zaradności. Branie losu we własne ręce oznacza jednak nie tylko pogoń za karierą i zarobkami, ale również przyjęcie odpowiedzialności za ludzi, którzy od nas zależą. Jedyny przypadek, kiedy Chris nie odbiera syna na czas z przedszkola ma miejsce wtedy, kiedy trafia do aresztu za niezapłacone mandaty.
Główny bohater nie jest jednak postacią posągową. Nie umie zbudować partnerskich relacji z żoną. Nie rozumie jej lęków i na stwierdzenie "Mam dość!" odpowiada jedynie "Jesteś słaba". Brutalnie ucina również marzenia synka o karierze koszykarskiej, twierdząc, że lepiej zarzucić nierealny plan od razu niż później boleśnie się rozczarować. To stwierdzenie, choć wypowiedziane spokojnie, ma ogromną wagę. Widz od razu orientuje się, iż ta rana może się nigdy nie zagoić i na zawsze pozbawi chłopca pewności siebie. Gardner jednak w porę reflektuje się, bierze głęboki oddech i mówi synowi: "Nigdy nie daj sobie wmówić, że nie możesz czegoś zrobić. Nawet gdybyś usłyszał to ode mnie".
"W pogoni za szczęściem" nie jest dziełem efektownym. Podczas seansu widz ma prawo poczuć się znużony, akcja posuwa się bowiem niespiesznie i skoncentrowana jest na najprostszych dylematach, np. jak naprawić żarówkę w sprzęcie medycznym. Maszyny być może nie uda się sprzedać, ale jeśli tak, oznacza to "kolejny miesiąc, podczas którego będzie można oddychać". Opowieści nie wieńczy żaden wielki finał, tylko stwierdzenie "To była właśnie moja krótka chwila szczęścia".
Owszem, może irytować uproszczona wizja świata wielkiego biznesu, w którym dyrektorzy są generalnie życzliwi ludziom, tylko strasznie zapracowani. W odpowiednim momencie z pewnością oddadzą pięć dolarów, które pożyczyli na taksówkę, kiedy zabrakło im drobnych. Mimo wszystko "W pogoni za szczęściem" zapada w pamięć i z czasem zyskuje na wartości. Muccino i Smith nie oferują łatwego pocieszenia. Pokazują, jak wiele kosztuje dążenie do poprawy swojego położenia, jak niepewne i krótkotrwałe jest zwycięstwo nad losem.
Według mnie dobry film,wzruszający i pokazujący silną wole ludzi jacy mogą być. Wiele uczy.Trzeba walczyć do końca,nieważne ile razy się upada,ważne ile razy się wstaje. |
sobota, 5 września 2009
Komedia warta polecenia.
Bohaterką filmu jest Joanna Eberhart (Nicole Kidman), odnosząca ogromne sukcesy gwiazda stacji telewizyjnej EBS. Gdy kobieta z hukiem wylatuje z pracy, jej mąż, w obawie o nadwyrężone zdrowie psychiczne ukochanej, przeprowadza się z nią i z dwójką dzieci z Nowego Jorku do małego, uroczego miasteczka Stepford. Urocza mieścina z pięknymi, zadbanymi rezydencjami i wiecznie uśmiechniętymi, zadowolonymi z życia ludźmi, zaczyna jednak wzbudzać podejrzenia nie czującej się tam dobrze Joanny. Przyczyną niepokoju są tamtejsze kobiety - modelowe żony i matki, których życiowym wyzwaniem zdaje się być dbanie o piękny wygląd i spełnianie wszelkich, głównie kulinarno-seksualnych zachcianek swoich mężów.
Podczas gdy oryginał z 1975 roku był thrillerem z elementami fantastyki, nowa wersja jest typową, lekką komedyjką z doborową obsadą, dopracowaną do perfekcji scenografią i kilkoma trickami komputerowymi. Sama fabuła, wymyślona w latach 70., której głównym celem było wyśmianie patriarchalnego społeczeństwa w obliczu budzącego się feminizmu, niewiele się zmieniła. I w tym tkwi główny problem remake'u "Żon ze Stepford" - choć akcja rozgrywa się współcześnie, marzenia i problemy bohaterów pozostały nie naruszone zębem czasu i zupełnie nie przystają do obecnie panujących realiów.
Warto jednak darować sobie porównywanie dwóch wersji, bo wtedy istnieje szansa, że z oglądania "Żon ze Stepford" odniesiecie faktyczną przyjemność. Choć ja nastawiona byłam do pomysłu uczestniczenia w pokazie dość sceptycznie, odprężyły mnie już pierwsze minuty filmu, a oglądanie trio: Nicole Kidman, Bette Midler i Roger Bart było niezłą zabawą. Nie można nie zauważyć wprawdzie, że im dalej w las tym robi się nudniej, a w końcówce twórcy łopatologicznie usiłują wyjaśnić nam przebieg wydarzeń. Mimo to jestem przekonana, iż widzom, szczególnie tym mniej wymagającym lub mającym chęć po prostu się rozerwać obcując z gwiazdorską obsadą, nowy film przypadnie do gustu a z kina wyjdą roześmiani i wypoczęci.
|
poniedziałek, 31 sierpnia 2009
O Geniuszu.
Lekcja anatomii, jaką jest MOZART w wydaniu Goulda, nie do każdego przemówi, ale wczesne sonaty ożywią nawet trupa. W jego zmaganiach z BEETHOVENEM wszystko jest pasjonujące, nawet sarkazmy. Poza studyjnymi nagraniami, warto poznać Sonatę op110 z recitalu w Sztokholmie (BIS CD 323/324) i nie nagraną gdzie indziej, cudowną Sonatę op101 z achiwów kanadyjskiego radia CBC, zawierających też inne, młodzieńcze perełki (PSCD 2013). Sześć ostatnich sonat HAYDNA poraża swą nowoczesnością. Pawany i Gaillardy GIBBONSA i BYRDA brzmią jak akty wiary, wydestylowane kontemplacje na abstrakcyjnym instrumencie. Nawet uczulonym na WAGNERA polecam genialne Gouldowskie transkrypcje jego dzieł. O swym nagraniu Intermezzi BRAHMSA Gould mówił, że „jakby grał dla siebie, zostawiwszy uchylone drzwi”: nie ma istotnie nic bardziej intymnie-somnambulicznego. Fascynujący jest też album z utworami GRIEGA, SIBELIUSA i BIZETA: mroczny klimat Północy, ciekawe eksperymenty akustyczne. Amatorzy Szkoły Wiedeńskiej na czele z SCHOENBERGIEM nie znajdą nikogo, kto lepiej orientowałby się w tym księżycowym pejzażu. Władającym angielskim polecam wreszcie „Trylogię samotności”, trzy kontrapunktyczne audycje radiowe Goulda, dające wgląd do duszy tego mutanta (CBC, PSCD 2003-3). No i oczywiście niezliczone filmy, a zwłaszcza dokumenty Bruno Monsaingeona.
(Wszystkie niemal nagrania Goulda, poza wspomnianymi wyżej wyjątkami, znalazły się w katalogu SONY CLASSICAL, zawierającym ok. 80 kompaktów.)
„Przyjazny, towarzyski ptak-odludek, społecznie nie do przyjęcia, notoryczny antyalkoholik, niezmordowany gaduła, zazdrośnie niezazdrosny, duchowo intensywny, minimalnie salonowy, maksymalnie ekstatyczny – szuka nocnego motyla (i) podobnej natury w celu telefonicznego uwodzenia, Tristanowskich odlotów i nieustannego krążenia wokół świecy. Zdjęcie niepotrzebne, sytuacja materialna obojętna, wiek bez znaczenia, każde powołanie dobre, jeśli wyklucza współzawodnictwo. Proszę dostarczyć kasetę z próbką konwersacji, notarialne zaświadczenie o nieprzystosowaniu do małżeństwa, wokalne referencje gwarantujące niski poziom decybeli i mapę trajektorii dotychczasowych, pozamiejskich lotów. Poufność zapewniona. Precz z łapami, żadnych gwałtów. Przesłuchania wszystkich obiecujących kandydatów odbędą się na półwyspie Anaton, w Nowej Funlandii”.
Ogłoszenie z 1977 roku, znalezione w papierach Goulda
Glenn Gould po 20 latach
Pająk nad pająkami
Stefan Rieger
Czy zna ktoś innego muzyka, którego sława z dnia na dzień by rosła przez ostatnich dwadzieścia lat życia, choć przez ten czas ani raz nie wystąpił publicznie, by „podtrzymać ogień”?
