Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przeczytane 2011. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przeczytane 2011. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 5 stycznia 2012

It's the Season to Be Jolly ("Pensjonat" - Lois Battle)


Rodzina, ach rodzina, nie cieszy gdy jest, lecz kiedy jej ni ma samotnyś jak pies... Relacje rodzinne, szczególnie między matkami i córkami oraz te między siostrami nie należą do najłatwiejszych. Jak często w czasie familijnych zjazdów wychodzą na światło dzienne różne niesnaski, wybuchają wulkany uczuć i emocji? A jednak co roku rodziny gromadzą się przy świątecznym stole. Czy Boże Narodzenie jest więc takim specjalnym czasem?
Owdowiała Josie Tatternall, bohaterka powieści Lois Battle „Pensjonat”, nie ma najlepszych kontaktów ze swoimi trzema córkami. Najstarsza, Cam, mieszka w Nowym Jorku i tak bardzo oddaliła się od rodziny, że nie tylko kontaktuje się sporadycznie, tylko w restauracji, nigdy we własnym mieszkaniu, ale nie bywa w domu na święta. Lila to żona świeżo upieczonego polityka, matka dwojga dorastających, zepsutych dzieci, sfrustrowana średnia córka, która za wszelką cenę stara się być „dobrą dziewczyną”, zawsze blisko matki i gotową na jej wezwanie. Najmłodsza, Evie, to pisząca felietony do gazety i uganiająca się za mężczyznami pustogłowa kokietka. Czy bohaterkom „Pensjonatu” Lois Battle uda się w pogodzić przy świątecznym stole, pozostawić za sobą dzielące je różnice i odbudować łączącą je kiedyś więź?
Muszę przyznać, że książka nieco mnie zaskoczyła – spodziewałam się, że będzie to słodka opowieść o pojednaniu rodziny w święta, trochę lukrowana i pełna optymistycznych przesłań. Być może za pozytywny odbiór tej książki jest odpowiedzialna częściowo także atmosfera świąt, ale „Pensjonat” to nie jest tak do końca wesoła, naiwna powieść.... To prawda, nie brakuje w niej kilku stereotypów i schematów, ale nie ma tu łatwych rozwiązań, mimo pozytywnego zakończenia, pozostaje jeszcze nutka goryczy. Ale to właśnie bardzo spodobało mi się w książce Lois Battle.
A jakie jest przesłanie „Pensjonatu”? Takie, że samotność jest jak ciężka choroba, która czasem dotyka człowieka bardziej niż inne dolegliwości, że można być samotnym w tłumie ludzi, że lekarstwo można czasem znaleźć tam, gdzie się go najmniej spodziewamy. Że miłość potrafi człowieka zaskoczyć nieoczekiwanie, ale łatwo ją też zagubić. Co jeszcze spodobało mi się w tej powieści? To, że nikt nie jest doskonały. Z pewnością doskonałe nie są główne bohaterki książki, Josie, Cam i Lila. (Mimo iż powieść jest o trzech siostrach, to postać Evie nie jest właściwie zbyt silnie zarysowana, jej historia jest tylko dodatkiem do głównego wątku rywalizacji między starszym rodzeństwem.) Lila i Cam są różne jak noc i dzień – siostry to niemal stereotypowe przeciwieństwa, ta dobra i ta zła – tylko czy na pewno?
Dodatkowym atutem książki jest dla mnie to, że jej akcja toczy się na Południu, a ja mam sentyment do książek z Południa. Więzi między siostrami i konflikty rodzinne, a także przyjaciółki Josie skojarzyły mi się z trochę z „Boskimi sekretami...” Rebekki Wells, powieścią, która kiedyś baaaardzo mi się spodobała...
„Pensjonat” Lois Battle to chyba już jedna z ostatnich lektur świątecznych, które tej zimy przeczytam. Kolejna książka zakupiona/wypożyczona pod wpływem impulsu, bez zagłębiania się w opisy i znów się udało, książka mi się spodobała. Te świąteczne wybory okazały się jakieś wyjątkowo szczęśliwe w tym roku, bo wszystkie książki z serii It's the Season to be Jolly to były dobre czytadła, książki ciepłe i dodające otuchy (nawet „Wiedźmikołaj”). Może sprawiła to magia minionych świąt? Możliwe, że pojawi się jeszcze jedna świąteczna pozycja, ale niczego nie obiecuję. Za to wiem, że już za rok kolejna seria świątecznych książek!

