W dniu ślubu, a zarazem przedostatnim dniu służby szeryfa Willa Kane'a, do miasteczka przybywa trzech bandytów, oczekują na przyjazd pociągu z ich towarzyszem Frankiem Millerem, którego Kane pięć lat wcześniej schwytał za morderstwo i wysłał na szubienicę. Uniewinniony zbir zamierza wyrównać rachunki. Will wbrew namowom przyjaciół postanawia zostać w miasteczku i podjąć walkę, w tym celu próbuje bezskutecznie zebrać ludzi, którzy mu pomogą.
Postać szeryfa Willa Kane'a spodobała mi się już od początku. Chociaż mógł odjechać nie zrobił tego, postanawiając zmierzyć się z przestępcami, podczas gdy inni chowali głowy w piasek. Niesamowity był obraz poszukiwania zastępców, którzy u jego boku stawiliby czoła niebezpieczeństwu. Część ludzi odmawiała z sympatii do Millera, ale zdecydowana większość stchórzyła. Nieliczni którzy chcieli pomóc zostali przez pozostałych zniechęceni (scena w kościele) lub nie nadawali się do tego (pijak i czternastolatek). Osobną kategorię stanowił Harvey Pell, który gotów był walczyć w zamian za mianowanie go szeryfem. W takiej sytuacji Will zdecydował się na samotną walkę.
Zdecydowanie fabuła mnie oczarowała i parę razy zaskoczyła. Chociaż nie ma wiele strzelanin i popisów konnych to wciąga przede wszystkim od strony psychologicznej. Niesamowite są przemiany i decyzje bohaterów. To pasjonująca próba charakterów, jak w 15:10 do Yumy.
Ten film to nie tylko western, ma o wiele głębszy sens i pozostaje aktualny do dziś. Ukazuje ludzką znieczulicę i strach w obliczu niebezpieczeństwa, a także samotność i niezrozumienie jednostek cechujących się odwagą i dbałością o wspólne dobro. To smutne, ale od zarania dziejów prawdziwe zjawisko.
Podział na dobrych i złych (nie licząc tych z bierną postawą) jest dość wyraźny, co akurat nieszczególnie przypadło mi do gustu. Wolę gdy bohaterowie dzielą się na tych mniej i bardziej złych oraz ofiary. Czasy rycerzy na białych koniach minęły.
Zmierzwił mnie też nieco wątek miłosny i niezdecydowanie żony Kane'a - i tak było wiadomo, że wróci do męża. Nie biorę tego jednak pod uwagę przy ocenie ogólnej, bo taki już urok amerykańskich produkcji lat 50'.
Od strony technicznej spotkało mnie kilka miłych niespodzianek. Przede wszystkim miasteczko. Zdaje się ono by "obszerniejsze", to nie typowe "dwie ulice na krzyż, saloon, kościół i bank". Bohaterowie mają tu większe pole manewru, przy czym w zasadzie nie opuszczają terenu zabudowanego. No właśnie, nie ma tu zapierających dech w piersiach krajobrazów prerii czy pustyni skalistej, ale i tak zdjęcia są świetne. Dopełnieniem tego jest muzyka, nie wybitna, ale dopasowana i tworząca klimat.
Na koniec o grze aktorskiej. W zasadzie cały film kradnie Gary Cooper i trudno się dziwić, że został facet jedną z legend kina, dziś takich aktorów ze świecą szukać. Śmieszna sprawa, ale momentami z wyglądu kojarzył mi się z Gene'm Hackmanem. Pozostałe role również dobre, ale w zasadzie przyćmione postacią szeryfa. Co ciekawe jednego z bandytów gra Lee Van Cleef, jednak to jego debiut, więc nie zobaczymy wiele.
Tym razem się nie zawiodłem, film zasłużył na swoją pozycję i również u mnie ląduje w Top 10.
Na koniec o grze aktorskiej. W zasadzie cały film kradnie Gary Cooper i trudno się dziwić, że został facet jedną z legend kina, dziś takich aktorów ze świecą szukać. Śmieszna sprawa, ale momentami z wyglądu kojarzył mi się z Gene'm Hackmanem. Pozostałe role również dobre, ale w zasadzie przyćmione postacią szeryfa. Co ciekawe jednego z bandytów gra Lee Van Cleef, jednak to jego debiut, więc nie zobaczymy wiele.
Tym razem się nie zawiodłem, film zasłużył na swoją pozycję i również u mnie ląduje w Top 10.