Na początku było olśnienie. Nawet więcej: objawienie. Było w tym coś z quasi-religijnej inicjacji. Bruno Monsaingeon, jeden z nielicznych wybrańców, którzy zdołali się wedrzeć w jego intymny świat, od lat próbuje nas przekonać, że „można być gouldystą tak, jak inni są chrześcijanami”. Wystarczy chcieć, dać się wciągnąć, pozbyć się zahamowań i uprzedzeń. Być otwartym na wszystko, nie dać się zwieść mylącym pozorom. Ekscentryzmu nie brać za element marketingu, nie mylić artystycznej prowokacji z autoreklamą. Zamknąć oczy i otworzyć uszy. Po to, by usłyszeć ów łagodny, lecz stanowczy głos, który mówi: „Chodź za mną!”.
Tak swe pierwsze spotkanie z Glennem Gouldem opisał Monsaingeon, gdy w latach 60. znalazł przypadkiem w moskiewskiej księgarni pirackie nagranie „Inwencji” Bacha, z recitalu mało komu znanego wówczas Kanadyjczyka. To zabawne, lecz stwierdzam po latach, że nie ma w tym nic oryginalnego. To nie wyjątek, lecz reguła: niemal wszyscy złapali mikroba podobnie. Ci, którzy nie złapali i do dziś nie łapią, mają najwidoczniej silniejsze bariery immunologiczne – utkane z przesądów, asekuranctwa, kurczowego przywiązania do konwencji. Do rytuałów, dających poczucie bezpieczeństwa, zgodnie z maksymą Pana Jowialskiego: „Znacie? No to posłuchajcie!”.
Po raz setny „Księżycowa” z namaszczeniem obligato? Wiekuiste odcedzanie tych samych emocji i skojarzeń, po tysiąckroć już przefiltrowanych, by nie rzec: zmumifikowanych? Powielanie „definitywnych” interpretacji, po wielekroć utrwalonych już na płytach? Powtarzanie ad infinitum tego, co uchodzi za „ostatnie słowo” (zupełnie jakby skazańca, proszącego o ostatniego papierosa, zmuszano do wypalenia całej paczki)? Instynktowny lęk przed tym wszystkim, co zdaje się godzić w poczucie „dobrego smaku” (najmniejszy wspólny mianownik istot estetycznie zalęknionych, jakbym określił, w kategoriach ducha, syndrom drobnomieszczaństwa – niepewnej siebie większości, szukającej schronienia pod parasolem domniemanych autorytetów: społecznej lub komercyjnej rutyny, osądzającego spojrzenia bliźnich, najwyższego arbitra – Boga)? Dlatego gdy rozlega się tak potężny głos – niektórzy wstają i idą, choćby na koniec świata, a inni niewzruszenie siedzą.
Czas jednak robi swoje. Niewzruszenie siedzących ubywa. Okazuje się z upływem czasu, że trzeba być zaszpuntowanym na trzy spusty, by w końcu nie wstać i nie pójść za. Tak samo jak przed dwudziestu laty – spotykam wciąż takich, którzy nagle usłyszeli głos i idą na oślep, w świat zupełnie im nieznany. Młodzi i niemłodzi, dziewice i cynicy, starzy wyjadacze i prostaczki... Nagle zaskakują. Dla jednych to wyjście poza mury konformizmu, dla innych – wyrwanie się z getta ignorancji. Przelatują z techno w fugę, z amatorszczyzny w profesjonalizm, z urojeń i namiastek sztuki w sferę najwyższych wyzwań dla ducha. Nie raz słyszałem: „To Gould mnie przeciągnął na drugą stronę”. Nikt inny nie był takim pomostem, między muzyką łatwiejszą a tą wielką. Nie ma to nic wspólnego z cross-over. Gwiazdy obniżające poprzeczkę, by trafić do supermarketów, nigdy nikogo nie przeciągnęły na drugą stronę. Nie chodzi o to, by zniżyć się do ludu, lecz o to, by dać mu szansę wzbić się w górę. Złapać w sidła sztuki choć jednego. Gould złapał miliony, do nikogo się nie mizdrząc.
Objawienie przeszło w akt wiary. Z biegiem czasu wiara uległa rytualizacji. Rytuał wytworzył nałóg. Przez długie lata Gould towarzyszył mi niemal codziennie. Jadł ze mną śniadanie, wpraszał się na kolację, jego kasety z „Toccatami”, „Partitami”, „Wohltemperiertes Klavier” przejechały ze mną świat, tam i z powrotem. Byłem jak mucha złapana w pajęczą sieć Goulda – pająka nad pająkami. A może nie tyle Goulda, co Bacha? Bądź tu mądry! Spróbuj odróżnić jedno od drugiego, gdy oba zlewają się w jedno.
Mówiono często o Gouldzie: „najlepszy ambasador Bacha”. Razi mnie „dyplomatyczny” wydźwięk tej formuły. Ambasadorowanie to kwintesencja mowy-trawy, sztuka przytakiwania, owijania w bawełnę, przygryzania warg... A w sumie: chowania się za „nadrzędnym interesem” i sumiennego wypełniania prikazów, spadających z góry. W tym sensie „ambasadorami” byli i są nadal niemal wszyscy wykonawcy, dziś nawet bardziej niż onegdaj: ruki po szwam, tradycja dyktuje styl, a Urtext tempa i niuanse, dzieło to Biblia, a kompozytor Bóg, na kolana, chłystku... Gould próbował nas przekonać, ze wzruszającą w swym idealizmie desperacją, że każdego z nas stać na wybicie się na boskość. Czasem mam wątpliwości, czy naprawdę każdego. Ale nie mam ich co do Goulda: jego naprawdę było stać.
Kiedy grał Beethovena, Mozarta, ba, nawet Bacha – był im równy. Mógł sobie pozwolić na to, by się z nimi przekomarzać, podpowiadać im rozwiązania, na które sami nie wpadli, twórczo przetwarzać ich genialne intuicje: rozmawiał z nimi jak równy z równymi. Nie było takich wielu: zapewne Liszt i Busoni (jeśli wierzyć relacjom i transkrypcjom), czasami Józef Hofmann, zawsze Rachmaninow. Richter robił to raczej mimo woli, wmawiając sobie rolę „wiernego sługi”. A dzisiaj? W porywach natchnienia Sokołow, Pletniow, Anderszewski...
Christian Zacharias mówił o Gouldzie, że to „jedyny pianista XX (XXI?) wieku: pozostali to odgrzewany wiek XIX”. To zresztą też nie całkiem prawda: wirtuozi z przełomu stuleci znacznie więcej mieli luzu i wyobraźni niż ich prawnuki. Godowski, Busoni, de Pachmann, Friedmann, Hofmann... Bywali wszak na bakier z „dobrym smakiem”. Gouldowi zaś wyrzucić można wszystko, poza najmniejszą faute du gout. Nigdy nie splamił się (czasem aż żal!) graniem transkrypcji dzieł organowych Bacha w wersji Busoniego albo Liszta (równie imponujących, co niesmacznych). Nawet ewidentne prowokacje, gwałty na tekście, dzikie alteracje temp zawsze były u niego pochodną żelaznej, spójnej koncepcji: to była intelektualna, twórcza propozycja, jeden z możliwych przekrojów przez dzieło. Fizyka Newtonowska wyjaśnia to, a jest bezradna wobec tego; teoria kwantowa oświeca jedno, abdykując przed drugim... „Nie ma takiego wyjaśnienia, które by nie było zaciemnieniem”, mawiał Gombrowicz. Zawsze musimy dokonać wyboru narzędzi i kryteriów. Coś za coś: klarowne wyeksponowanie struktury dzieła kosztem jego zmysłowej substancji, ascetyczna analiza albo kreowanie emocjonalnych zawirowań... 99,9 procent odtwórców stawia na kompromis, rodzaj idealnej wypadkowej domniemanych intencji kompozytora. Boją mu się narazić. A może raczej: narazić się jurorom i krytykom, uzurpującym sobie rolę Strażników Pieczęci, lub westalek strzegących świętego ognia? Zaznaczam: nie mam nic przeciwko konformistom, są wręcz niezbędni. Nasze kruche cywilizacje rozpadłyby się w pył, gdyby nie oni. Im zawdzięczamy ciągłość, grunt pod nogami, minimum stabilności. Lecz stają się szkodnikami, gdy wszystko chcą do siebie równać. Dobrze pojętemu konserwatyzmowi – entuzjastyczne TAK, urawniłowce – zdecydowane NIE.
