Dostaję pytania o relację z wyjazdu, jak było, jak było? Ano było, lepiej niż mogłam sobie wyobrazić, niż mogłam w ogóle oczekiwać, chociaż czasem myślałam, że się nie uda, bo warszawskie odległości mogą człowieka wykończyć.
Ale od początku. Relację podzielę na tę tu, codzienną o życiu, o moich obserwacjach i na książkową na blogu Notatki Coolturalne (pierwsza w sobotę późną porą).
W piątek, pierwszy dzień mojego pobytu, taki oto obrazek zobaczyłam z balkonu przyjaciółki. Drzewa, jej kwiaty i słońce, ale niestety co za tym idzie skwar niemożebny. A ja do tego nie nawykłam. Od kilkunastu lat mieszkam w klimacie umiarkowanym, raczej mokro, to nic nowego, ale czy wiecie, że ja prawie kurtki nie noszę? Muszę mieć coś od wiatru, od deszczu, ale żadne tam kapoty i kozaki. Bo u nas nie ma upałów w lecie, ale też mrozu w zimie. W każdym razie rzadko kiedy.
Wyszykowałyśmy się, makijaże te sprawy, od razu mnie szlag trafił, że nie udało mi się w żaden sposób kupić tego płynu utrwalającego makijaż na długie godziny, przydałoby się w takich warunkach, a do tego wiedziałam przecież, że nie wrócimy do domu koleżanki aż do późna.
No, ale to szczegół, trzeba być twardym jak Wanda Wasilewska. Wyszłam na ten upał i próbowałam za wszelką cenę zwolnić oddech, myśląc, że to pomoże w obniżeniu temperatury. Nie wiem, jak to wymyśliłam. Szczególnie, że od razu rozpoczęłyśmy rajd, najpierw do tramwaju jednego, potem do drugiego, a po 40 minutach jazdy musiałyśmy jeszcze przejść po placu rozgrzanym jak patelnia, na stadion.
Tam biegałyśmy jak w amoku, o czym już więcej na książkowym blogu może jutro. A wieczorem, według wcześniej przygotowanego planu, wizyta w Faktycznym domu kultury na promocji książki Lesia Beleya i Łukasza Saturczaka o Polakach mieszkających na Ukrainie i Ukraińcach mieszkających w Polsce - pt. Symetria asymetryczna. Magda nas poinformowała o tym spotkaniu i całe szczęście, bo dzięki temu wydostałyśmy się z książko-poju, otrząsnęłyśmy z tego obłędu ogarniającego czytelnika na widok papieru zadrukowanego i wykończonego okładką i zmieniły perspektywę. Od razu lżej było oddychać.
Co nie zmienia faktu, że zapomnieć było trudno, bo targałyśmy siaty z tomiszczami, oczywiście nie podobają mi się książki lekkie jak piórko, z Prószyńskiego na przykład, ale jak już, to grube, papier kredowy, okładki z kamienia, jednym słowem ciężkie mam zainteresowania, jak mawiali pracownicy męża, wnosząc kartony z książkami na 3 piętro podczas przeprowadzki.
Tak się umęczyłyśmy, że jak zobaczyłam Mariusza Szczygła czekającego przy drzwiach, to nawet się nie za bardzo zdziwiłam, co nie zmienia faktu, że zatkawszy mnie z lekka. Tyle miałam do powiedzenia, ale mi ustami nie wyszło.
Stałam wytrzeszczając oczy, a jak już, to jakieś głupoty mi do łba przyszły.
Potem już nie było okazji, więc pozostało mi czekać do soboty, do spotkania z nim na targach.
O samym spotkaniu będzie na blogu kulturalnym, tutaj przejdę dalej, do tego co po.
A mianowicie końcówka dnia była nieplanowana w sensie miejsca, a okazała się niezwykle trafiona.
Na spotkanie do klubu przyszła Karola, moja i męża chrześnica, a zaraz po chciałyśmy jeszcze gdzieś usiąść i wynalazłyśmy, nie bez trudu, bo to jednak początek weekendu, a w Warszawie, jak to we wszystkich stolicach świata, kryzysu nie ma i stolik znaleźć trudno, świetną miejscówkę na rogu Foksal i Nowego Światu w Cavie.
Jak widać Karola zaniżała średnią, czyli ratowała nasz stolik przed etykietą - stare kobiety wysiadują :-)
Rozmowy w nadchodzącym zmroku, pyszna sałatka z łososiem, piwo z różnymi sokami (uwaliłam się nie powiem), pogoda jak drut, a w tle rozmowy przy innych stolikach, przechodzący ludzie - to lubię najbardziej. Tak mogłabym spędzić całe życie, aż mnie to przeraża. Uważam się za osobę pracowita, ale to chyba jednak jedna wielka ściema, gdyby była możliwość, siedziałabym na dupie tam cały czas. Byle mieć dostęp do sieci, może laptopa ze sobą, podglądać, pisać, omnomnom.
Karola otworzyła mi oczy na kilka spraw, na to jak myślą teraz młodzi ludzie, jakie mają poglądy na związki, na partnerów, niby z córką o tym często rozmawiam, ale trzeba było jednak jakiegoś potwierdzenia, rozszerzenia spektrum, bo jednak ona ma inne spojrzenie z powodu braku stałego związku.
Siedziałam tam z tak wielkim poczuciem radości i absolutnie idealnie szczęśliwej chwili, że nawet nie umiem tego opisać. Wszystko było tego wieczoru idealne, pogoda, miejsce, jedzenie i nawet to piwo, chociaż nie moje ulubione.
Wcześniej targi, spotkanie. Kocham to moje pustkowie, ale teraz myślę, że zdecydowanie za rzadko go opuszczam na rzecz takich własnie chwil.
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiliBqEC2vK1HoGZzJ7y0PQ2U-kxLWNFiGv8OiJ7uG71iTcvLwGKEyJ14ekRjy7LhyRKsOdZvD5I59s7UJkVdCMinVwGsMUq053InJH08tbXU-fTXxI_JPdPTDT-oXnVUYqfK3EPJIdWzcP/s1600/panoramiczne+Franiu+910.jpg)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą restauracje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą restauracje. Pokaż wszystkie posty
sobota, 31 maja 2014
piątek, 17 stycznia 2014
Apdejt czyli jak tam sprawy, jak tam zlewy
Gdzieś mi wcięło pasek. Nie taki od spodni, ale nawigacyjny blogspotowy i to tylko w przeglądarce Chrome, bo widzę, że Mozilla Firefox wyświetla, ale z kolei tam jakieś reklamy mi się zaczęły na szczycie ładować, więc zrezygnowałam z używania. Macie na to jakąś radę?
A poza tym wiele się działo, takie doły zaliczałam, że szok.
Najpierw zmarł mój znajomy, który był jedną z pierwszych osób, z jakimi się tu zetknęłam. Ok, stary lekuchno było, ale bez przesady, jak na nasze warunki, w końcu to nie średniowiecze, młodzieniaszek.
Dużo palił, ale poza tym w normie, no dobra - nie jadł i kawę lubił w dużych ilościach, to go pewnie, cuzamen do kupy, zabiło. No i rak, ale nie tylko on. Nie rzucaliśmy się sobie na szyję co tydzień, ale smutno wiedzieć, że go już nie ma.
Miałam krótki wyjazd do Polski, ale zanim jeden wieczór w Dublinie. Tam wymieniłam książkę w Easonie, ale mój palec połamaniec u nogi, nie dał mi nic więcej podziałać, więc kawa i Yamamori najpierw, a potem spotkanie z blogerami irlandzkimi. Sławek to zorganizował, przyklasnęło wielu, ale koniec końców było nas kilka osób. No i dobrze, bo i tak nie da się pogadać ze wszystkimi, szczególnie, że to było na kręglach. Miałam zamiar skopać im tyłki, ale nieczynna stopa to uniemożliwiła, tak więc udałam się tam w celach gadatliwych, to umiem najlepiej.
Po grze udaliśmy się do domu jednego z blogerów, takie spotkania lubię najbardziej, bo można pogadać i posłuchać muzyki, jaką się lubi, a nie jakieś łomoty. Tym razem Peter grał na gitarze do wtóru naszym rozmowom, więc w ogóle czad. Jak za studenckich czasów.
No, a rano wylot do Polski. Stres do kwadratu stresem poganiał, aż doszło do takiego momentu, że myślałam, że wylewu dostanę. Poważnie. Siedziałam na krześle, rozmawiałam z panią pewną urzędniczką i myślałam sobie, żywcem tego na klatę nie wezmę, nie zdzierżę, to już za dużo.
Okazało się, że człowiek to jednak silna bestia nie do zabicia, żyję. Sprawy mamy pokomplikowane są jeszcze bardziej niż były, jakbym nie prostowała, wychodzi odwrotnie albo z czasem znowu się skręca, co najmniej jak włosy prostowane, co w wilgoci w pierścienie się zwijają. Ten efekt jojo jest taki, ze za każdym razem coraz trudniej. Albo sił już nie staje.
Za to nadal kuśtykam i to mnie martwi. Wrociłam wczoraj w nocy, próbowałam prześwietlić nogę dzisiaj, ale mi się nie udało.
Jak zwykle, kiedy mi jest ciężko na duszy, wynajduję sobie piosenki afirmacyjne. Dzisiaj podczas sprzątania słuchałam radia zamiast audiobooka, bo mi się zapodziała gdzieś mp3jka
Ten utwór poniższy usłyszałam w Starbucks podczas kupowania kawy i głupio mi było spytać, co to i kto to, a strasznie mi się podoba - Pharrell Williams Happy - tytuł adekwatny do potrzeb
Kiedy to leci nie mogę przestać kręcić i potrząsać oraz obracać każdą częścią ciała oddzielnie, budzi się we mnie czarna krew.
A jak człowiek się tak wygina i podryguje, to chyba się coś wytwarza, endorfiny chyba nie, bo to za mały wysiłek, a moze? W każdym razie jakoś lżej się robi. Muszę poszukać tego wykonawcy na Spotify.
A tę drugą usłyszałam dziś po raz pierwszy i się do mnie przykleiła na cały dzień.
Zapomniałabym opowiedzieć, o mojej drodze do bramki na lotnisku, z tym połamanym palcem zdecydowałam się poprosić o podwózkę. I oni mnie sru na wózek inwalidzki. Najgorsze doświadczenie lokomocyjne w moim życiu. Pcha facet ten wózek, wszyscy się na mnie gapią, a jak czuję się jak w samochodzie jadącym bez mojej kontroli, bo nie mam kierownicy. Okropne, myślałam, że ludzi rozjedziemy. A potem mnie wysadził i podjechał taki mały samochodzik jak na polu golfowym i pognaliśmy rączo do bramki, wszystkiego kilka minut radochy. Oczywiście wzbudza człowiek zainteresowanie, kiedy tak 'z fasonem wozem' podjeżdża, podczas, kiedy reszta się wlokła kilometrami na nogach, ale cóż, ból zwyciężył wstyd.
Ale do samolotu wózkiem i czym tam, sama nie wiem, jak oni to robią - dźwigiem? - nie dałam się już wsadzić. Kuśtykałam dzielnie, a potem przespałam cały lot, jak nigdy.