Otóż dzisiaj (by wrócić do Goulda): ilu stać na to, by wdać się w sprzeczkę z kompozytorem, lub nawet tylko – rzucić wyzwanie tradycji? Odmówić powielania ad infinitum Wzorca z Sčvres, czyli nagrania po raz setny „definitywnej wersji” „Appassionaty”, utrwalonej już przez Kempffa, Backhausa et consortes? Ale uwaga: nie chodzi o to, by robić zamiast tego byle co – śmiałość musi być podparta intelektem. Nie każdego stać na to, by polemizować z Bachem. O Gouldzie zresztą nawet trudno mówić, że „polemizował”, przynajmniej z Bachem (z Mozartem, Beethovenem, Chopinem – to już prędzej). A jeśli już, to przypomina to raczej sprzeczkę kochanków: „To ja lepiej wiem, co jest dla ciebie dobre. – Nieprawda, to ja!”. Bach, zauważmy, i tak już nie może protestować. Myślę wszak, że nawet gdyby mógł, zanadto by z tego prawa nie korzystał: nigdy zapewne, ni za życia, ni po śmierci, nie miał lepszego sojusznika niż Glenn Gould.
A potem (trwało to latami), w zasadzie przestał mi być potrzebny. Nie sięgałem po jego płyty. Widocznie zamieszkał we mnie na stałe, stał się częścią mnie – jak Bach, Beethoven czy Chopin, Richter i Rachmaninow, Bergman i Fellini, Albert Cohen, Gombrowicz, Mann, a nawet Woody Allen, Pierre Desproges czy Bobby La Pointe, i tylu, tylu innych. Gould udzielił mi definitywnej odpowiedzi na szereg zasadniczych pytań, sprawa została załatwiona i kropka. Nietzsche mówił o muzyce Wagnera, że to choroba, którą trzeba przejść, lecz koniecznie trzeba się z niej wyleczyć. Gould, choć wariat, bynajmniej nie jest chorobą: to raczej kuracja, którą każdy winien przejść, dogłębnie, zanim pójdzie dalej. Szukałem odtąd czegoś innego.
Gould muzyce Bacha zrobił już rentgena, prześwietlił ją na wylot, jak nikt ukazał urodę jej kośćca: uwiecznił to, co niezniszczalne i niepodważalne. Po tej purytańskiej diecie zatęskniłem jednak trochę za Południem – chili con carne, ciepłe cantabile, tkanka dźwiękowa bardziej nasycona zmysłami. Po drodze było mi z Vladimirem Feltsmanem, który – miast kastrować fortepian, jak Gould – pożytkował cały jego potencjał w celach architektonicznych. Czujnie śledziłem karierę Piotra Anderszewskiego, idącego podobnym, lecz własnym tropem.
Równocześnie strzygłem uchem ku temu, co rzekomo „autentyczne”, odkrywając nowy świat instrumentalnych barw i zapomnianych praktyk wykonawczych. Do klawesynu nigdy wszak nie zdołałem się całkiem przekonać: to właśnie ów „kompromis”, zawsze adekwatny, wiecznie niezadowalający. Nabrałem też pewności, że jedyny istniejący naprawdę instrument, wymierzający jako tako sprawiedliwość Bachowskiej polifonii – to barokowe organy, łączące klarowność z przestrzennością. Więcej niż jako tako: na ogół są niezrównane, fortepian to przy nich karzełek, bękart, a w najlepszym razie książę z innej bajki. Ale i one nie są ostatecznym panaceum, kresem instrumentalnych marzeń. Czasem śnią mi się organy, skrzyżowane z fortepianem, klawikordem, lutnią. Czułe na wszelkie odmiany toucher, dynamicznie spolegliwe, uzbrojone w baterię młoteczków i pedał, zarazem płynne i perkusyjne, miękkie i ostre, plastyczne i rytmiczne... I wówczas, gdy tak sobie marzę, słyszę zwykle Goulda. To on jest tym instrumentem. W jednym, jedynym egzemplarzu. Może nie zawsze idealnym, ale lepszego dotąd nie wymyślono.
Z duszą na ramieniu, po długiej kwarantannie, puściłem pierwszą płytę. Potem drugą, trzecią, dwudziestą... Co z tego po latach zostało? Wszystko, a nawet więcej. Nie da się uciec od Goulda: dogoni nas, prześcignie, będzie na nas czekał nawet w dalekiej przyszłości, gdy wszyscy inni dawno wymrą. Kto wie, czy nie będzie on jedynym muzykiem XX wieku, którego będzie się słuchać za sto lub pięćset lat. Nie chcę bynajmniej przez to powiedzieć, że jest „największy”: w sztuce takie klasyfikacje nie mają żadnego sensu. Nigdy nie odważyłbym się orzec, dajmy na to, że jest „większy” od Richtera czy Rachmaninowa. Nie, po prostu jest absolutnie inny. Z nikim nie porównywalny. Natychmiast rozpoznawalny. Wystarczą trzy nuty, czasem jedna. Nikt tak nie odstaje od reszty. Jakby był jedynym przedstawicielem odrębnego gatunku. Mutantem. Kimś absolutnie niepodrabialnym. Wielu próbowało: kolejne pokolenia młodych pianistów chciały grać Bacha tak, jak Gould. Nikomu się nie udało. I wątpię, by się mogło kiedyś udać. Dlaczego?
Choćby dlatego, że Gould w zasadzie nie jest „pianistą”. Nie przypadkiem gardził tzw. wielkim repertuarem pianistycznym. „Kolosalna strata czasu!”, prychał zniecierpliwiony. Wbrew pozorom, on wcale nie gra na fortepianie. To, że swojego Steinwaya CD 318 kastrował i rasował, aby go „sklawesynizować” i skrócić czas reakcji, to zaledwie ułamek sekretu. Istotniejszy trop podpowiadać mógłby żarcik, że grał pod fortepianem: siedział zaiste tak nisko, na swym słynnym dziurawym krzesełku, że ramiona miewał niemal na poziomie klawiatury. A to implikowało technikę czysto palcową, wykluczającą operowanie masą. Tak kiedyś grywano na klawikordzie lub szpinecie. Ale posłuchajcie „First Pavan and Gaillard” Byrda. Ani to klawikord, ani wirginał. Już prędzej wielka lutnia, lub barokowa gitara? W każdym razie nie fortepian. Jakiś instrument wirtualny, nie istniejący w naturze. Czysta abstrakcja, wyczarowana tu i teraz, a może nigdzie i nigdy, znikająca z chwilą wybrzmienia, niepowtarzalna.
Najprzód to kwestia toucher. Swoiście purytańskiego obcowania z klawiaturą. Byle nie zagłębić się zmysłowo w dźwięku: błyskawicznie dziobać lub muskać klawisze w przelocie, jakby były rozżarzone do białości, parzyły opuszki palców. Nie dać się złapać w sidła tej potężnej machiny do wyciskania łez, westchnień i krzyków, jaką jest fortepian. Nie rozklejać się, nie tracić czujności, nie pozwolić mglistym nastrojom zamącić jasnej myśli. Ale sam rodzaj toucher wszystkiego nie wyjaśnia. Odwrócenie proporcji między legato a staccato jest, owszem, ewidentną wizytówką Goulda. Gdy staccato jest regułą, a legato wstrzykujemy tylko od święta, efekt jest znacznie bardziej sugestywny. Pianiści co jakiś czas wrzucają kamyczek do płynącej rzeki. Gould zabiera nas na spacer po Marsie, gdzie nagle, pośród gołych kamieni, tryska źródlana woda. Lecz gdyby chodziło tylko o mechaniczne odwrócenie proporcji, każdy mógłby to podrobić. Maszynę do szycia łatwo powielić. Może zatem tajemnica tkwi w opuszkach? Ktoś powiedział kiedyś o Józefie Hofmannie, że „ma mózg w opuszce każdego z palców”. Gould, oprócz mózgu, ma suwmiarkę, śrubę mikrometryczną, laboratoryjną wagę... Każda nutka jest skalibrowana, wyważona, wyrzeźbiona w czasie z obłąkaną precyzją, zależnie od miejsca, jakie jest jej przypisane we frazie i w całej strukturze. Równie precyzyjnie skalibrowane jest to, co między nutami: powietrze, próżnia czy jak to nazwiemy – innymi słowy to, co nadaje wywodowi płynności i zarazem skleja całość: przemienia staccato w wirtualne legato i decyduje o spójności struktury.
Skąd jednak bierze się ta niespotykana u innych klarowność? Jak ów ascetyczny purytanin zdolny jest nadać poszczególnym głosom, w gąszczu Bachowskiej polifonii, tak indywidualnych „barw”, że ta szaro-szara łamigłówka jawi nam się jako kolorowa arabeska wyrazistych, odrębnych linii, zarazem intymnie splecionych i autonomicznych? Jak nadaje takiego reliefu dwuwymiarowym wzorom, rzuconym na papier? To znów, w wymiarze materialnym, kwestia mikroskopijnych zróżnicowań: sposobu zaatakowania nuty lub jej wygaszenia, wyartykułowania muzycznych „spółgłosek” (dźwięk) i „samogłosek” (cisza, „klej”). Jest w Gouldowskiej artykulacji coś, co każe szukać analogii w całkiem innych arsenałach niż pianistyczne: smyczkowych, perkusyjnych, organowych, orkiestrowych... Jego staccato graniczy czasem z pizzicato; niekiedy (mimo programowego non legato) dźwięk jest tak „kleisty”, że kojarzy się ze smyczkowym portato; swoisty „przydech” przed wzięciem ważnej nuty to jakby echo organowych miechów; precyzyjne zagospodarowanie przestrzeni (jak w Lisztowskiej transkrypcji „Pastoralnej” Beethovena) stwarza symfoniczną iluzję omalże prawdziwszą od oryginału...