A poza tym wiele się działo, takie doły zaliczałam, że szok.
Najpierw zmarł mój znajomy, który był jedną z pierwszych osób, z jakimi się tu zetknęłam. Ok, stary lekuchno było, ale bez przesady, jak na nasze warunki, w końcu to nie średniowiecze, młodzieniaszek.
Dużo palił, ale poza tym w normie, no dobra - nie jadł i kawę lubił w dużych ilościach, to go pewnie, cuzamen do kupy, zabiło. No i rak, ale nie tylko on. Nie rzucaliśmy się sobie na szyję co tydzień, ale smutno wiedzieć, że go już nie ma.
Miałam krótki wyjazd do Polski, ale zanim jeden wieczór w Dublinie. Tam wymieniłam książkę w Easonie, ale mój palec połamaniec u nogi, nie dał mi nic więcej podziałać, więc kawa i Yamamori najpierw, a potem spotkanie z blogerami irlandzkimi. Sławek to zorganizował, przyklasnęło wielu, ale koniec końców było nas kilka osób. No i dobrze, bo i tak nie da się pogadać ze wszystkimi, szczególnie, że to było na kręglach. Miałam zamiar skopać im tyłki, ale nieczynna stopa to uniemożliwiła, tak więc udałam się tam w celach gadatliwych, to umiem najlepiej.
Po grze udaliśmy się do domu jednego z blogerów, takie spotkania lubię najbardziej, bo można pogadać i posłuchać muzyki, jaką się lubi, a nie jakieś łomoty. Tym razem Peter grał na gitarze do wtóru naszym rozmowom, więc w ogóle czad. Jak za studenckich czasów.
No, a rano wylot do Polski. Stres do kwadratu stresem poganiał, aż doszło do takiego momentu, że myślałam, że wylewu dostanę. Poważnie. Siedziałam na krześle, rozmawiałam z panią pewną urzędniczką i myślałam sobie, żywcem tego na klatę nie wezmę, nie zdzierżę, to już za dużo.
Okazało się, że człowiek to jednak silna bestia nie do zabicia, żyję. Sprawy mamy pokomplikowane są jeszcze bardziej niż były, jakbym nie prostowała, wychodzi odwrotnie albo z czasem znowu się skręca, co najmniej jak włosy prostowane, co w wilgoci w pierścienie się zwijają. Ten efekt jojo jest taki, ze za każdym razem coraz trudniej. Albo sił już nie staje.
Za to nadal kuśtykam i to mnie martwi. Wrociłam wczoraj w nocy, próbowałam prześwietlić nogę dzisiaj, ale mi się nie udało.
Jak zwykle, kiedy mi jest ciężko na duszy, wynajduję sobie piosenki afirmacyjne. Dzisiaj podczas sprzątania słuchałam radia zamiast audiobooka, bo mi się zapodziała gdzieś mp3jka
Ten utwór poniższy usłyszałam w Starbucks podczas kupowania kawy i głupio mi było spytać, co to i kto to, a strasznie mi się podoba - Pharrell Williams Happy - tytuł adekwatny do potrzeb
Kiedy to leci nie mogę przestać kręcić i potrząsać oraz obracać każdą częścią ciała oddzielnie, budzi się we mnie czarna krew.
A jak człowiek się tak wygina i podryguje, to chyba się coś wytwarza, endorfiny chyba nie, bo to za mały wysiłek, a moze? W każdym razie jakoś lżej się robi. Muszę poszukać tego wykonawcy na Spotify.
A tę drugą usłyszałam dziś po raz pierwszy i się do mnie przykleiła na cały dzień.
Zapomniałabym opowiedzieć, o mojej drodze do bramki na lotnisku, z tym połamanym palcem zdecydowałam się poprosić o podwózkę. I oni mnie sru na wózek inwalidzki. Najgorsze doświadczenie lokomocyjne w moim życiu. Pcha facet ten wózek, wszyscy się na mnie gapią, a jak czuję się jak w samochodzie jadącym bez mojej kontroli, bo nie mam kierownicy. Okropne, myślałam, że ludzi rozjedziemy. A potem mnie wysadził i podjechał taki mały samochodzik jak na polu golfowym i pognaliśmy rączo do bramki, wszystkiego kilka minut radochy. Oczywiście wzbudza człowiek zainteresowanie, kiedy tak 'z fasonem wozem' podjeżdża, podczas, kiedy reszta się wlokła kilometrami na nogach, ale cóż, ból zwyciężył wstyd.
Ale do samolotu wózkiem i czym tam, sama nie wiem, jak oni to robią - dźwigiem? - nie dałam się już wsadzić. Kuśtykałam dzielnie, a potem przespałam cały lot, jak nigdy.
czwartek, 7 lutego 2013
Byłam w kosmosie, jestem w siódmym niebie
Znowu Was haniebnie zaniedbuję, ale jakoś mi nie po drodze z blogiem było. Tyle do napisania, jedna wielka radość do podzielenia się z Wami, ale trzymałam język za zębami, bo się bałam powiedzieć, żeby nie zapeszyć. Córka mi dzisiaj dała zielone światło to powiem, ale najpierw napiszę o wyjeździe do teatru.
Co jakiś czas sobie organizujemy takie babskie wyjścia, najpierw posiadówka w restauracji, jedzonko, śmiechy i różne opowiastki, plotek tym razem nic a nic. Szkoooda. Dobra plotka nie jest zła. Poważnie. Dobra plotka, to taka informująca, a nikomu krzywdy nie robiąca.
Potem pognałyśmy do teatru. Jak zwykle siedzimy w restauracji do ostatniego momentu, potem rzucamy się płacić, każda za siebie, więc wyglądamy przy wyjściu, jakbyśmy za komuny po mięso w kolejkę stanęły. Czasu zostaje tylko tyle, żeby się przemieścić, zaparkować i dolecieć do teatru. Tym razem nie było korka, więc spoko. Pogoda piękna, jakby to była prawdziwa wiosna, zresztą Irlandczycy mają przeświadczenie, że ta zaczyna się właśnie 1 lutego, czyli to był ten nasz wyjściowy piątek.
Pachniało wiosną, było cieplutko i obiecująco.
Po spektaklu, o którym napiszę zaraz na Notatkach Coolturalnych, rozjechałyśmy się do domów, późno już było, odwiozłam jeszcze Gosię i heja w trasę do siebie, zupełnie o tej porze pustą drogą, przez góry i bezludzie, w stronę oceanu. Jeszcze jadąc główną ulicą miasta, otworzyłam sobie okno. W radio z płyty popłynęła ta melodia Petera White'a 'Sunny'
Główna ulica było oświetlona, pełno wokół ludzi, toż to zaczynał się weekend, zmierzali do pubów i dyskotek, a ja z otwartym oknem (zimy łokieć :-), powolutku sunęłam środkiem. Nagle dejavu, wydawało mi się, że jestem w Warszawie, dwadzieścia kilka lat wcześniej, wybieramy się gdzieś z chłopakiem (teraz to już stary mąż, hyhy) i pięknie jest po prostu. Macie tak czasami, że wydaje wam się, że czas się cofnął?
Wprost z oświetlonego miasta, niesioną tą muzyką, nie zauważyłam, kiedy wjechałam w ciemność, a potem w jeszcze głębszą ciemność. A z radia popłynął Mo'Better Blues z mojego ukochanego filmu Spike'a Lee o tym samym tytule. Gra kwartet Branforda Marsalisa (chociaż na klipie jest Denzel Washington, bo on grał rolę trębacza). Świetny film, kto nie widział, niech koniecznie nadrobi.
Coś dziwnego się podziało. Jechałam w całkowitej, najczarniejszej z czarniejszych ciemności, z otwartym oknem, podmuchem na policzku i gwiazdami nad głową. Czułam się, jakbym samochodem płynęła w przestrzeni kosmicznej.
Przez całą drogę grałam tylko te dwie melodie, żadnych słów, pierwsza niezwykle zmysłowa, druga jak kołysanka, obie jak zapewnienie kochanka, że jesteś z nim bezpieczna. I te gwiazdy w ciemności.
Nigdy nie zapomnę tej nocy i tej 'podróży w kosmosie'. Czułam się autentycznie szczęśliwa.
A od poniedziałku wspaniałe wiadomości. Od rana chodziłam jakaś niespokojna, znajoma wirtualna miała operację, więc świeczka, co mi przypomniało, że ostatnio zapomniałam się pomodlić o tę wymarzoną pracę dla Misi, o którą aplikowała niedawno. Tak bardzo życzyłam jej tego, to takie ważne, żeby zawodową drogę zaczynać w niezwykłym miejscu, gdzie wyzwania są radością. Już drugi tydzień czekania na wiadomość się zaczął, niby nadzieja umiera ostatnia, ale zaczęłam się niepokoić. I cud się stał tego dnia, bo córka do mnie po kilku godzinach zadzwoniła z wiadomością, że dostała tę pracę. Jeszcze bałam się na ten temat oddychać, dopiero dziś zaczynamy tak naprawdę się cieszyć, bo to naprawdę była niezwykła oferta i wspaniały start. Dostała się do kwatery głównej Primark, będzie pracować w swoim zawodzie, czyli jako graphic designer w połączeniu z marketingiem i wieloma innymi elementami, wielka różnorodność, nudzić się nie będzie. A do tego kobieta, z którą przyjdzie jej współpracować, wyjątkowo przypadła jej do gustu. Tym razem wszechświat, anioły stróże, wszyscy święci, rodzina w niebiesiach, czy gdzie tam wylądowała, sami najwyżsi i Matka Boska, sprawili się na medal. Tak się cieszę, że usiedzieć nie mogę.
Co jakiś czas sobie organizujemy takie babskie wyjścia, najpierw posiadówka w restauracji, jedzonko, śmiechy i różne opowiastki, plotek tym razem nic a nic. Szkoooda. Dobra plotka nie jest zła. Poważnie. Dobra plotka, to taka informująca, a nikomu krzywdy nie robiąca.
Potem pognałyśmy do teatru. Jak zwykle siedzimy w restauracji do ostatniego momentu, potem rzucamy się płacić, każda za siebie, więc wyglądamy przy wyjściu, jakbyśmy za komuny po mięso w kolejkę stanęły. Czasu zostaje tylko tyle, żeby się przemieścić, zaparkować i dolecieć do teatru. Tym razem nie było korka, więc spoko. Pogoda piękna, jakby to była prawdziwa wiosna, zresztą Irlandczycy mają przeświadczenie, że ta zaczyna się właśnie 1 lutego, czyli to był ten nasz wyjściowy piątek.
Pachniało wiosną, było cieplutko i obiecująco.
Po spektaklu, o którym napiszę zaraz na Notatkach Coolturalnych, rozjechałyśmy się do domów, późno już było, odwiozłam jeszcze Gosię i heja w trasę do siebie, zupełnie o tej porze pustą drogą, przez góry i bezludzie, w stronę oceanu. Jeszcze jadąc główną ulicą miasta, otworzyłam sobie okno. W radio z płyty popłynęła ta melodia Petera White'a 'Sunny'
Główna ulica było oświetlona, pełno wokół ludzi, toż to zaczynał się weekend, zmierzali do pubów i dyskotek, a ja z otwartym oknem (zimy łokieć :-), powolutku sunęłam środkiem. Nagle dejavu, wydawało mi się, że jestem w Warszawie, dwadzieścia kilka lat wcześniej, wybieramy się gdzieś z chłopakiem (teraz to już stary mąż, hyhy) i pięknie jest po prostu. Macie tak czasami, że wydaje wam się, że czas się cofnął?
Wprost z oświetlonego miasta, niesioną tą muzyką, nie zauważyłam, kiedy wjechałam w ciemność, a potem w jeszcze głębszą ciemność. A z radia popłynął Mo'Better Blues z mojego ukochanego filmu Spike'a Lee o tym samym tytule. Gra kwartet Branforda Marsalisa (chociaż na klipie jest Denzel Washington, bo on grał rolę trębacza). Świetny film, kto nie widział, niech koniecznie nadrobi.
Coś dziwnego się podziało. Jechałam w całkowitej, najczarniejszej z czarniejszych ciemności, z otwartym oknem, podmuchem na policzku i gwiazdami nad głową. Czułam się, jakbym samochodem płynęła w przestrzeni kosmicznej.
Przez całą drogę grałam tylko te dwie melodie, żadnych słów, pierwsza niezwykle zmysłowa, druga jak kołysanka, obie jak zapewnienie kochanka, że jesteś z nim bezpieczna. I te gwiazdy w ciemności.
Nigdy nie zapomnę tej nocy i tej 'podróży w kosmosie'. Czułam się autentycznie szczęśliwa.
A od poniedziałku wspaniałe wiadomości. Od rana chodziłam jakaś niespokojna, znajoma wirtualna miała operację, więc świeczka, co mi przypomniało, że ostatnio zapomniałam się pomodlić o tę wymarzoną pracę dla Misi, o którą aplikowała niedawno. Tak bardzo życzyłam jej tego, to takie ważne, żeby zawodową drogę zaczynać w niezwykłym miejscu, gdzie wyzwania są radością. Już drugi tydzień czekania na wiadomość się zaczął, niby nadzieja umiera ostatnia, ale zaczęłam się niepokoić. I cud się stał tego dnia, bo córka do mnie po kilku godzinach zadzwoniła z wiadomością, że dostała tę pracę. Jeszcze bałam się na ten temat oddychać, dopiero dziś zaczynamy tak naprawdę się cieszyć, bo to naprawdę była niezwykła oferta i wspaniały start. Dostała się do kwatery głównej Primark, będzie pracować w swoim zawodzie, czyli jako graphic designer w połączeniu z marketingiem i wieloma innymi elementami, wielka różnorodność, nudzić się nie będzie. A do tego kobieta, z którą przyjdzie jej współpracować, wyjątkowo przypadła jej do gustu. Tym razem wszechświat, anioły stróże, wszyscy święci, rodzina w niebiesiach, czy gdzie tam wylądowała, sami najwyżsi i Matka Boska, sprawili się na medal. Tak się cieszę, że usiedzieć nie mogę.
piątek, 18 stycznia 2013
Obowiązek rzecz święta, szczególnie jak dotyczy stanika
Przerwałam w momencie wyjścia z córką do miasta.
Miałam zaszaleć w księgarniach, nie kupować, ale pobuszować, bo potem można sobie zapisać tytuły i czekać, aż będą wyprzedaże i uda się upolować za dwa euro, albo w sklepie 'armii zbawienia' tanio kupię.
Nic z tego, poczucie obowiązku wobec kupienia nowego stanika wygrało i udała się w kierunku sklepu, który na forum biuściastych był reklamowany, jako im i mnie przyjazny.
Stoiska wielkie jak dupa słonia, pytam panią o mój rozmiar i co ma do zaproponowania, a pani przynosi stanik ... dokładnie taki, jak mam na sobie i to by było na tyle. Szlag mnie jaśnisty trafił.
Aż mówić nie mogłam. Pani dala mi jeszcze jeden, ale okazał się pomyloną sztuką w pudełku. Polazłam do przymierzalni, zdjęłam kurtkę i resztę, żeby go zmierzyć, nienawidzę nic przymierzać, biorę do ręki ten pomylony i dopiero po chwili zajarzyłam, że on jakiś malutki. Drugi raz mnie trafił.
Nic to, udało mi się kupić czarny, ten co mam tylko inny kolor, niezadowolona, ale lżejsza o pokaźną kwotę, bo nie muszę Wam chyba mówić, że w Penneys ani żadnym Tesco to ja stanika za dychę, co ja mówię, za 5 euro nie kupię, wyszłam. Tylko mnie to mogło spotkać - wydałam kasę na coś, co jest nowe, a jakby stare było. Triumph classic jego mać.
Nic to, potem jeszcze kilka miejsc, które Michalina chciała odwiedzić i dotarłyśmy do Yamamori, mojej ulubionej japońskiej knajpki. Tam znowu rozczarowanie - nie podają już tuńczyka z grilla. Steki z tej ryby są już tak drogie, trudne do dostania poza tym, że zdjęli z menu. No żesz, a tak liczyłam na moją ulubioną rybę. Jedzenie było pyszne, ale wiecie, nastawiłam się na tune.
Potem kino, o tym dokładniej na Notatkach Cooturlanych, a na koniec spacerem do domu, piękny wieczór był, fajnie tak sobie niespieszne iść i gadać.
Kolejny dzień był pełen emocji, bo miałam szereg świetnych spotkań. Ale o tym to już inną razą
Miałam zaszaleć w księgarniach, nie kupować, ale pobuszować, bo potem można sobie zapisać tytuły i czekać, aż będą wyprzedaże i uda się upolować za dwa euro, albo w sklepie 'armii zbawienia' tanio kupię.
Nic z tego, poczucie obowiązku wobec kupienia nowego stanika wygrało i udała się w kierunku sklepu, który na forum biuściastych był reklamowany, jako im i mnie przyjazny.
Stoiska wielkie jak dupa słonia, pytam panią o mój rozmiar i co ma do zaproponowania, a pani przynosi stanik ... dokładnie taki, jak mam na sobie i to by było na tyle. Szlag mnie jaśnisty trafił.
Aż mówić nie mogłam. Pani dala mi jeszcze jeden, ale okazał się pomyloną sztuką w pudełku. Polazłam do przymierzalni, zdjęłam kurtkę i resztę, żeby go zmierzyć, nienawidzę nic przymierzać, biorę do ręki ten pomylony i dopiero po chwili zajarzyłam, że on jakiś malutki. Drugi raz mnie trafił.
Nic to, udało mi się kupić czarny, ten co mam tylko inny kolor, niezadowolona, ale lżejsza o pokaźną kwotę, bo nie muszę Wam chyba mówić, że w Penneys ani żadnym Tesco to ja stanika za dychę, co ja mówię, za 5 euro nie kupię, wyszłam. Tylko mnie to mogło spotkać - wydałam kasę na coś, co jest nowe, a jakby stare było. Triumph classic jego mać.
Nic to, potem jeszcze kilka miejsc, które Michalina chciała odwiedzić i dotarłyśmy do Yamamori, mojej ulubionej japońskiej knajpki. Tam znowu rozczarowanie - nie podają już tuńczyka z grilla. Steki z tej ryby są już tak drogie, trudne do dostania poza tym, że zdjęli z menu. No żesz, a tak liczyłam na moją ulubioną rybę. Jedzenie było pyszne, ale wiecie, nastawiłam się na tune.
Potem kino, o tym dokładniej na Notatkach Cooturlanych, a na koniec spacerem do domu, piękny wieczór był, fajnie tak sobie niespieszne iść i gadać.
Kolejny dzień był pełen emocji, bo miałam szereg świetnych spotkań. Ale o tym to już inną razą
sobota, 5 stycznia 2013
Women's Christmas
Nie wiedziałam o tym wcześniej, dowiedziałam się dzisiaj z okazji imprezy organizowanej przez jeden z pubów tutaj i strasznie mnie to zaintrygowało.
Otóż 6 stycznia zwyczajowo jest uznany tutaj za Women's Christmas czasem z dodatkiem Little, czyli (Małe) Boże Narodzenie Kobiet. Wywodzi się to z czasów, kiedy kobiety nie bywały w pubach, w ogóle nie bywały, jeśli tak, to na niedzielnych obiadach gdzieś w bistro, z całą rodziną. A i to wyłącznie najbogatsze, bo tym średniozamożnym nie starczało na cotygodniowe wyjścia.
Po okresie wzmożonej pracy dla gospodyń domowych, kiedy cały dom musiał lśnić, trzeba było przygotować święta, nierzadko coś uszyć, pracować charytatywnie i posprzątać po - w ten jeden dzień panowie nie wychodzili na swoją zwyczajową pint of guiness, zostawali w domu, a kobiety wychodziły do pubów i różnych innych miejsc. Córka wyszukała więcej informacji i okazało się, że panowie tego dnia nawet wykonywali wszelkie prace domowe.
Ja wiem, że feministki miałyby teraz używanie na temat, jak to jest sprawiedliwe i tak dalej, ale kobiety tutaj przyjmują swoją rolę 'domową' z radością, świetnie się czują jako matki i władczynie w domu, a jeśli nie, idą do pracy. Wcześniej nie było to takie oczywiste, ale dostęp do edukacji to zmienił i panie powoli zdobyły wszystkie przyczółki.
Wcześniej kobieta w domu była najważniejsza, mężczyzna zarabiał na rodzinę, miał więcej swobody i zupełnie nie pomagał żonie (co było według nich fair, bo ona nie pracowała zarobkowo), stąd ten dzień i wielkie wyjście. Złośliwi mówili na to 'wychodne', ale to teraz, kiedyś nic nie zakłócało tego dnia, żaden sarkazm.
Nie jestem za powrotem do tamtych czasów, ale miło mi pomyśleć o tym dniu i tych wszystkich paniach, ufryzowanych, ubranych w najlepsze kiecki, wychodzących na zabawę.
Otóż 6 stycznia zwyczajowo jest uznany tutaj za Women's Christmas czasem z dodatkiem Little, czyli (Małe) Boże Narodzenie Kobiet. Wywodzi się to z czasów, kiedy kobiety nie bywały w pubach, w ogóle nie bywały, jeśli tak, to na niedzielnych obiadach gdzieś w bistro, z całą rodziną. A i to wyłącznie najbogatsze, bo tym średniozamożnym nie starczało na cotygodniowe wyjścia.
Po okresie wzmożonej pracy dla gospodyń domowych, kiedy cały dom musiał lśnić, trzeba było przygotować święta, nierzadko coś uszyć, pracować charytatywnie i posprzątać po - w ten jeden dzień panowie nie wychodzili na swoją zwyczajową pint of guiness, zostawali w domu, a kobiety wychodziły do pubów i różnych innych miejsc. Córka wyszukała więcej informacji i okazało się, że panowie tego dnia nawet wykonywali wszelkie prace domowe.
Ja wiem, że feministki miałyby teraz używanie na temat, jak to jest sprawiedliwe i tak dalej, ale kobiety tutaj przyjmują swoją rolę 'domową' z radością, świetnie się czują jako matki i władczynie w domu, a jeśli nie, idą do pracy. Wcześniej nie było to takie oczywiste, ale dostęp do edukacji to zmienił i panie powoli zdobyły wszystkie przyczółki.