Ale ów „wymiar materialny” to jedynie zestaw środków, wiodących do celu. Cel jest prosty: pokazać nam to, co najważniejsze. „Włożyć nam – jak mógłby to ująć głuchy Beethoven, komponujący ostatnie swe kwartety – oko do ucha”. Uzmysłowić to, co w arcydziełach niezniszczalne, transcendentne: struktura, genialny zamysł, kwintesencja ducha. Ośmieszyć lub zbagatelizować to, co obraz ów zamąca lub idzie na „emocjonalne ułatwienia”, pod publiczkę. Niezmiennie trzymać się meritum. Jean-Marie Piel porównuje Goulda do największych matematyków, zdolnych rozszyfrować najsubtelniejsze mechanizmy logicznych systemów i zarazem nadać im swoisty stan nieważkości, właściwy obiektom par excellence estetycznym. Piękne równanie, elegancka teoria, nadobny kwark... Nie przypadkiem wśród fizyków i matematyków więcej prawdziwych melomanów niż wśród „humanistów”.
Reszta jest anegdotą. Dla jednych irytującą (tych, co nic nie zrozumieli), dla innych sympatyczną, wzruszającą, przybliżającą postać tak wyłamującą się z normy, że dla nieszczęśników dumnych ze swej normalności jawi się ona jako grzech przeciw naturze, obsceniczne zaburzenie równowagi, wyzwanie dla zdrowego rozsądku... Szczęśliwie dla nich – z upływem lat – nieszczęśników tych ubywa.
Cóż to bowiem ma znaczyć, że Gould był „ekscentrykiem”? Że nosił w lecie rękawiczki, spał w dzień, żyjąc w nocy, żywił się sucharkami, robił siedem rzeczy na raz, grając śpiewał i dyrygował wolną ręką, twierdził, że „Mozart umarł za późno”, pisał listy do swego psa, nie chciał nikomu podać ręki, faszerował się lekami, śpiewał całe opery przez telefon, zakładał perukę i przyklejał sobie wąsy, podszywając się w telewizji pod wyimaginowane postacie, tworzył polifoniczne słuchowiska radiowe, wycinając tygodniami setki zająknięć z parominutowej taśmy, kochał Daleką Północ i samotność, warunek bezkompromisowości i kreatywności artysty? Czy zna ktoś innego muzyka, którego sława z dnia na dzień by rosła przez ostatnich dwadzieścia lat życia, choć przez ten czas ani raz nie wystąpił publicznie, by „podtrzymać ogień”? Ci, którym wciąż się zdaje, że Gould „strugał wariata” (interesownie, pod publiczkę), nie są w stanie dostrzec, że po prostu był genialnym wariatem, w najlepszym tego słowa znaczeniu.
„Ekscentryk”, powtarzają głusi jak pień Anglicy. Obelga to czy komplement? Etymologicznie rzecz biorąc znaczy to tyle, że to ciało niebieskie ewoluowało poza koncentryczną orbitą, którą wytycza siła grawitacyjna przyzwyczajeń, rutyny, tradycji, a co za tym idzie – bezmyślnych, powierzchownych sądów. A nade wszystko (Panie, zmiłuj się nad nimi!) – nieuleczalnej zapewne głuchoty. Nie mam na myśli ucha: można mieć słuch absolutny i absolutnie nic nie słyszeć. To kwestia inteligencji, wrażliwości, otwartości umysłu. „Jeszcze wiele czasu nałożyć się musi na wiele miłości, aby prawdziwie doceniono geniusz Goulda” – mówił Yehudi Menuhin. Wszystko zatem przed nami.
Mamy tę płytę Glenna Goulda i bardzo ją sobie z Ukochanym Mężem cenimy. Słucha się wyśmienicie.
GLENNA GOULDA biografia- polecam!!!
Stefan Rieger
Glenn Gould czyli sztuka fugi (wyd. 2)
Seria: Artyści
ISBN: 978-83-7453-834-3
Rok wydania: 2007
Informacja: 304 strony
format netto 165×225 mm
oprawa broszurowa ze skrzydełkami
ilustracje czarno-białe
Pierwsza polska monografia Glenna Goulda. Książka jest próbą spojrzenia na Goulda - pianistę, kompozytora i myśliciela - przez pryzmat muzycznej konstrukcji fugi. Zdaniem autora, nieprzypadkowo Gould był genialnym wykonawcą fug Bacha, sam pozostając nowym wcieleniem polifonii. Fuga, po włosku "ucieczka", wydaje się formą najodpowiedniejszą dla artysty-outsidera, pragnącego uciec od narzuconej z góry formy i wykreować formę własną, stworzyć ją mocą własnej woli. Gould, pustelnik stroniący od wszelkiej rywalizacji, wierzył w "miłosierdzie technologii", która ludzi oddziela od siebie buforem, eliminując konflikty, a zarazem zbliża ich, rozpinając nić bezpośredniej czystej łączności w nieskażonych agresją rejonach abstrakcji.
piątek, 28 sierpnia 2009
KSIĄŻKA WYCZEKIWANA
MIASTO SZCZĘŚCIA
Wyobraźmy sobie zabytkowe centrum któregoś z europejskich miast, wykupione przez wielką kompanię turystyczną i przekształcone w rodzaj Disneylandu, gdzie mieszkańcy, jako uczestnicy tego przedsięwzięcia, mają obowiązek stosownie przebrani paradować po ulicach.
Te zmiany budzą głęboką niechęć bohatera powieści, pięćdziesięcioletniego pisarza. Ostatecznie jednak postanawia się przystosować i skorzystać z proponowanych mu przywilejów. Z początku wszystko idzie gładko, do miasta ciągną tłumy turystów, a nasz bohater ma materiał do obserwacji ludzkich typów i zachowań, czerpiąc z niego pomysły do scenariusza serialu telewizyjnego.
Tym sposobem poznajemy parę tatusiów-gejów, kobietę wyzwoloną oraz właściciela galerii, poddanego presji politycznej poprawności. Tymczasem dzielnica, funkcjonująca jako przedsiębiorstwo turystyczne, zaczyna powoli podupadać, a scenarzysta, żyjący dotąd beztrosko, musi stawić czoło uniwersalnym ludzkim problemom: samotności, chorobie, przemijaniu.
MIASTO SZCZĘŚCIA
Historic City
Raz na tydzień lubię zapuścić się w labirynt uliczek starego miasta wokół katedry Świętego Michała. Dobrze tak sobie czasem iść nie w kostiumie, ale jak zwykły obywatel w cywilnym ubraniu, jedynie z plakietką rezydenta w klapie marynarki. Lubię tę ciasno zabudowaną dzielnicę, gdzie wystarczy podnieść głowę, by zobaczyć średniowieczną dzwonnicę wznoszącą się ku niebu w koronie smukłych wieżyczek. Ta strzelista architektura może kojarzyć się równie dobrze z zamkiem z bajki. Pewnie z tego powodu zachwycają się nią przybysze z całego świata - nie dlatego, że mają przed sobą prawdziwe średniowiecze, lecz coś, co im przypomina świat Walta Disneya. Stare kamienie kojarzą im się z książkami z dzieciństwa; marzą pod egidą wielkiego różowego serca Kompanii zawieszonego na szczycie katedry - symbolu miasta, gdzie wszystko sprzedaje się z miłością.
Późną jesienią ulice Town Parku przypominają hipermarket przed Bożym Narodzeniem. W ostatni piątek nie miałem szczęścia. Utknąłem w tłumie turystów i musiałem przeciskać się przez zbitą masę ludzi. Klienci wypełniali szczelnie przestrzeń pomiędzy fasadami domów. Na głowach mieli kolorowe bejsbolówki oznaczające przynależność do różnych grup. Wyglądali jak ławice ryb: masa zielonych lub pomarańczowych czapek to rozpraszała się po dzielnicy, to znów skupiała w punktach strategicznych. Od ciżby turystów odcinali się rezydenci ubrani w portki, kaftany i długie opończe. Na rogu przycupnęło kilka średniowiecznych kobiet i przędło wełnę. Czasami dołączali do nich mężowie, którzy po pracy wpadają do domu, wciągają na grzbiet jakąś tunikę by odgrywać nosiwodów lub kuglarzy. Inni townies byli zajęci codziennymi sprawami: robili zakupy w hipermarkecie VIVA, gdzie w trosce o zachowanie klimatu rolę reklamówek odgrywają zgrzebne worki.