Wcześniej kobieta w domu była najważniejsza, mężczyzna zarabiał na rodzinę, miał więcej swobody i zupełnie nie pomagał żonie (co było według nich fair, bo ona nie pracowała zarobkowo), stąd ten dzień i wielkie wyjście. Złośliwi mówili na to 'wychodne', ale to teraz, kiedyś nic nie zakłócało tego dnia, żaden sarkazm.
Nie jestem za powrotem do tamtych czasów, ale miło mi pomyśleć o tym dniu i tych wszystkich paniach, ufryzowanych, ubranych w najlepsze kiecki, wychodzących na zabawę.
czwartek, 25 października 2012
Coś się kończy, coś zaczyna, raz jest duże, a raz małe
Najbardziej widzę, że córkę mam już dorosłą, kiedy przychodzą takie dni jak teraz, czyli długi weekend, u nas tzw. bank holiday, potem Halloween, a ona nie może przyjechać, bo pracuje. Skończyły się przerwy szkolne, zaczęło prawdziwe, dorosłe życie.
Sobota, trzynastego, ale kto by się tym przejmował, była wyjątkowo ładna, bezdeszczowa i słoneczna, nawet ciepła, jak na środek października. Jak na zamówienie na jej graduation, czyli uroczyste wręczenie dyplomów, które odbyło się w imponującej Katedrze św. Patryka w Dublinie. Każdy z absolwentów nosił togę i biret, odpowiednie kolorystycznie, dla każdego kierunku inne.
Katedra ma bardzo podniosły klimat, do tego wszyscy ubrani w togi, do tego wykładowcy w paradzie przy akompaniamencie odpowiedniej na tę chwilę pieśni, ubrani też odpowiednio do sprawowanej funkcji, to wszystko nas tak wzruszyło, że nie tylko ja tym razem, ale i mąż, mieliśmy łzy w oczach.
(to tylko głowna nawa, są jeszcze dwie po lewej i po prawej, piękna ta Katedra)
Udało się załatwić bilet dla Marka, partnera córki, strasznie się ucieszyłam, bo niby miały być tylko dwa zaproszenia na absolwenta, ale może ktoś nie odebrał i dali? Mark bardzo jej pomógł w tym ostatnim roku, w pisaniu pracy (nie w sensie treści, ale sprawdzenie gramatyki, pisowni, czy myśli są czytelne), ale też i samą obecnością, że było z kim przedyskutować temat, wiadomo, jak się go porządnie obgada na głos, to wiele rzeczy się w głowie odpowiednio układa. Szkoda by było, gdyby nie mógł być z nami w ten dzień, tym bardziej, że całe studia Michaliny mieszkali razem i on jest tak samo dla niej ważny, jak my.
Bardzo byłam z niej dumna, z jej dyplomów, na które zapracowała przecież sama, a i utrzymywała się na studiach też z bardzo niewielką pomocą naszą, raczej sama i stypendium.
Potem był poczęstunek w Collegu, piękna pogoda wygnała nas na zewnątrz, tam odpiliśmy kawę i wciągnęliśmy kanapeczki, tak tylko, żeby przetrwać do obiadu do szóstej (a my w drodze od szóstej rano, bo dojechać do Dublina musieliśmy). Potem wizyta we włoskiej kafejce/bistro Taste Food Company
A tam pyszna kawa kokosowa, do tego tiramisu i bezowo-truskawkowy deser, jedzone wspólnie z jednego pucharka. Pychoty i miła atmosfera, a do tego spotkaliśmy Anię, córki koleżankę. Fajnych ma ona przyjaciół, lubię się z nimi spotykać.
Wieczór to wizyta w restauracji na uroczystym obiedzie. Michalina ją wybrała, niedaleko Grafton Street, uwielbiam tę część miasta, bo jest taka pełna życia, wokół sklepy, kafejki, ludzie w ogródkach, bo ciepło, śmieją się, nawołują, tu nie widać recesji, nic a nic.
Może w stolicy jej nie ma?
Wydawałoby się, że już wystarczy atrakcji na jeden dzień, ale po obiado-kolacji wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do przyjaciół na resztę wieczoru, spanie i cały kolejny dzień. Wiadomo jak to jest, nagadać się nie można. Wszystko byłoby super, gdyby ostatecznie nie dopadła mnie w nocy grypa jelitowa, co mnie zatrzymało w niewielkim pomieszczeniu na całą noc. Przemarsze wraz z miską w te i we wte, zdawały się nie mieć końca. Już dawno nie byłam tak chora. Okropne. A w poniedziałek miałam lot i dodatkowo martwiłam się, że nie wydobrzeję. W każdym razie jakoś przetrwałam, nawet obiad pod wieczór zjadłam. Straszne tak się pochorować, do tego u kogoś, wiadomo. Dobrze, że byłam z mężem, to on czynił honory gościa, a ja odespałam noc, aż do przyjazdu dzieci do drugiej.
Ale było wesoło, zjechały moje dzieci, były też córki przyjaciół, plus pies i koty domowe, plus koty wizytujące, czyli parka mojej córki (dzieci jednego z kotów gospodarzy) - uwielbiam takie zjazdy. Nie wiem, jak Iza, bo ona biedna sama w kuchni, nie dała sobie pomóc, ja to nie za bardzo, bo mnie patrzenie na jedzenie ruszało, ale mąż ani córka też się tam nie udzielali, bo by im Iza nie dała; zawsze mam w takich razach wyrzuty sumienia.
Wieczorem oglądaliśmy skok Baumgartnera, dla mnie szalenie wzruszające i szokujące. Ja bym nie skoczyła. Obserwowanie go, jak się wznosi, jak potem skacze, nie dość, że mi serce poruszyło, to i refleksyjnie nastroiło. Ziemia taka mała, nasze sprawy takie małe, kłopoty niewidoczne, wszystko zależy od perspektywy i punktu wzniesienia ponad. Dosłownie i w przenośni.
Sobota, trzynastego, ale kto by się tym przejmował, była wyjątkowo ładna, bezdeszczowa i słoneczna, nawet ciepła, jak na środek października. Jak na zamówienie na jej graduation, czyli uroczyste wręczenie dyplomów, które odbyło się w imponującej Katedrze św. Patryka w Dublinie. Każdy z absolwentów nosił togę i biret, odpowiednie kolorystycznie, dla każdego kierunku inne.
Katedra ma bardzo podniosły klimat, do tego wszyscy ubrani w togi, do tego wykładowcy w paradzie przy akompaniamencie odpowiedniej na tę chwilę pieśni, ubrani też odpowiednio do sprawowanej funkcji, to wszystko nas tak wzruszyło, że nie tylko ja tym razem, ale i mąż, mieliśmy łzy w oczach.
(to tylko głowna nawa, są jeszcze dwie po lewej i po prawej, piękna ta Katedra)
Udało się załatwić bilet dla Marka, partnera córki, strasznie się ucieszyłam, bo niby miały być tylko dwa zaproszenia na absolwenta, ale może ktoś nie odebrał i dali? Mark bardzo jej pomógł w tym ostatnim roku, w pisaniu pracy (nie w sensie treści, ale sprawdzenie gramatyki, pisowni, czy myśli są czytelne), ale też i samą obecnością, że było z kim przedyskutować temat, wiadomo, jak się go porządnie obgada na głos, to wiele rzeczy się w głowie odpowiednio układa. Szkoda by było, gdyby nie mógł być z nami w ten dzień, tym bardziej, że całe studia Michaliny mieszkali razem i on jest tak samo dla niej ważny, jak my.
Bardzo byłam z niej dumna, z jej dyplomów, na które zapracowała przecież sama, a i utrzymywała się na studiach też z bardzo niewielką pomocą naszą, raczej sama i stypendium.
Potem był poczęstunek w Collegu, piękna pogoda wygnała nas na zewnątrz, tam odpiliśmy kawę i wciągnęliśmy kanapeczki, tak tylko, żeby przetrwać do obiadu do szóstej (a my w drodze od szóstej rano, bo dojechać do Dublina musieliśmy). Potem wizyta we włoskiej kafejce/bistro Taste Food Company
A tam pyszna kawa kokosowa, do tego tiramisu i bezowo-truskawkowy deser, jedzone wspólnie z jednego pucharka. Pychoty i miła atmosfera, a do tego spotkaliśmy Anię, córki koleżankę. Fajnych ma ona przyjaciół, lubię się z nimi spotykać.
Wieczór to wizyta w restauracji na uroczystym obiedzie. Michalina ją wybrała, niedaleko Grafton Street, uwielbiam tę część miasta, bo jest taka pełna życia, wokół sklepy, kafejki, ludzie w ogródkach, bo ciepło, śmieją się, nawołują, tu nie widać recesji, nic a nic.
Może w stolicy jej nie ma?
Wydawałoby się, że już wystarczy atrakcji na jeden dzień, ale po obiado-kolacji wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do przyjaciół na resztę wieczoru, spanie i cały kolejny dzień. Wiadomo jak to jest, nagadać się nie można. Wszystko byłoby super, gdyby ostatecznie nie dopadła mnie w nocy grypa jelitowa, co mnie zatrzymało w niewielkim pomieszczeniu na całą noc. Przemarsze wraz z miską w te i we wte, zdawały się nie mieć końca. Już dawno nie byłam tak chora. Okropne. A w poniedziałek miałam lot i dodatkowo martwiłam się, że nie wydobrzeję. W każdym razie jakoś przetrwałam, nawet obiad pod wieczór zjadłam. Straszne tak się pochorować, do tego u kogoś, wiadomo. Dobrze, że byłam z mężem, to on czynił honory gościa, a ja odespałam noc, aż do przyjazdu dzieci do drugiej.
Ale było wesoło, zjechały moje dzieci, były też córki przyjaciół, plus pies i koty domowe, plus koty wizytujące, czyli parka mojej córki (dzieci jednego z kotów gospodarzy) - uwielbiam takie zjazdy. Nie wiem, jak Iza, bo ona biedna sama w kuchni, nie dała sobie pomóc, ja to nie za bardzo, bo mnie patrzenie na jedzenie ruszało, ale mąż ani córka też się tam nie udzielali, bo by im Iza nie dała; zawsze mam w takich razach wyrzuty sumienia.
Wieczorem oglądaliśmy skok Baumgartnera, dla mnie szalenie wzruszające i szokujące. Ja bym nie skoczyła. Obserwowanie go, jak się wznosi, jak potem skacze, nie dość, że mi serce poruszyło, to i refleksyjnie nastroiło. Ziemia taka mała, nasze sprawy takie małe, kłopoty niewidoczne, wszystko zależy od perspektywy i punktu wzniesienia ponad. Dosłownie i w przenośni.
poniedziałek, 8 października 2012
Środa, która zdarzyła się w niedzielę
Rocznicę powinniśmy obchodzić w środę, ale tylko w niedzielę możliwe było zorganizowanie niespodzianki, którą sobie umyśliły moje dzieci, czyli córka i jeszcze-nie-zięć. Syn oczywiście też był częścią tego, ale z uwagi na wiek, ograniczył się do trzymania wszystkiego w tajemnicy.
Mieliśmy powiedziane, że mamy się ładnie ubrać i być gotowi na kwadrans przed pierwszą. Oczu nam wprawdzie nie zawiązali, ale wsadzili do samochodu i powieźli w siną dal. Jechaliśmy ponad godzinę, ciągle zachodząc w głowę, gdzie nas wiozą. Oczywiście były zmyły typu jedziemy tam i tam, różne nazwy od absurdalnych do całkiem prawdopodobnych.
Piękna pogoda była, tym większe było wrażenie, kiedy wjechaliśmy w nietypowo dla Donegalu zalesione tereny, do tego nad samym jeziorem. A na końcu drogi wyłonił się nam przed oczami pięciogwiazdkowy hotel. Pięknie położony, byłam tam na kursie kilkudniowym, opowiadałam potem, że chciałabym tam pojechać na ich słynny lunch, o którym opowiadają w całym hrabstwie. Dzieci zapamiętały, chociaż ja chwilowo nie.
Kiedy zobaczyłam hotel bardzo się wzruszyłam, że ktoś mnie jednak czasem słucha.
Słynne lunche tego hotelu polegają na tym, że siada się przy stoliku, dostaje zupę, a potem już wszystko nakłada się ze szwedzkich stołów, co tutaj jest w ogóle niepopularne i wyjątkowe. Po zupie idzie się do stołów ze starterami, czyli przystawkami, a tam owoce morza, ryby, wielki morski łosoś na przykład, upieczony w całości, a potem tak położony, że sobie po kawałku można brać. Ostrygi, krewetki, muszle, różniste sałatki, wędlina, grzanki, pasztety, jaja, mnogość do wyboru do koloru.
Potem idzie się do lad gorących, gdzie czekają kucharze i na żądanie kroją pieczyste - wołowinę mocniej wypieczoną i na pół surową, baraninę, schab nadziewany, wielką pierś indyka, do tego nadzienie odzielnie, różne warzywa, ziemniaki na kilka sposobów i mój ulubiony anglosaski dodatek do beefa - yorkshire pudding, czyli takie wytrawne ciasto upieczone w ten sposób, że jest wysokie i lekko naleśnikowe w smaku, polane sosem świetny dodatek do mięsa. Można sobie kilka rodzajów mięsa wziąć po małym kawałeczku, różne ziemniaki, mało ale za to bardzo zróżnicowanie. Na stołach obok mnogość sosów gorących i zimnych (jakieś tam majonezowe), musztardy i inne takie. Z talerzem można wracać do tych stołów ile razy się chce.
Na koniec cios śmiertelny w serce - bufet z deserami, a tam wszystko, co sobie można wymyślić - ulubione tutaj creme brule, pavlowa, banofi pie, sticki toffee pudding, profitrolki, czekoladowe musy, bite śmietany z lodami i galaretką, gorąca czekolada (fontanna) owoce, ciast niezliczona ilość, lemon tarty, cieniuteńkie naleśniki z nadzieniem z lodów, masa czekoladowych ciast, marchewkowe i orzechowe, wszystkiego nie wymienię. Stałam tam i myślałam, że jestem w raju łasuchów. Od razu na myśl przyszły mi uczty rzymskie. Można było brać co się chce i wracać ile razy się chce. Do tego kawa, herbata, a my mieliśmy jeszcze do obiadu butelkę wina.
Powiem tak - nic już tego dnia nie jedliśmy, a śniadanie na drugi dzień było doprawdy symboliczne.
Po obiedzie spacer, chociaż powinnam powiedzieć może 'wloker', bo ciągnęłyśmy nogami za odwłokiem.
Wróciliśmy do domu, syn z jeszcze-nie-zięciem poszli biegać, a my odpoczynek. A potem graliśmy w Osadników i piliśmy co kto tam chciał. Ja to raczej herbatę, niby miałam Guinessa nalanego, ale nie dałam rady. Za dużo dobra.
Hedonistyczna niedziela na początek obchodów srebrnej rocznicy. A obchodzy jak u rodziny królewskiej - przez tydzień haha.
*żeby nie było, że kradziej jestem, tytuł tego posta, to trawestacja tytułu książki Szczygła
Mieliśmy powiedziane, że mamy się ładnie ubrać i być gotowi na kwadrans przed pierwszą. Oczu nam wprawdzie nie zawiązali, ale wsadzili do samochodu i powieźli w siną dal. Jechaliśmy ponad godzinę, ciągle zachodząc w głowę, gdzie nas wiozą. Oczywiście były zmyły typu jedziemy tam i tam, różne nazwy od absurdalnych do całkiem prawdopodobnych.
Piękna pogoda była, tym większe było wrażenie, kiedy wjechaliśmy w nietypowo dla Donegalu zalesione tereny, do tego nad samym jeziorem. A na końcu drogi wyłonił się nam przed oczami pięciogwiazdkowy hotel. Pięknie położony, byłam tam na kursie kilkudniowym, opowiadałam potem, że chciałabym tam pojechać na ich słynny lunch, o którym opowiadają w całym hrabstwie. Dzieci zapamiętały, chociaż ja chwilowo nie.
Kiedy zobaczyłam hotel bardzo się wzruszyłam, że ktoś mnie jednak czasem słucha.
Słynne lunche tego hotelu polegają na tym, że siada się przy stoliku, dostaje zupę, a potem już wszystko nakłada się ze szwedzkich stołów, co tutaj jest w ogóle niepopularne i wyjątkowe. Po zupie idzie się do stołów ze starterami, czyli przystawkami, a tam owoce morza, ryby, wielki morski łosoś na przykład, upieczony w całości, a potem tak położony, że sobie po kawałku można brać. Ostrygi, krewetki, muszle, różniste sałatki, wędlina, grzanki, pasztety, jaja, mnogość do wyboru do koloru.
Potem idzie się do lad gorących, gdzie czekają kucharze i na żądanie kroją pieczyste - wołowinę mocniej wypieczoną i na pół surową, baraninę, schab nadziewany, wielką pierś indyka, do tego nadzienie odzielnie, różne warzywa, ziemniaki na kilka sposobów i mój ulubiony anglosaski dodatek do beefa - yorkshire pudding, czyli takie wytrawne ciasto upieczone w ten sposób, że jest wysokie i lekko naleśnikowe w smaku, polane sosem świetny dodatek do mięsa. Można sobie kilka rodzajów mięsa wziąć po małym kawałeczku, różne ziemniaki, mało ale za to bardzo zróżnicowanie. Na stołach obok mnogość sosów gorących i zimnych (jakieś tam majonezowe), musztardy i inne takie. Z talerzem można wracać do tych stołów ile razy się chce.
Na koniec cios śmiertelny w serce - bufet z deserami, a tam wszystko, co sobie można wymyślić - ulubione tutaj creme brule, pavlowa, banofi pie, sticki toffee pudding, profitrolki, czekoladowe musy, bite śmietany z lodami i galaretką, gorąca czekolada (fontanna) owoce, ciast niezliczona ilość, lemon tarty, cieniuteńkie naleśniki z nadzieniem z lodów, masa czekoladowych ciast, marchewkowe i orzechowe, wszystkiego nie wymienię. Stałam tam i myślałam, że jestem w raju łasuchów. Od razu na myśl przyszły mi uczty rzymskie. Można było brać co się chce i wracać ile razy się chce. Do tego kawa, herbata, a my mieliśmy jeszcze do obiadu butelkę wina.
Powiem tak - nic już tego dnia nie jedliśmy, a śniadanie na drugi dzień było doprawdy symboliczne.
Po obiedzie spacer, chociaż powinnam powiedzieć może 'wloker', bo ciągnęłyśmy nogami za odwłokiem.
Wróciliśmy do domu, syn z jeszcze-nie-zięciem poszli biegać, a my odpoczynek. A potem graliśmy w Osadników i piliśmy co kto tam chciał. Ja to raczej herbatę, niby miałam Guinessa nalanego, ale nie dałam rady. Za dużo dobra.
Hedonistyczna niedziela na początek obchodów srebrnej rocznicy. A obchodzy jak u rodziny królewskiej - przez tydzień haha.
*żeby nie było, że kradziej jestem, tytuł tego posta, to trawestacja tytułu książki Szczygła
niedziela, 7 października 2012
The importance of being out czyli wychodne całkiem nie na serio
Córka przyjechała na tydzień. Jeżu, jakie święto. Mąż wziął wolne z myślą o tym przyjeździe. Tak się cieszymy tu wszyscy. Pierwszy raz od nie wiem, jak długiego czasu jest to więcej niż dwa dni, ten jej pobyt.
No, ale nie mogłam tutaj wcześniej wpaść, bo jak wiecie ostatnim razem córka mi zarzuciła siedzenie w sieci, kiedy ona jest, co nam kradło czas. I miała rację. Moje postanowienie - ona w dom, internet w planach na po-wizycie.
Ale Miśka pojechała wieczorem na karty do jeszcze-nie-zięcia i jeszcze-nie-teściów. To ja do komputera. Poczytałam, popisałam odpowiedzi na komentarze na Notatkach Coolturalnych, bo tam się dyskusja wytworzyła pod ostatnim wpisem i trzeba było czas poświęcić. Nadrabiam i czytam na zapas.
Wczoraj byłam z kilkoma dziewczynami w teatrze na sztuce Oskara Wilda The Importance of Being Earnest (po polsku Bądźmy poważni na serio, alternatywnie Brat marnotrawny, tłumaczenie według Wikipedii). Najpierw poszłyśmy do fajnej knajpki w Letterkenny - Yellow Pepper, tam wiadomo, gadki, śmiechy, chichy, dobre jedzonko, tak do dwudziestej prawie. W mieście nie wiadomo dlaczego straszne korki, ledwo zdążyłyśmy do teatru. Ta sztuka to komedia, do tego naprawdę śmieszna, chociaż klasyka, a z tym wiadomo, czasem się starzeją i już takich salw śmiechu nie budzą. Tutaj wręcz przeciwnie, co chwila cała sala 'ryła' jak na komedii o kacu w pewnym dużym mieście, czyli jak coś dobre, to się nie zesycha. To wyjscie było wyjątkowo miłe z tego względu, że udało nam się zebrać aż w siedem dziewczyn, to wyczyn, bo dziewczyny pracują, albo mają małe dzieci, albo jedno i drugie, mężowie natomiast nie zawsze mogą zostać, bo też pracują, i tak to jest, na pewno wiecie, nie muszę tłumaczyć. A tu taka niespodzianka - rachu ciachu, zebrałyśmy się i szuuu, w miasto. Nie pierwszy to raz i na pewno nie ostatni.
Ta sztuka była też sfilmowana, widziałam raz, ale po tym wieczorze, koniecznie muszę powtórzyć
Jutro dzieci moje, czyli córka i jeszcze nie zięć (czyli moje własne i jedno z 'uzysku'), robią nam niespodziewankę i zabierają gdzieś starych z okazji rocznicy ślubu. Ona przypada na środę, ale z jakiegoś powodu wyjazd musi być jutro. Zobaczymy co to? Lubię takie czekanie i zastanawianie się.
Michalina upiekła dzisiaj brownie (w celu zabrania na wieczór hazardu) i drożdżówki z serem i jagodami. Czy ktoś wie, gdzie sprzedają silną wolę, bo u mnie w magazynie zabrakło? Nawet zdjęcia nie zrobię, bo się ruszać nie mogę.