Z głośników, zamontowanych na ścianach obok wideokamer, leciała ta sama muzyczka o średniowiecznych akcentach: klasztorne antyfony zmiksowane w rytmie dance. Tłum opanował nie tylko sklepy z pamiątkami, ale i markowe butiki Gucciego, Prady, Esprit lub Zary, gdzie turyści z całego świata mogą robić zakupy, a służby Kompanii wyekspediują je klientom do dowolnego punktu globu. Na tarasie karczmy „Jak drzewiej bywało” wędrowni aktorzy opowiadali historie wypraw krzyżowych, przygrywając sobie na lutni. Całe rodzinki zajadały się kapuśniakiem według przepisu z czternastego wieku i wyglądały na zadowolone, że mogą spędzić weekend w tym odnowionym, wyzłoconym i wychuchanym otoczeniu, które jednak zachowało magię przeszłości.
Przez długi czas przeklinałem tę stonkę turystyczną. Czułem obrzydzenie do tłumów, które opanowały miasto, i wzdychałem do czasów smętnej epoki totalitaryzmu, kiedy zimą można było spacerować uliczkami o poczerniałych jeszcze fasadach, nie spotykając po drodze żywej duszy. Łatwo mi mówić, bo znałem jedynie końcowy okres dyktatury, kiedy nic już tak naprawdę nie było zabronione, ale moi starsi znajomi o tych ponurych czasach mówią z taką samą nostalgią. Wspominają na poły konspiracyjne zebrania, na których panowała wspaniała koleżeńska atmosfera, wolna od materializmu, który dziś skaził wszystkie dziedziny życia. Wrodzona przekora podsuwa mi wniosek, że za dyktatury było lepiej. A jeśli mogę idealizować totalitaryzm, to może znajdę coś pozytywnego w tym wielkim turystycznym bajzlu? Wyznaczyłem sobie takie zadanie.
Z Historic City skierowałem się w stronę Liberty Bridge, który łączy obie części miasta. Ten stary kamienny most, świadek historii naszego państewka, stanowi prawdziwe centrum Town Parku. Na nabrzeżu kilku studentów przebranych za diabełki rozdawało ulotki reklamowe dyskotek, nocnych barów i koncertów rocka. Ci młodzi ludzie w większości są słuchaczami University for Arts and Tourism (UAT), otwartym przez Kompanię w dawnej kotłowni miejskiej. Dorabiają sobie w ten sposób na czynsz i studia. Czyż to nie zasługuje na większy szacunek niż ci wieczni studenci, którzy dawniej wiedli próżniacze życie na uniwersytetach, pozwalając się utrzymywać państwu? Nawet emeryci przychodzą popracować godzinkę lub dwie w kostiumie trubadura lub ławnika, a najbardziej zawzięci sterczą tu całymi dniami, ciułając punkty serduszka.
Jeśli o mnie chodzi, wyglądałem na zwykłego turystę, jedynie po plakietce można było poznać, że jestem rezydentem. Kiedy przeciskałem się przez tłum na Liberty Bridge, stopniowo cichła muzyka średniowieczna, podczas gdy z drugiego brzegu dolatywała melodia Freedom for my country, przebój Billa i zarazem hymn naszej dzielnicy, gdzie skupia się życie intelektualne i artystyczne. Po drugiej stronie mostu wznoszą się metalowe budynki i fasady art déco, mojej ukochanej dzielnicy, dziś znanej pod nazwą Liberty City.
Nie wróciłem od razu do domu, bo byłem umówiony w kawiarni z dwoma studentkami UAT-u, które piszą pracę dyplomową o mecenacie w Town Parku. Dwie ładne blondynki - jedna Kanadyjka, druga Szwedka - chciały wiedzieć, czy moje życie zmieniło się od czasu otwarcia Town Parku i czy reorganizacja miasta ma wpływ na moją twórczość. Zapewniłem je, że prowadzę życie jak najbardziej normalne! Zresztą przemysł turystyczny to nie jest wynalazek Kompanii. Ona go jedynie zorganizowała. Nie mając nic do zarzucenia przedsiębiorstwu, dzięki któremu nie chodzę głodny, zacząłem mówić o swojej pracy oraz teoriach na temat komedii.
Szwedka słuchała mnie gorliwie. Kanadyjka była bardziej krytyczna i miała swoje własne poglądy. Zapytała, czemu w Modern Life często ironizuję na temat wyzwolonych kobiet, gejów, artystów, ludzi postępowych:
- Czy pańska wizja nie jest nieco reakcyjna?
Odparłem z uśmiechem:
- Czy pani uważa, że zainteresowanie własną epoką jest reakcyjne?
Wołałaby pani, żebym ostrzem satyry godził w mieszczuchów i księży, którzy już nie istnieją?
Nie dawała za wygraną:
- Jednakże pańskie podejście do współczesności jest czasem bardzo karykaturalne...
Znam ten zarzut. Jakbym słyszał: „Nie przesadzaj, pisz o swojej epoce z szacunkiem!”. Ale jaki smak może mieć życie, w którym brak przesady, a jest tylko szacunek? Wolałem jednak nie wdawać się w dyskusję:
- To prawda, pociąga mnie karykatura. W poszukiwaniu figur i pomysłów lubię uchwycić zabawny szczegół, uprościć postać, pominąć złożoność rzeczy.
Kiedy wychodziliśmy z kawiarni, na pobliskim placu zawyła syrena - i to dość głośno - powodując lekką panikę. Uliczni animatorzy kazali oddalić się turystom i plastikową taśmą ogrodzili strefę bezpieczeństwa. Kilka minut później nadjechał samochód ochrony (to jedyne pojazdy zmotoryzowane upoważnione do poruszania się po Parku) i uzbrojeni mężczyźni wpadli do budynku. Animatorzy uspokajali przechodniów. Krążyła pogłoska o „alarmie nikotynowym”. Nawet w Town Parku zawsze znajdą się amatorzy gotowi dokonać cudów, aby chyłkiem wypalić papierosa w domach nafaszerowanych detektorami dymu. Ochroniarze wyszli po pięciu minutach, prowadząc rozhisteryzowaną kobietę w kapeluszu i eleganckiej sukni z lat dwudziestych. Furgonetka ruszyła z piskiem opon. Ktoś w tłumie twierdził, że zatrzymano bojowniczkę Partii Wdów i Sierot.
Zapowiedż OFICYNY LITERACKIEJ NOIR SUR BLANC
MIASTO SZCZĘŚCIA
Benoît Duteurtre urodził się w 1960 roku w Sainte-Adresse, niedaleko Hawru. Jest prawnukiem René Coty’ego, prezydenta Francji w latach 1954-1959. Muzykolog i pianista, krytyk muzyczny — jego esej o muzyce współczesnej Requiem pour une avant-garde, opublikowany w roku 1995, wywołał żywą polemikę w środowisku muzycznym we Francji. W świat literatury Duteurtre wkroczył dzięki wsparciu i zachęcie Samuela Becketta, a jego pierwsza powieść, Sommeil perdu ukazała się w 1985 roku w znanym wydawnictwie Grasset. Pracował jako dziennikarz w wielu znanych pismach, m.in.: „Le Monde de la musique”, „Diapason”, „Elle”, „Playboy”, „La vie”, „Révolution”.
W roku 1997 za powieść Drôle de temps, którą Milan Kundera zaliczył do „szkoły tołstojowskiej”, otrzymał nagrodę Akademii Francuskiej, a za Podróż do Francji, która ukazała się nakładem naszej oficyny w 2005 roku, został uhonorowany Prix Médicis.
Książki Benoît Duteurtre'a przetłumaczono dotąd na piętnaście języków. On sam nie zajmuje się tylko literaturą: pracuje w wydawnictwie Denoël, regularnie pisze do „Marianne”, „Le Figaro” i „Paris Match”, ma też swoją audycję Étonnez-moi Benoît w stacji radiowej France Musiques.
Powieści:
Sommeil perdu (1985)
Les vaches (1987)
L’amoureux malgré lui (1989)
Tout doit disparaître (1992)
Gaieté parisienne (1996)
Drôle de temps (1997)
Les malentendus (1999)
A propos des vaches (2000)
Le voyage en
Services Clientèle (2003)
La petite fille et la cigarette (2005)
Chemin de fer (2006)
La cité heureuse (2007)
Eseje:
Requiem pour une avant-garde (1995)
L’opèrette en
Le grand embouteillage (2002)
Ma belle époque (2007)
FRAGMENT KSIĄŻKI- NA ZACHĘTE...