O Matko Bosko, to już w pół do drugiej u mnie, muszę się położyć, bo jutro na tę niespodziankę zombie zamiast matki do samochodu będą musieli zapakować.
No, ale nie mogłam tutaj wcześniej wpaść, bo jak wiecie ostatnim razem córka mi zarzuciła siedzenie w sieci, kiedy ona jest, co nam kradło czas. I miała rację. Moje postanowienie - ona w dom, internet w planach na po-wizycie.
Ale Miśka pojechała wieczorem na karty do jeszcze-nie-zięcia i jeszcze-nie-teściów. To ja do komputera. Poczytałam, popisałam odpowiedzi na komentarze na Notatkach Coolturalnych, bo tam się dyskusja wytworzyła pod ostatnim wpisem i trzeba było czas poświęcić. Nadrabiam i czytam na zapas.
Wczoraj byłam z kilkoma dziewczynami w teatrze na sztuce Oskara Wilda The Importance of Being Earnest (po polsku Bądźmy poważni na serio, alternatywnie Brat marnotrawny, tłumaczenie według Wikipedii). Najpierw poszłyśmy do fajnej knajpki w Letterkenny - Yellow Pepper, tam wiadomo, gadki, śmiechy, chichy, dobre jedzonko, tak do dwudziestej prawie. W mieście nie wiadomo dlaczego straszne korki, ledwo zdążyłyśmy do teatru. Ta sztuka to komedia, do tego naprawdę śmieszna, chociaż klasyka, a z tym wiadomo, czasem się starzeją i już takich salw śmiechu nie budzą. Tutaj wręcz przeciwnie, co chwila cała sala 'ryła' jak na komedii o kacu w pewnym dużym mieście, czyli jak coś dobre, to się nie zesycha. To wyjscie było wyjątkowo miłe z tego względu, że udało nam się zebrać aż w siedem dziewczyn, to wyczyn, bo dziewczyny pracują, albo mają małe dzieci, albo jedno i drugie, mężowie natomiast nie zawsze mogą zostać, bo też pracują, i tak to jest, na pewno wiecie, nie muszę tłumaczyć. A tu taka niespodzianka - rachu ciachu, zebrałyśmy się i szuuu, w miasto. Nie pierwszy to raz i na pewno nie ostatni.
Ta sztuka była też sfilmowana, widziałam raz, ale po tym wieczorze, koniecznie muszę powtórzyć
Jutro dzieci moje, czyli córka i jeszcze nie zięć (czyli moje własne i jedno z 'uzysku'), robią nam niespodziewankę i zabierają gdzieś starych z okazji rocznicy ślubu. Ona przypada na środę, ale z jakiegoś powodu wyjazd musi być jutro. Zobaczymy co to? Lubię takie czekanie i zastanawianie się.
Michalina upiekła dzisiaj brownie (w celu zabrania na wieczór hazardu) i drożdżówki z serem i jagodami. Czy ktoś wie, gdzie sprzedają silną wolę, bo u mnie w magazynie zabrakło? Nawet zdjęcia nie zrobię, bo się ruszać nie mogę.
O Matko Bosko, to już w pół do drugiej u mnie, muszę się położyć, bo jutro na tę niespodziankę zombie zamiast matki do samochodu będą musieli zapakować.
sobota, 4 sierpnia 2012
Odpoczynek wojownika, weselić się czas
Ja to mam albo nic, albo za dużo, nigdy w sam raz. Cały tydzień syna nie widziałam, bo na festiwalu się udzielał, a to grał koncerty, a to próby, gość w dom.
Córki nie widziałam miesiąc, zawsze planujemy telefonicznie, co to my, kiedy ona wreszcie przyjedzie.
Jak zjechała do domu na trzy dni zaledwie, to ja na wesele idę. Pierwszy raz od lat taka impreza mi się przytrafiła. A do tego dzisiaj festiwal piosenki rosyjskiej w TV, a przecież wiecie, że ja to lubię takie klimaty.
Od czego technika, serial się nagra, Daleko od szosy też teraz na dysk twardy się zapisuje, bo ja przed lustrem, z przerwą maleńką na komputer. No, ale córki żadną techniką nie nagram, szkoda, że te pół dnia i wieczór nam odpada.
Z nią już lepiej, okazało się, że to blizna się podrażniła i podpuchło, bo to gorąc, ona chodzi na zumbę, pewnie podczas ćwiczeń dresy obtarły, nie wiadomo. Lekarz dziwił się, że lekarz rodzinny nie widział (a) różnicy między podrażnieniem blizny a wznową torbieli. Wiem, zaraz podniosą się głosy, ze nie chirurg miał prawo, otóż nie, chirurg stwierdził,że to podstawowa wiedza w diagnostyce, że różnica jest gołym okiem i ręką w rękawiczce wyczuwalna i nie potrzebnie córka się wyczekała 9 godzin w poczekalni izby przyjęć w szpitalu. Za to jej badania krwi zrobili :-)
A lekarka może i rodzinna, ale nie naszej rodziny będzie.
Mama ze szpitala wyszła, bo poszła, ale zrobili badania i okazało się, że nie nerki, czego się obawialiśmy, a rwa kulszowa jej się odezwała. Mamę zabrali do szpitala tego dnia, co córkę, więc ja wylądowałam na Xanaxie, bo już nie dawałam rady nerwowo.
No nic, było minęło, do następnego razu
Poza tym umarła moja ulubiona pisarka, bardzo to przeżyłam, a mnie samą to zdziwiło. Piszę więcej o niej na Notatkach Coolturalnych.
A ja na to wesele jak na ścięcie, wcale mi się nie chce.
Idę pazury malować, tudzież twarz tapetować i fryz postawić.
Córki nie widziałam miesiąc, zawsze planujemy telefonicznie, co to my, kiedy ona wreszcie przyjedzie.
Jak zjechała do domu na trzy dni zaledwie, to ja na wesele idę. Pierwszy raz od lat taka impreza mi się przytrafiła. A do tego dzisiaj festiwal piosenki rosyjskiej w TV, a przecież wiecie, że ja to lubię takie klimaty.
Od czego technika, serial się nagra, Daleko od szosy też teraz na dysk twardy się zapisuje, bo ja przed lustrem, z przerwą maleńką na komputer. No, ale córki żadną techniką nie nagram, szkoda, że te pół dnia i wieczór nam odpada.
Z nią już lepiej, okazało się, że to blizna się podrażniła i podpuchło, bo to gorąc, ona chodzi na zumbę, pewnie podczas ćwiczeń dresy obtarły, nie wiadomo. Lekarz dziwił się, że lekarz rodzinny nie widział (a) różnicy między podrażnieniem blizny a wznową torbieli. Wiem, zaraz podniosą się głosy, ze nie chirurg miał prawo, otóż nie, chirurg stwierdził,że to podstawowa wiedza w diagnostyce, że różnica jest gołym okiem i ręką w rękawiczce wyczuwalna i nie potrzebnie córka się wyczekała 9 godzin w poczekalni izby przyjęć w szpitalu. Za to jej badania krwi zrobili :-)
A lekarka może i rodzinna, ale nie naszej rodziny będzie.
Mama ze szpitala wyszła, bo poszła, ale zrobili badania i okazało się, że nie nerki, czego się obawialiśmy, a rwa kulszowa jej się odezwała. Mamę zabrali do szpitala tego dnia, co córkę, więc ja wylądowałam na Xanaxie, bo już nie dawałam rady nerwowo.
No nic, było minęło, do następnego razu
Poza tym umarła moja ulubiona pisarka, bardzo to przeżyłam, a mnie samą to zdziwiło. Piszę więcej o niej na Notatkach Coolturalnych.
A ja na to wesele jak na ścięcie, wcale mi się nie chce.
Idę pazury malować, tudzież twarz tapetować i fryz postawić.
środa, 2 maja 2012
Doniesienia z pola walki :-)
Hejka. Wpadłam na chwilkę, pewnie po raz ostatni przed
powrotem do siebie, bo jak się okazało, nie ma w moim mieście kafejek
internetowych, które zostały wyparte przez hot spoty. Pierwsze widzę, widocznie
w Polsce założyli, że wszyscy podróżują ze swoimi laptopami, albo po prostu u
nas nie spodziewają się, że ktoś może przyjechać do tego miasta, a już na pewno
nie bez swojego sprzętu, jaki by on nie był. Smartphone jest dobry do
odwiedzenia Facebooka, ale nie do napisania notki na blogu, czyli w ten pokrętny
sposób próbuję powiedzieć, że jestem w czarnej dupie jeśli chodzi o dostęp do
komputera. Odwyk przechodzę ciężko, jakby mnie ktoś od świat odseparował, co
jest totalną głupotą, bo świat jest tu i teraz, ale nie mogę bagatelizować
faktu, że mój świat jest też w sieci. Pewnie dlatego, że mieszkam na odludziu.
No właśnie, mieszkam na odludziu i to uczyniło ze mnie
dzikusa. Męczy mnie miasto, hałas, chamstwo, popychanie się na ulicy, to całe
‘maszeruj albo giń’. Dziwne, bo kiedyś moje rodzinne miasto wydawało mi się
małe i klaustrofobiczne, Siedlce, do których się przeniosłam, jeszcze bardziej,
a teraz całkiem na odwrót. Niedługo Pawlikowska przyjedzie do mnie kręcić
program Z kamerą wśród dzikich. Ale czy mi z tym tak źle? Sama nie wiem, boję
się, że popadnę w jakieś kompletne ‘odludztwo’. Pomyślę o tym jutro, że pojadę
Scarlett.
Dwa dni przed wyjazdem do Polski były niezwykle intensywne.
Najpierw z synem pojechaliśmy na II Olimpiadę Szkół Polonijnych do
Dublina. Z tego powodu musiałam wyjechać
z domu o półtora dnia wcześniej, nie podobał mi się ten pomysł, ale z drugiej
strony cieszyłam się na spotkanie z przyjaciółką mieszkającą w okolicach
Dublina, z którą widuję się ran na rok, albo i rzadziej.
Olimpiada była taka sobie, ale dzieciaki miały ubaw. Mało mi nogi w zad nie weszły, bo nie było gdzie przysiąść. Wstałam o trzeciej rano, wyjechaliśmy o czwartej, z Letterkenny o piątej, w Dublinie byliśmy na miejscu po 9tej. I do 17tej cały czas w biegu, wyjąwszy pisanie testu z angielskiego. Nie zajęłam miejsca na podium. Foch.
Po całej imprezie syn wsiadł do autobusu i pojechał z powrotem do Donegalu, a ja zostałam zaproszona przez córkę i jeszcze-nie-zięcia do Yamamori, mojej ulubionej restauracyjki japońskiej, na jedzonko. Czy ja Wam już mówiłam, że to siedem orgazmów na raz? Uwielbiam, a ich tuńczyk w marynacie teryaki na łożu z grillowanych warzyw z sałatką i brązowym ryżem to nawet 10 o (taka nowa jednostka oceny jedzenia). Normalnie byłam w niebie. Była wyjątkowo udana pogoda, poszliśmy do Yamamori Noodles, tam jeszcze nie byłam, bo wcześniej jadaliśmy w innej restauracji tej samej sieci. Myślałam,że nie będzie mi się podobać, bo nie znoszę zmian, ale podobała mi się jeszcze bardziej. Mam nauczkę, powinnam być bardziej otwarta w tej kwestii. Miasto było pełne ludzi, wszystkie miejsca w restauracjach w tej części miasta, zajęte do ostatniego stolika. Wszędzie było gwarno, wesoło i czuć było wielkomiejskość. Po raz pierwszy spojrzałam tak na Dublin, wcześniej nie miałam takich odczuć. Co więcej, po raz pierwszy wydawało mi się, że gdzie nie spojrzę, tam przystojny mężczyzna, nie tylko uroda, ale i ciuch, klasa, szyk, kurczę, jakiś zjazd był czy co? Córka z jeszcze-nie-zięciem śmiali się, że wszystko to przez koktajl śliwkowy, który dla mnie zamówili. Nie sądzę, chociaż?
Olimpiada była taka sobie, ale dzieciaki miały ubaw. Mało mi nogi w zad nie weszły, bo nie było gdzie przysiąść. Wstałam o trzeciej rano, wyjechaliśmy o czwartej, z Letterkenny o piątej, w Dublinie byliśmy na miejscu po 9tej. I do 17tej cały czas w biegu, wyjąwszy pisanie testu z angielskiego. Nie zajęłam miejsca na podium. Foch.
Po całej imprezie syn wsiadł do autobusu i pojechał z powrotem do Donegalu, a ja zostałam zaproszona przez córkę i jeszcze-nie-zięcia do Yamamori, mojej ulubionej restauracyjki japońskiej, na jedzonko. Czy ja Wam już mówiłam, że to siedem orgazmów na raz? Uwielbiam, a ich tuńczyk w marynacie teryaki na łożu z grillowanych warzyw z sałatką i brązowym ryżem to nawet 10 o (taka nowa jednostka oceny jedzenia). Normalnie byłam w niebie. Była wyjątkowo udana pogoda, poszliśmy do Yamamori Noodles, tam jeszcze nie byłam, bo wcześniej jadaliśmy w innej restauracji tej samej sieci. Myślałam,że nie będzie mi się podobać, bo nie znoszę zmian, ale podobała mi się jeszcze bardziej. Mam nauczkę, powinnam być bardziej otwarta w tej kwestii. Miasto było pełne ludzi, wszystkie miejsca w restauracjach w tej części miasta, zajęte do ostatniego stolika. Wszędzie było gwarno, wesoło i czuć było wielkomiejskość. Po raz pierwszy spojrzałam tak na Dublin, wcześniej nie miałam takich odczuć. Co więcej, po raz pierwszy wydawało mi się, że gdzie nie spojrzę, tam przystojny mężczyzna, nie tylko uroda, ale i ciuch, klasa, szyk, kurczę, jakiś zjazd był czy co? Córka z jeszcze-nie-zięciem śmiali się, że wszystko to przez koktajl śliwkowy, który dla mnie zamówili. Nie sądzę, chociaż?
Przeszliśmy się po St. Stevens Green (za nazwę ulicy nie
ręczę, mogłam coś pokiełbasić i fruu do
Laytown do mojej przyjaciółki. A tam pogaduchy przy wielkim stole w ciepłej
kuchni, miętoszenie maluteńkich kotków, które się urodziły ich kotce, głaskanie
Pyry, ich psa (od razu mi mój Franiu przed oczami stanął), i wiadomo, herbatka,
ciasto drożdżowe ze śliwkami jeszcze ciepłe, miło, wesoło. Jak to u
przyjaciół. Po wyjeździe dzieciaków z
powrotem do Dublina, my zostałyśmy jeszcze w kuchni przy winku. Do trzeciej,
czyli jak słusznie zauważyła Iza, nie spałam 24 godziny. Ale maraton. O dziwo
na drugi dzień wstaliśmy dosyć wcześnie, bo przed 9tą. I znowu pogaduchy w
kuchni, o życiu, książkach i różnych
ciekawych rzeczach i wyjazd na zakupy, bo poprzedniego wieczoru okazało się, że
zamiast koszuli nocnej i spodenek wzięłam dwie pary dołów, a góry żadnej.
Kupiłam dwie koszule dla siebie, jedną dla mamy, zahaczyłyśmy jeszcze o Body
Shop, gdzie odwaliłyśmy histerię na punkcie ich zapachów (strasznie fajowe) i
pognałyśmy do domu, bo za niedługo miał się zacząć wieczorny koncert chórów
kościelnych w najpiękniejszym chyba kościele w Europie. Mowa oczywiście o
kategorii nowoczesnych, bo te stare katedry i kościółki to oczywiście zupełnie
inna. Kościół w Laytown ma fasadę z 1800 któregoś roku, do której dobudowano
nowoczesną resztę. Kościół jest okrągły, a ściana za ołtarzem jest cała
przeszklona i wychodzi na otwarte morze i na plażę. Za oknem stoi prosty
drewniany, gigantyczny krzyż. Wrażenie jest niesamowite, niezależnie od pogody,
czy jest piękne słońce, czy sztorm, czuć wielkość Boga i jego stworzenia. I
euforię, bo widok, który mają wierni podczas mszy, zapiera dech w piersiach.
Niesamowite. Architektem jest Liam McCormack, nie żyjący już, pochodził z Derry.
W Donegalu wiem o dwóch kościołach jego projektu, oba niepowtarzalne, też
nawiązujące do otaczającej je przyrody.
Pobyt u Izy bardzo mnie wyciszył, czułam się u niej jak u
mamy, nie dlatego, że taka stara, ale dlatego, że taka dobra, jak powinna być
każda mama. Uspokoiłam się na tyle, że jadąc na drugi dzień do Polski, o dziwo
zniknął ucisk w sercu i nerwicowe bóle, które mam normalnie wszędzie.
No, a teraz jestem już u mamy. Rano dopadły mnie wszelkie
objawy psychosomatyczne, które zwykle mam tutaj, bóle nóg (dodatkowo mi puchną),
krew z nosa, poszła mi żyłka w oku, bóle głowy i ogólne skołowacenie. I tak
pewnie już do końca.
Za to spotkałam już, na chwilę, bo na chwilę, ale jednak,
moich ukochanych przyjaciół, Hanię, Dorotę i Piotra i powiem Wam tak, że gdyby
mi ktoś powiedział - wszelkie problemy finansowe i każde inne znikną, jeśli
wyzbędziesz się przyjaciół, to bym na ten układ nie poszła, bo co życie jest
warte, bez wspaniałych ludzi wokół. I nie jest to egzaltacja, ani żadna inna
‘przesadyzacja’.
I tym optymistycznym akcentem 'zakańczam' i upraszam o
afirmowanie wszelkiego dobrego. Całusy
piątek, 27 kwietnia 2012
Ryba podstępnie zaatakaowała twaróg, a horror walizowy trwa
Na wstępie chciałam przeprosić Kate i Cezara, bo to wspaniali ludzie i ich wizyta zasługuje na oddzielny, długaśny wpis, ale niestety podziało się tak jak podziało, zbiegło się to wszystko z moim wyjazdem i kicha.
Przyjechali do mnie w zeszłym tygodniu, ponad 3 godziny w samochodzie się tłukli. Nawet nie pamiętam jak się poznaliśmy, na pewno korespondencyjnie jakoś, Kate czyta moje felietony i się odezwała, chyba mailowo. W każdym razie od słowa do słowa, dwa lata temu pierwszy raz spotkaliśmy się w realu, a w tym roku była powtórka. Jak zwykle - Kaśka ja Cię zabiję - wjechała do domu z ciastem i siatami, a tam same produkty dla 'biednych' odchudzaczy, czyli przyprawy różniste Fit Up Kamisu, z błonnikiem, kiełkami itp, do tego dodatki do mleka, maca, ciemna czekolada, ryżowe i owsiane ciasteczka, dżem bez cukru dla łakomczucha, czego tam nie było. Ciasto natomiast buraczane, przepyszne. Kate przepis miałaś wysłać!
[dygresja - chudnę!!!! Cały czas trzymam się wytycznych z książki Makarowskiej, i po kilogramie, powolutku gubię kilogramy. Niesamowite. Nie pamiętam, kiedy jadłam ziemniaki i mi ich nie brakuje. Ryżu i makaronu też prawie nie jadam, a jeśli to ciemne. Chleb tylko rano na śniadanie, ciemny. Wszystko to, co mi przeszkadzało powoli przestaje byc dla mnie ważne, zmienia się styl żywienia na stałe, to cud - koniec dygresji]
Pojechaliśmy na plażę, trochę pozwiedzać z okien samochodu, ale najważniejszy punkt programu to jednak pogaduchy, wymiana myśli, energii.
Oczywiście nie obyło się bez utrudnień, bo u mnie zawsze musi być i śmieszno, i straszno. Akurat w ten dzień musiałam wyskoczyć do szkoły Wojtka na spotkanie z nauczycielami po ogloszeniu wyników próbnego egzaminu Junior Cert. Godzina, ponad nawet, z tego spotkania stracona. Mąż mnie godnie zastępował. Dzięki Kate i Cezarowi za wizytę.
No, ale to już przeszłość, niestety. Teraz w sypialni leży częściowo spakowana waliza i mnie straszy. Terror walizowy normalnie. Nienawidzę tego widoku, nie w takich okolicznościach. Sciągam uprane ciuchy, szykuję do prasowania i segreguję do zabrania, ale wszystko we mnie krzyczy, że nie chcę jechać.
Jednocześnie wiem, ze się nakręcam sama, że nie jest tak źle, ale wiecie jak to jest - w ciemnym pokoju wszystko straszy, nawet nasza ukochana lalka zamienia się potwora. No i ja tak mam, zgasiłam światło w głowie i się boję. Tego, co tam zastanę, decyzji, które będę musiała podjąć, mojego poczucia klęski jako córki, wyrzutów sumienia, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością i faktycznym stanem rzeczy. Tak, mną też rządzą stereotypy, chciałabym żeby było tak, jak u Mostowiaków, ale nie jest to możliwe.
Teraz czuję wyrzuty, a jak mama zacznie na mnie krzyczeć, to się będę kulić w sobie i liczyć do dziesięciu. Kalms już spakowany, mam nadzieję, że pomoże
Teraz wyglądam tak
(uwielbiam 'paczizmy')
Głowę mam już gdzieś hen na wysokościach w samolocie, lęk też bierze górę i nawet fakt, że na końcu mam wspaniałe spotkania, że w rodzinnym mieście też mam ukochanych przyjaciół i ciekawych znajomych, których spieszę się zobaczyć, nie pomaga. No cóż. Muszę poszukać włącznika światła, oswoić strachy. To, co nie znane, zawsze gorzej wygląda.
Ciekawe ile jeszcze 'małych katastrof' sobie tutaj zgotuję, czego zapomnę? Na dobry początek tej masakry sowicie doprawiłam poranny twarożek, który miał mi poprawić humor, przyprawą naturalną do ... ryb. Mężowi się nie przyznam. Zjadłam i teraz mi się rybą odbija, haha. A na obiad ... ryba. Potwory z morza atakują.
Jutro olimpiada szkół polonijnych w Dublinie, gdzie zgodziłam się pisać test z angielskiego. W swoim stanie ducha dostanę chyba ze 20%, oto przepis na popis.