Adams przestał prowadzić notatki, pozostali także zamilkli. Byli zbyt osłabieni lub chorzy, żeby wodzić gęsim piórem po papierze. Pod koniec marca w ich polu widzenia znalazła się wyspa Una Colonna - zapewne jedna z niegościnnych wysp Bonin - "i wielu naszych wonczas znów zachorzało". Obsadzenie szalupy i dopłynięcie do tego jałowego skrawka ziemi okazało się zadaniem ponad siły: już cztery miesiące i dwadzieścia dwa dni płynęli przez Pacyfik i nawet Adams był bliski rozpaczy. Nie wątpił, że jeżeli w ciągu tygodnia nie dotrą do stałego lądu, czeka ich niechybna śmierć.
I oto dwunastego kwietnia 1600 roku, ponad dwadzieścia miesięcy od wyruszenia z Rotterdamu, ujrzał tuż po przebudzeniu widok nieomal mistyczny. Wzdłuż horyzontu ciągnęła się ciemnofiołkowa smuga, w miarę upływu godzin coraz wyraźniejsza. Zwołał swoich ludzi; chorych wyrwał z odrętwienia i wyniósł na pokład. Zrazu oczom nie wierzył, lecz wkrótce przekonał się, że statek naprawdę zbliża się do celu.
Wiatry, od tak dawna przeciwne, nagle zmieniły kierunek i popchnęły "Liefde" w stronę lądu. Brzeg rysował się coraz wyraźniej, aż wreszcie ukazały się urwiska, drzewa i duże skupisko świątyń. "I tak oto bezpiecznie kotwicęśmy rzucili, milę jaką od osady Bungiem zwanej". William Adams dotarł do Japonii prawie sześćdziesiąt lat później niż Pinto, ale wylądował akurat w tej samej zatoce.
W IMIĘ OJCA
Załoga "Liefde" była zbyt osłabiona, żeby dopłynąć szalupą do brzegu. Marynarzy nękał szkorbut i dyzenteria, a z niedożywienia łamało ich w kościach. Z dwudziestu czterech ludzi wciąż jeszcze żywych większość nie miała siły wstać, a niektórzy byli o krok od śmierci. "Oprócz mnie co najwyżej sześciu - pisze Adams - mogło ustać na nogach". Ujrzawszy zbliżającą się do statku grupę Japończyków o groźnym wyglądzie, nawigator natychmiast zrozumiał, że wszelki opór byłby daremny, bo nikt z załogi nie ma siły nabić muszkietu. "Dopuściliśmy ich na pokład, bronić się niezdolni".
Japończycy, którzy wtargnęli na statek, w niczym nie przypominali "barbarzyńców" ani "dzikusów", z jakimi Adams i jego ludzie dotychczas się stykali. Owi groźni wojownicy -niedużego wzrostu, lecz krzepkiej budowy - byli zarazem wytwornie odziani i z nienaganną starannością uczesani. Gdy wspięli się po burcie i weszli na pokład, zaprezentowali się wcale szykownie. Adams nie miał okazji zapisać swoich pierwszych wrażeń, lecz inni cudzoziemcy tuż po przybyciu do Japonii zazwyczaj czuli, że ubrani są nie dość elegancko w porównaniu z gospodarzami. Owi ekscentryczni Azjaci pedantycznie golili włosy nad czołem, odsłaniając lśniącą łysinę, resztę zaś wiązali na karku w długi i bujny koński ogon, namaszczali wonnym olejkiem i zwijali w kok. Ubierali się w szaty z najlepszych jedwabi ,,krojem szlafrokom podobne", a u boku nosili przerażające miecze o zakrzywionej klindze, tak ostre, że można było nimi przeciąć kość. Załoga "Liefde" miała dużo szczęścia, bo przy tej akurat okazji broń ta pozostała w pochwach. Przybysze nie zdradzali najmniejszego zainteresowania Adamsem ani jego ludźmi. Chorych, którzy jęczeli, leżąc na pokładzie, także ignorowali. "Krzywdy nie wyrządzili nam nijakiej - pisze Adams - lecz skradli wszytko, co jeno skraść się dało". Plądrowanie to przeprowadzone zostało w sposób systematyczny, ze sporą dozą pedanterii. Rabusie dokładnie zrewidowali statek, rekwirując wszystko, co im najbardziej przypadło do gustu. "Wszytko pobrali - pisze Adams - ...a co tylo dobre było lub warte zabrania, ze sobą unieśli". Najbardziej ubolewał nad tym, że stracił cały komplet map i instrumentów nawigacyjnych - swoje narzędzia pracy. Tylko jego ukochanej mapy świata, którą ukrył w kajucie kapitańskiej, szabrownikom nie udało się odnaleźć.
Rozpaczliwie usiłował z nimi się porozumieć, żeby poprosić o żywność i świeżą wodę. Próbował przemówić po holendersku i po portugalsku, bo obydwoma tymi językami w miarę biegle władał, lecz intruzi patrzyli na niego obojętnie i odszczekiwali coś po japońsku. W końcu zaniechał prób porozumienia, "ile że żadna strona ni w ząb nie pojmowała, co rzecze druga". Jedyne słowo, jakie zdołał zrozumieć, brzmiało "Bungo": była to nazwa lenna, u którego brzegów on i jego ludzie zakończyli męczeńską wędrówkę.
W Bungo dużo się zmieniło przez prawie sześćdziesiąt lat, jakie minęły od chwili, gdy przybył tam Pinto. Otomo Yoshiaki dawno już nie żył, jego zaś rodzinę spotkało wiele nieszczęść, a także klęsk na bitewnych polach. Lenno nie istniało już w swojej niegdysiejszej postaci, podzielono je bowiem między zwaśnione książątka. Wojna była stanem chronicznym, a przemoc - stylem życia. Tym razem jednak do Adamsa uśmiechnęło się szczęście. Miejscowego herszta, pod którego władzą pozostawał ten akurat odcinek wybrzeża, zaintrygowała wiadomość o przybyciu "Liefde". Kiedy doniesiono mu o splądrowaniu statku, nakazał przywrócić dyscyplinę i poniewczasie "wysłał żołnierzy na pokład, iżby pod ich strażą kupcom dóbr nijakich nie złupiono". Część wyszabrowanych towarów zwrócono prawowitym właścicielom, a winowajców ukarano.
Miejscowy herszt zdawał też sobie sprawę, że statek - nieomal wrak - nie może pozostać zakotwiczony z dala od brzegu, gdzie jego zbutwiała konstrukcja zdana byłaby na łaskę wiatrów i fal. Trzy dni po przybyciu do Japonii "statek nasz do zacnego portu wholowano, iżby czekał tam, aż póki naczelny król wyspy całej nie zasięgnie o nas nowiny i wola jego względem dalszych losów naszych jawną się nie stanie". Adamsa i jego ludzi zaczęto nagle traktować bardzo życzliwie. Przydzielono im domek tuż nad morzem, "gdzieśmy wszytkie nasze chore złożyli i wszelką potrzebną strawę otrzymali". Dla niektórych świeże owoce i czysta woda pojawiły się za późno. Trzej najsłabsi zmarli wkrótce po przeniesieniu na ląd, a kilku innych nie mogło jeść, zbyt bowiem byli chorzy. "Długo leżeli, schorzali bardzo - pisze Adams - i w końcu takoż pomarli". Osiemnastu ocalałych członków załogi ze zdumiewającą szybkością wyzdrowiało. Niebawem zaczęli winszować sobie nawzajem, że wyszli cało z tak okropnych tarapatów. Po nieopisanie ciężkiej podróży na drugi koniec świata życzliwie ich tam przyjęto.
Tak im się przynajmniej zdawało.
czwartek, 27 sierpnia 2009
wtorek, 25 sierpnia 2009
z Zeszytów Literackich
TOMAS VENCLOVA
W poprzek połowy świata. Gubię jeden dzień z życia (trzynastkę), bo przecinamy linię zmiany dat. Samolot leci prawie piętnaście godzin bez przerwy, co nie sprawia mi większego kłopotu. W pewnym momencie z okna widać ponure kopce śniegu - góry Alaski nieopodal Fairbanks. Po prawej stronie Kamczatka i Wyspy Kurylskie, niebezpieczny region, nad którym Sowieci całkiem niedawno zestrzelili koreański samolot pasażerski. Zginęło wtedy około trzystu osób. Przed wyjazdem kolega A. L. życzył mi: "Oby towarzysz Andropow zechciał cię zestrzelić w drodze powrotnej, po obejrzeniu Japonii. Wtedy będzie mniej przykro".