Wieczorem córka zaprosiła mnie do japońskiej restauracji, mojej ukochanej Yamamori. Ja to mam szczęście.
Kochane dziewczyny i kochane chłopaki - nie będzie mnie dwa tygodnie. Nie sądzę, żebym miała dojście do komputera na tyle, żebym mogła tu pisać, komentować czy Was czytać. Zajrzę jeszcze wieczorem zobaczyć, czy są jakieś komentarze, a potem wio.
Mam nadzieję, że na mnie tu zaczekacie i nie 'wszystek umrę'.
Trzymajcie kciuki.
Przyjechali do mnie w zeszłym tygodniu, ponad 3 godziny w samochodzie się tłukli. Nawet nie pamiętam jak się poznaliśmy, na pewno korespondencyjnie jakoś, Kate czyta moje felietony i się odezwała, chyba mailowo. W każdym razie od słowa do słowa, dwa lata temu pierwszy raz spotkaliśmy się w realu, a w tym roku była powtórka. Jak zwykle - Kaśka ja Cię zabiję - wjechała do domu z ciastem i siatami, a tam same produkty dla 'biednych' odchudzaczy, czyli przyprawy różniste Fit Up Kamisu, z błonnikiem, kiełkami itp, do tego dodatki do mleka, maca, ciemna czekolada, ryżowe i owsiane ciasteczka, dżem bez cukru dla łakomczucha, czego tam nie było. Ciasto natomiast buraczane, przepyszne. Kate przepis miałaś wysłać!
[dygresja - chudnę!!!! Cały czas trzymam się wytycznych z książki Makarowskiej, i po kilogramie, powolutku gubię kilogramy. Niesamowite. Nie pamiętam, kiedy jadłam ziemniaki i mi ich nie brakuje. Ryżu i makaronu też prawie nie jadam, a jeśli to ciemne. Chleb tylko rano na śniadanie, ciemny. Wszystko to, co mi przeszkadzało powoli przestaje byc dla mnie ważne, zmienia się styl żywienia na stałe, to cud - koniec dygresji]
Pojechaliśmy na plażę, trochę pozwiedzać z okien samochodu, ale najważniejszy punkt programu to jednak pogaduchy, wymiana myśli, energii.
Oczywiście nie obyło się bez utrudnień, bo u mnie zawsze musi być i śmieszno, i straszno. Akurat w ten dzień musiałam wyskoczyć do szkoły Wojtka na spotkanie z nauczycielami po ogloszeniu wyników próbnego egzaminu Junior Cert. Godzina, ponad nawet, z tego spotkania stracona. Mąż mnie godnie zastępował. Dzięki Kate i Cezarowi za wizytę.
No, ale to już przeszłość, niestety. Teraz w sypialni leży częściowo spakowana waliza i mnie straszy. Terror walizowy normalnie. Nienawidzę tego widoku, nie w takich okolicznościach. Sciągam uprane ciuchy, szykuję do prasowania i segreguję do zabrania, ale wszystko we mnie krzyczy, że nie chcę jechać.
Jednocześnie wiem, ze się nakręcam sama, że nie jest tak źle, ale wiecie jak to jest - w ciemnym pokoju wszystko straszy, nawet nasza ukochana lalka zamienia się potwora. No i ja tak mam, zgasiłam światło w głowie i się boję. Tego, co tam zastanę, decyzji, które będę musiała podjąć, mojego poczucia klęski jako córki, wyrzutów sumienia, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością i faktycznym stanem rzeczy. Tak, mną też rządzą stereotypy, chciałabym żeby było tak, jak u Mostowiaków, ale nie jest to możliwe.
Teraz czuję wyrzuty, a jak mama zacznie na mnie krzyczeć, to się będę kulić w sobie i liczyć do dziesięciu. Kalms już spakowany, mam nadzieję, że pomoże
Teraz wyglądam tak
(uwielbiam 'paczizmy')
Głowę mam już gdzieś hen na wysokościach w samolocie, lęk też bierze górę i nawet fakt, że na końcu mam wspaniałe spotkania, że w rodzinnym mieście też mam ukochanych przyjaciół i ciekawych znajomych, których spieszę się zobaczyć, nie pomaga. No cóż. Muszę poszukać włącznika światła, oswoić strachy. To, co nie znane, zawsze gorzej wygląda.
Ciekawe ile jeszcze 'małych katastrof' sobie tutaj zgotuję, czego zapomnę? Na dobry początek tej masakry sowicie doprawiłam poranny twarożek, który miał mi poprawić humor, przyprawą naturalną do ... ryb. Mężowi się nie przyznam. Zjadłam i teraz mi się rybą odbija, haha. A na obiad ... ryba. Potwory z morza atakują.
Jutro olimpiada szkół polonijnych w Dublinie, gdzie zgodziłam się pisać test z angielskiego. W swoim stanie ducha dostanę chyba ze 20%, oto przepis na popis.
Wieczorem córka zaprosiła mnie do japońskiej restauracji, mojej ukochanej Yamamori. Ja to mam szczęście.
Kochane dziewczyny i kochane chłopaki - nie będzie mnie dwa tygodnie. Nie sądzę, żebym miała dojście do komputera na tyle, żebym mogła tu pisać, komentować czy Was czytać. Zajrzę jeszcze wieczorem zobaczyć, czy są jakieś komentarze, a potem wio.
Mam nadzieję, że na mnie tu zaczekacie i nie 'wszystek umrę'.
Trzymajcie kciuki.
piątek, 27 maja 2011
Domek po grecku, lunch po amerykańsku, a podstawka na kolana całkiem na luksusowo
Po wizycie w szpitalu, gdzie męża szykują do niegroźnej operacji, zabiegu właściwie, pojechaliśmy kupić farbę do naszego nowego mebla w łazience. Właściwie będzie to nowy stary mebel, bo mąż, po nieudanej próbie znalezienia czegoś fajnego, zdecydował, przy mojej werbalnej zachęcie, na wykonanie tuningu szafki, która mamy tam teraz. I tak - dojdą drzwiczki (suwane), inny kolor i ogólna plastyka. Pięknie się zapowiada. Farby do mebla nie znaleźliśmy. Szukam odpowiedniej zieleni, takiej jabłkowej, ciepłej w odcieniu, a panowie sprzedawcy permanentnie wciskają mi jakieś zimne barwy zieleni i uparcie twierdzą, ze to jest to samo. Znalazłam idealny kolor, ale okazało się, że to jest tylko próbka do dużej puszki i na ściany, wersji do drewna nie ma. Ech, muszę szukać dalej, w końcu będę na to patrzeć przez wiele lat, nie ma takiej opcji,żeby kupiła byle co. Za to znalaźliśmy piękną farbę do naszego sheda, czyli komórki drewnianej na zewnątrz. Zawsze mieliśmy kolory drewniane, ale nowa fima na rynku wypuściła piękne kolory śródziemnomorskie, chociaż ja je nazywam 'greckimi' - zielenie, niebieskości, lawendy i takie tam. A dlaczego greckimi? Bo białe domki (takie jak nasz), z kolorowymi elementami to takie greckie. No i stanęło na tym, że skoro mały biały domek w Irlandii, z czerwonymi obramowaniami okien, to strzelimy sobie intensywny, słoneczny niebieski kolor na sheda. A co? Przy okazji zahaczyłam o półkę obok i znalazłam tam fantastyczną podstawkę pod laptopa, na kolana. Wiele ich widziałam, ale jakieś dziadowskie były, a ta ma pod spodem poduszkę wypełnioną kulkami, blat jest antypoślizgowy, z kółkiem na napój, rynienką na dlugopis i uwaga - lampką na wyginanej nóżce - ta dam. Jest superowa i tania. Używam sobie ją teraz i uważam, ze laptop całkiem nie powinien być na 'lapach', czyli kolanach, a na takiej właśnie podstawce. Jaka różnica!!!
Na koniec postanowiliśmy pojechać do Amerykańskiej restauracji niedawno otwartej w Letterkenny. Ciekawosć nas tam zagnała. Do tej pory żałuję. Wystrój nawet nawet, pani wita w drzwiach i nie możesz przekroczyć progu, dopóki się nie zaprowadzi do stolika, jak w najlepszych restauracjach. I to koniec podobieństw. Moze poza ceną, jak z Hiltona. Podają głównie beef burgers (napisałam z błędem 'gównie', czyżby freudowska pomyłka?) i ribs, czyli zeberka. Dobra, amerykańska kuchnia, ale co dla tych, którzy nie jedzą ani beefa, ani żeberek, może jakaś alternatywa? Okazalo się, żę kurczak Meryland, special for today, specjalnie zareklamowany na pierwszej stronie - wybył do Merylandu i go nie ma. Ups, ale wtopa, już na początku rozczarowanie. A wystarczyło zdjąć kartkę. Tłum obsługi, ale z myśleniem jak widać cienko. Okazało się, ze Boston Burger, który spodobał się mężowi kosztuje 10.95 (ceny podaję w euro), z frytkami. Ale mąż nie chce frytek. Nie ma sprawy, nie dostanie frytek, ale zapłacić tyle samo i tak musi. A ja bym chciała zamiast beefa, kurczaka - ok, ale do ceny beefa muszę dopłacić 2 euro. czyli będzie kosztować 12.95 nawet jeśli bez frytek. Dodatkowo cola za 2.50 (w plastikowej szklance), ale dolewka do woli. Ileż można wypić tego płynu? Czepiam się. No nie wiem, jest recesja, super stek wraz z napojem do wydatek od 12-15 euro, z dodatkami itp. Tutaj buła z kotletem, wcale nie jakieś frykasy, bez dodatków jeśli nie liczyć marnego ogórka, z kawałkiem sera to 13.50, z kurczakiem 15.50. Good luck and good bye.
A tak w ogóle to do pupy z takim chorowaniem. We wtorek mąż zarządził sprzątanie szafy - ty nic nie będziesz robić, leż sobie, będziesz tylko decydować co zostaje, a co nie - ale mi relaks. A miałam czytać. w środę musiałam pojechać do Letterkenny, bo miałam zobowiązania, a miałam czytać i chorować. W czwartek musiałam z mężem do szpitala, a miałam czytać i chorować. A dzis muszę trochę ogarnąć dom i będę leżeć i czytać. Może wreszcie.
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgBw3OjeNTLj3PDZzOxddQpY8xnZAkCG5PemUjlH3yJZVq1Stbzc4InJCj1okXv-4dhMXQOYoLpit8I7_6wRpG-g1Ae_cxZhbt05P7JCuTiPORCdCCLO_aff_OKJo4MdPH1-1T2MzkbyPEV/s320/grecki+dom.jpg)
A tak w ogóle to do pupy z takim chorowaniem. We wtorek mąż zarządził sprzątanie szafy - ty nic nie będziesz robić, leż sobie, będziesz tylko decydować co zostaje, a co nie - ale mi relaks. A miałam czytać. w środę musiałam pojechać do Letterkenny, bo miałam zobowiązania, a miałam czytać i chorować. W czwartek musiałam z mężem do szpitala, a miałam czytać i chorować. A dzis muszę trochę ogarnąć dom i będę leżeć i czytać. Może wreszcie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)