15 maja 1984
Budzę się o trzeciej, nie mogę zasnąć. Za oknem powoli świta, miasto staje się coraz bardziej widoczne, niczym na fotografii, wilgotne, czyste, pod niskimi obłokami - trochę zabawkowe. Białe i czerwonawofioletowe budynki w stylu konstruktywizmu. A parki, jakież parki! Wszystko rozpościera się gdzieś hen w nieskończoność, zapewne aż do szczytu Fudżi pozostającego poza zasięgiem wzroku.[...]
Tematyka kongresu dotyczy głównie perspektywy wojny atomowej - tutaj ta trauma nadal przytłacza. W pomieszczeniu obok wystawa na temat Hiroszimy - stopione od gorąca i promieniowania japońskie naczynia. „Niczego mnie, proszę pana, tak nie żal jak porcelany”.[...]
Nie słucham wystąpienia Robbe-Grilleta, przecież nie po to przyjechałem do Japonii. Pociąga mnie miasto - chciałoby się zebrać jeszcze jakieś jego okruchy. Już całkiem nieźle zacząłem radzić sobie w metrze. Ale mimo to czuję się otoczony przez magiczne znaki, niepojęte gesty, elegancko nieprzejrzystą mgłę. Kobiety w wagonie śmieją się jak Europejki (o mało nie wysiadły przez pomyłkę na złej stacji), ale jakoś inaczej, i basta. Nie chcę być rasistą, jednak czasem mam wrażenie, że otaczają mnie kukiełki z bajek Hoffmanna.
Kilka wspaniałych godzin spędzam w najbardziej tradycyjnej dzielnicy Tokio - w Asakusie. Tu zostaję na obiad w małej restauracji, gdzie na migi udaje mi się zamówić ryż z ostrym sosem za 600 jenów (według tutejszych cen tanio jak barszcz). Zwiedzam imponującą i bardzo ludową świątynię Sensoji. Mogę zrozumieć tylko tyle, że niczym się ona nie wyróżnia, jest nawet prymitywna (powiedzmy, jak cerkiew na prowincji), ale cała reszta pozostaje niejasna. W dużej misie pośrodku podwórza dym z kadzidła, ludzie grzeją nad naczyniem dłonie (widocznie to jakiś rytuał), ja również się ogrzewam. Potem wszyscy rzucają drobne, a może nawet coś innego do studni. Kupują coś w rodzaju modlitewników buddyjskich, ja również. Wnętrze świątyni tonie w kwiatach, lśni ogromnym złotym baldachimem, wytwornymi posągami i lampionami. Tu zaczyna się sfera sacrum, której przekroczyć nie mam odwagi, widzę kilka modlących się staruszek, mnicha w białych skarpetach, swastykę na dziwnej skrzyni w prawym rogu ołtarza. Niestraszne to wprawdzie, ale bardzo, i to bardzo niezwyczajne. Chyba nie ma tu poczucia epifanii, jest raczej wrażenie magii i obcości. Wokół kryte ulice, jarmark Dalekiego Wschodu (wcale niepodobny do bazaru w Azji Środkowej bądź w Izraelu). Można tu kupić dziwne błyskotki, wisiorki, narzędzia i sprzęty niejasnego przeznaczenia, lalki, zioła, raki, ale przede wszystkim mechaniczne zabawki. Szczekają sztuczne pieski, gumowe foki w wiadrze biją płetwami ogonowymi. Nieprawdziwa małpka kręci ogonem niczym słowik z bajki Andersena. Być może dlatego Japończycy uwielbiają komputeryzację.[...]
17 maja 1984
[...] Jadę do Nikko. Autobus przesadnie długo pokonuje zakręty uliczek w chaosie miasta. Przejeżdżamy obok tak zwanej wieży Tokio. Wygląda na dużo mniejszą od Eiffla (chociaż, zdaje się, jest większa). Na dworcu Asakusa tłok, może tysiąc uczniaków w żółtych czapeczkach. Atmosfera pełnej mobilizacji, nieco nerwowa. Pięć minut przed odjazdem wsiadamy do pociągu. Wielopiętrowe betonowe skrzynie powoli zostają wyparte przez zwyczajowe japońskie domki, potem tradycyjne pola ryżowe, po których przechadzają się stosunkowo tradycyjni chłopi. Obok mnie siedzi niesłychanie elegancki Francuz, towarzyszy mu młody czarnobrody (zapewne kochanek), potem jakaś Amerykanka z Silicon Valley usiłuje nawiązać rozmowę. A ja tym chętniej wyglądam przez okno. Oto cmentarz: poprzednim razem widziałem przez ogrodzenie jedynie gąszcz drewnianych tabliczek, teraz uświadamiam sobie, że istnieją również marmurowe nagrobki - czarne prostokątne bryły jak w Estonii. Po godzinie pojawiają się niewysokie góry. Wjeżdżamy do niezwykłego wąwozu, po obu stronach pędzącego pociągu nie ma nic z wyjątkiem różowych azalii. Jedziemy jakby w środku wiązanki. Wszyscy Japończycy w wagonie ożywiają się, pokazują palcami azalie, wykrzykują: "Ach!". To już Nikko.
Wydłużone, rozciągnięte w kotlinie górskiej (chyba dwadzieścia osiem kilometrów) miasteczko z niewysoką zabudową. Odbiera nas ruchliwy przewodnik o dźwięcznym głosie, wymachujący żółtą chorągiewką, niczym nieróżniący się od przewodników wycieczek w Europie - takie same płytkie żarciki, takie samo gadulstwo. Przynależność zawodowa góruje nad narodową i kulturową. W samym parku narodowym w Nikko niesamowite tłumy zwiedzających. Najwięcej Japończyków, osiem milionów turystów w ciągu roku, a niemała część, wydaje się, przyjechała właśnie dzisiaj. Przepychamy się do przodu. Bez wątpienia zgubilibyśmy się, gdyby nie nawoływania i chorągiewka przewodnika.
Zaczyna padać. Pogoda zmienia się gwałtownie. Teraz się rozumie, dlaczego Japończycy wymyślili parasol. Dziwne to wprawdzie, ale deszcz tu wcale nie przeszkadza, a miejsce jest jakby do tego stworzone. Przyjemny chłodek, połyskują ciemne kamienie, mchy, wygięte dachy, a gigantyczne cedry i skrawki gór w prześwitach mgły z całą pewnością wyglądają jak tradycyjny obraz japoński.
Tomas Venclova
Fragment z "ZL" 106.
Niezwykły komisarz....
POMARAŃCZKI KOMISARZA MONTALBANO
Caracalla Jean-Paul PARYŻ ŚLADAMI PISARZY
PARYŻ ŚLADAMI PISARZY
Autor prowadzi czytelników trasami ulubionych spacerów Chateaubrianda, Wiktora Hugo, Stendhala, Prousta czy Simenona, opisuje domy i mieszkania pisarzy, a także domy przyjaciół, u których bywali, towarzyszy ich paryskim przeprowadzkom, odkrywając zaskakujące komplikacje uczuciowe, rodzinne czy też finansowe będące przyczyną zmiany adresów.
Poznajemy w ten sposób geniuszy literatury francuskiej od mało oficjalnej strony – codziennych trosk, kłopotów, drobnych intryg, perypetii sentymentalnych, trudności lub sukcesów materialnych – mamy okazję w pewnym sensie zaprzyjaźnić się z nimi, jak z dobrymi znajomymi.
PARYŻ ŚLADAMI PISARZY
FRAGMENT KSIĄŻKI- Blaise Cendrars, obieżyświat z Paryża
WOLNOŚĆ, UKOCHANA WOLNOŚĆ
Frédéric wymknął się spod rodzicielskiej kurateli już w roku 1904, kiedy miał zaledwie siedemnaście lat. Wsiadł do pociągu, którym „uciekał gdzie pieprz rośnie, byle dalej od domu”, już wtedy gotów sam pokierować swym niezwykłym losem. „Mam więcej wspomnień, niż gdybym żył tysiąc lat” - będzie mógł kiedyś powtórzyć za Baudelaire'em.
Ten obecnie dwudziestotrzyletni Szwajcar, urodzony 1 września 1887 roku w La Chaux-de-Fonds, odwiedza Paryż już po raz drugi. Wcześniej przywieźli go tu rodzice, żeby zobaczył Wystawę Światową w 1900 roku. Miał wtedy trzynaście lat.
Wielokrotnie Cendrars powracać będzie we wspomnieniach do obrazów z tamtej podróży, a zwłaszcza do luksusowych wagonów Międzynarodowej Kompanii Wagons-lits, przeznaczonych dla kolei transsyberyjskiej, które zobaczył przed wieżą Eiffla. Na zawsze wryje mu się w pamięć widok wagonów restauracyjnych, sypialnych i salonek, stojących na zaimprowizowanym Dworcu Jarosławskim w Moskwie, oraz młodych kelnerów o wygolonych głowach, ubranych w bluzy ściągnięte pasem, którzy zapraszali podróżnych na posiłek do wagonu ekspresu wykończonego szlachetnym drewnem i lustrami. Cóż to musiało być za przeżycie siedzieć za stołem zastawionym rosyjskimi zakąskami i widzieć przez okno uciekający syberyjski krajobraz!
Za oknem bowiem przesuwały się z różną prędkością cztery płótna, niezwykle realistycznie oddające obraz rosyjskiej ziemi: jedno symulowało ruch pociągu pędzącego po torowisku wysypanym kamieniami, dwa następne ukazywały plan średni z umykającymi szpalerami płotów i gęstą roślinnością, ostatnie zaś prezentowało daleką perspektywę tajgi, odcinającej się od linii nieba koloru ołowiu, z charakterystycznymi elementami drewnianych chałup i sunących sań.
Po posiłku, na który składał się tradycyjny barszcz i boeuf Strogonow, wysiadało się, wciąż nie opuszczając placu pod wieżą Eiffla, wprost na stację w Pekinie! Na peronie zaś podróżnych opuszczających wagony fikcyjnego pociągu żegnał z wyszukaną uprzejmością cechującą mieszkańców Niebiańskiego Cesarstwa personel ubrany w chińskie szaty z malowanego jedwabiu i z włosami zaplecionymi w długi, czarny warkoczyk.
Podróż Paryż-Pekin tuż obok Sekwany była niczym wróżba dla przyszłego autora Prozy transsyberyjskiej kolei. Paryż roku 1911 jest dla Freddy'ego i Feli Poznańskiej, jego młodej towarzyszki z Polski, czasem biedy i głodu. Niewielkie sumki, które czasem skądś zdobywa Freddy, rozchodzą się na zakup książek: Remy de Gourmonta, Nervala, Chamforta... Sytuacja zmusza ich w końcu do rozłąki. W poszukiwaniu perspektyw lepszego życia Fela wyjeżdża do Ameryki, gdzie zostanie nauczycielką, Freddy zaś do Rosji, gdzie szuka pracy w Sankt Petersburgu. Przeżyje dzięki lekcjom francuskiego i niemieckiego, jednocześnie szkicując plany kilku książek.
Wybawieniem staje się bilet do Nowego Jorku, który oddaje mu jeden z przyjaciół. Cendrars, szczęśliwy, że zobaczy Felę, niezwłocznie wyrusza w podróż.
Powraca w 1912 roku, po miesiącu morskiej podróży na pokładzie „Volturno”, który opuszcza w Rotterdamie 14 lipca 1912 roku. W Paryżu zamieszkuje w alei Wiktora Hugo 4, w pracowni użyczonej mu przez ojca jego szwagierki, malarza Richarda Halla, w dwóch obszernych, bogato zdobionych i umeblowanych pomieszczeniach w amfiladzie, pełnych światła dzięki ogromnym oknom. Teraz Cendrars musi tylko znaleźć pracę, która pozostawi mu dość czasu na pisanie. Jednak brakuje mu Feli. Tęsknota zmienia się w torturę. W listach śle jej wyznania miłości: „Kocham, wariuję, umieram z tęsknoty”.
Bernard Lewis Co się właściwie stało? O kontaktach Zachodu ze światem islamu. Wydawnictwo Akademickie Dialog Warszawa 2003 Przekład: dr Jolanta Kozłow
Brak równowagi pomiędzy dwoma światami stał się myślą przewodnią publikacji Bernarda Lewisa pt. Co się właściwie stało? O kontaktach Zachodu ze światem islamu, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Akademickiego Dialog. Przekładu na język polski dokonała arabistka, znawczyni tematu dr Jolanta Kozłowska. Książka Lewisa jest pierwszą publikacją, rozpoczynającą nowy cykl wydawniczy pt.: Temat dnia, poświęcony aktualnym problemom świata współczesnego. Nowa seria ma przybliżyć czytelnikowi problematykę wielu wydarzeń międzynarodowych – ich przyczyny i długofalowe następstwa.
Bernard Lewis jest emerytowanym profesorem Studiów Bliskowschodnich Uniwersytetu w Princeton. Najważniejsze z jego publikacji to: The Arabs in History; The Emergence of Modern Turkey; The Assassins; The Muslim Discovery of Europe and The Middle East: 2000 Years of History from the Rise of Christianity to the Present Day. Książki te zostały przetłumaczone na ponad dwadzieścia języków, m.in. na arabski, perski, turecki i indonezyjski.
W swojej najnowszej publikacji Lewis przeprowadza dogłębną analizę stosunków, jakie od okresu średniowiecza łączyły obie cywilizacje oraz przemian historycznych na przestrzeni dziejów, które mogły przyczynić się do tak drastycznego odwrócenia ról w układzie sił na arenie międzynarodowej. Cofa się do czasów, kiedy świat islamu był największą w świecie potęgą militarną oraz szczycił się największymi osiągnięciami w bardzo różnorodnych dziedzinach. W owym okresie na kontynencie europejskim w pełni polegano na zdobyczach cywilizacyjnych muzułmanów a sama Europa była przez nich postrzegana jako ciemna i barbarzyńska. „A potem nagle relacje się zmieniły. Jeszcze przed epoką renesansu nastąpił w Europie znaczny postęp cywilizacyjny. Z nadejściem nowej epoki Europejczycy wręcz odskoczyli od świata islamu, zostawiając daleko w tyle jego naukowe, technologiczne, wreszcie kulturowe dziedzictwo.” (B.L.)
W niewielkim, bo prawie dwustustronnicowym dziele, obejmującym siedem rozdziałów, autor zastanawia się nad przyczynami rozpadu potęgi świata islamu. Bierze pod uwagę czynniki wewnętrzne, rozpierające go od środka, koncentrując się jednak przede wszystkim na relacjach z Zachodem, uosabiającym w jego książce świat chrześcijański.
Szeroki wstęp do lektury przybliża czytelnikowi okres najwcześniejszy, obfitujący w pasmo zwycięskich wypraw wojskowych i sukcesów na polu nauki i sztuki. W kolejnych rozdziałach stopniowo odsłaniane są różnice, dzielące obie kultury, które zaczęły ujawniać się z całą mocą w momencie pierwszych kontaktów świata muzułmańskiego z kulturą chrześcijańską. Opisane zostały trzy główne płaszczyzny na jakich do tego kontaktu dochodziło: handlu, wojny i dyplomacji. Autor zaznacza przy tym bardzo istotną kwestię, iż przed końcem XVIII w. ludzie z Zachodu mieli więcej okazji do bezpośredniej obserwacji Wschodu niż odwrotnie. Składało się na to wiele czynników, opisanych przez Lewisa, a które nie pozostają bez znaczenia w póżniejszych wzajemnych relacjach.
Lewis poświęca jeden z rożdziałów barierom społecznym i kulturowym, na przykładzie podejścia do kobiet, nauki i muzyki. Wg autora tematy te: „ilustrują trzy zasadnicze różnice w sposobie postrzegania, podejścia i stosunku do świata obydwu cywilizacji.” (B.L.) W dalszej części książki poruszone zostały takie tematy jak: stosunek do reform i równości społecznej a także sekularyzmu, tak odmiennie pojmowanych w obu kulturach. W przedostatnim rożdziale opisane jest miejsce świata islamu w dobie rozwoju technologicznego i ciągłej ewolucji nowinek technicznych, które doprowadziły do całkowitej „transformacji życia”. Wreszcie ostatnia część dotyczy westernizacji Wschodu w dziedzinie sztuki (muzyka, architektura, sztuki wizualne), literatury i rozrywki.
Znaczący jest fakt, iż Lewis napisał swoją książkę jeszcze przed wrześniowymi atakami w Stanach Zjednoczonych. Dlatego też jego publikacja nie zawiera odniesień ani do nich, ani do póżniejszych wydarzeń, do których owe ataki stały się pretekstem. Sięga o wiele dalej wstecz. Konsekwentnie opiera się na historii, bardzo rzadko nawiązując do współczesności. Jednak dramatyczne zdarzenia, których jesteśmy świadkami ostatnimi czasy są właśnie następstwami opisanych przez niego zjawisk (w dziedzinie gospodarki, polityki, religii i kultury), które na przestrzeni dziejów wytworzyły ogromną rozpadlinę pomiędzy dwoma światami, uniemożliwiającą wzajemne zrozumnienie.
Udało mi się zakupić tę książkę dla Ukochanego Męża, ale stała się ona lekturą dla nas obojga.
Lektura ważna i niezwykle zajmująca. Polecamy oboje.