poniedziałek, 26 grudnia 2011

"Prime Time" - Liza Marklund

Ogłaszam, że kolejne spotkanie z Lizą Marklund i jej bohaterką Anniką Bengtzon uważam za jeszcze bardziej udane niż poprzednie! W „Prime Time” podobało mi się to, co w „Raju” było dla mnie tylko dodatkiem do warstwy obyczajowej - zagadka kryminalna z prawdziwego zdarzenia.
Annika wybiera się z wraz z Thomasem i dziećmi  do jego rodziny by tam świętować Sobótkę, gdy nagle zostanie wezwana do pracy. Po zakończeniu zdjęć do programu telewizyjnego kręconego w zamku Yxtaholm, w wozie transmisyjnym odkryto zwłoki  prowadzącej program, Michelle Carlsson. Annika udaje się na miejsce, by przeprowadzić rozmowy z dwunastką podejrzanych, wśród których znajduje się też jej przyjaciółka, Anne Snapphane. Podejrzani są wszyscy uczestniczący w nagraniach i nocnej imprezie suto zakrapianej alkoholem i obfitującej w kłótnie i awantury. Okazuje się, że Michelle była postacią kontrowersyjną i posiadającą wielu wrogów. Kto jednak strzelił jej w głowę?
„Prime Time” to kryminał bardziej „kryminalny” niż inne powieści Marklund. Tym razem książka to prawie klasyczny whodunnit, w którym mamy do czynienia z ograniczoną liczbą podejrzanych, eliminacją tropów i podsumowaniem w równie klasycznym stylu.  Co prawda zamiast pracy policji, żmudnego śledztwa i pościgów za przestępcą mamy do czynienia z dziennikarskim dochodzeniem – ale zagadka jest frapująca i jej rozwiązanie satysfakcjonujące.
Obok, na drugim planie, czytelnik śledzi też inne wydarzenia – w redakcji gazety kierownik redakcji stara się o przejęcie władzy, a w dodatku Thomas, partner Anniki,  zachowuje się jak rozgrymaszony dzieciak i przysparza kobiecie zmartwień. Annika boryka się z typowymi problemami pracujących matek – kocha swój dzieci, ale kocha też swoją pracę, jest dobra w tym, co robi i nie chce zrezygnować z żadnej z tych rzeczy. Bardzo udanie Marklund przedstawia rozterki Anniki i jej wewnętrzne dojrzewanie. Ponownie ten drugi plan jest miejscami ciekawszy niż zagadka kryminalna, ale na tym chyba polega specyfika powieści Lizy Marklund?
Kolejny kryminał tej autorki mam w domu w angielskim tłumaczeniu, więc będę miała okazję do porównania tłumaczenia polskiego i angielskiego. Ciekawe, które spodoba mi się bardziej?

piątek, 23 grudnia 2011

"Raj" - Liza Marklund

Od poniedziałku siedzę w domowych pieleszach, w ciepełku maminego domu, obżerając się ukochanymi rogalami, obiadami mamy i czytając książki w języku polskim. Książki mnie otaczają! Jeszcze przed przyjazdem przyszła zamówiona przeze mnie paczka z Merlina, z listą życzeń, ulubiona mama, też osoba czytająca, wypożyczyła z biblioteki kilka książek i zostawiła część dla mnie, ponadto już w poniedziałek pognało nas do Empiku, a potem też do kilku innych miejsc.... Siedzę więc otoczona moimi skarbami i patrzę, wybieram, głaszczę i odkładam. Obecnie trwają negocjacje z moją mamą, która obok swojej własnej kupki zdobycznej domaga się jeszcze pozostawienia w domu kilku innych pozycji, które ma chęć przeczytać. Jestem kuszona ciastem, kosmetykami, soczkiem z malinek, ciasteczkami, a nawet kapustą kiszoną (nie wiem dlaczego, bo za nią nie przepadam…), mama stara się namówić mnie na zabranie tych pyszności, w zamian za pozostawienie kilku książek w domu. Efekt trochę psuje fakt, że próbuje mi też opchnąć już przeczytane pozycje, na które nie ma miejsca w swojej biblioteczce. Cóż. Mój argument, że jeśli zostanę zwolniona z kuchennych obowiązków, więcej książek przeczytam i więcej jej zostawię, jakoś do niej nie trafia. Sama też zamiast czytać te nowe zdobycze, żebym je mogła zabrać, zabrała się właśnie za nowego Martina z biblioteki... Negocjacje trwają.
Moją drogę przez stos zaczęłam od książek Lizy Marklund, szwedzkiej autorki kryminałów, o której już kiedyś wspomniałam na blogu. Dziś będzie krótko o jednej z nich – „Raju”. Muszę przyznać, że książki tej autorki podobają mi się jakoś coraz bardziej. Głowna w tym zasługa bohaterki serii, Anniki Bengtzon. Annika jest dziennikarką w szwedzkiej gazecie Kvallspressen, a w czasie kiedy toczy się akcja „Raju”, pracuje na nocnej zmianie, wykonując podrzędną, słabo płatną pracę, wciąż nękana wspomnieniami z przeszłości, traumą związaną ze śmiercią jej chłopaka. Annika to wielowymiarowa postać – w pracy jest stanowcza, pełna energii i zdecydowania, ale w życiu prywatnym pozostaje niepewna i pełna obaw.
To właśnie Annika zajmuje się sprawą śmierci dwóch mężczyzn na nabrzeżu sztokholmskiego portu. Przemyt papierosów, zaginiony ładunek wart miliony koron i jugosłowiańska mafia to interesujący temat dla gazety. W dodatku okazuje się, że jedyny świadek tych zdarzeń jest w niebezpieczeństwie. Równolegle dziennikarka bada sprawę tajemniczej fundacji Raj, zajmującej się udzielaniem pomocy ofiar przemocy. Czy jednak te dwie sprawy będą jej przepustką do kariery i pozwolą jej zostawić za sobą przeszłość?
„Raj” to bardzo dobry kryminał obyczajowy – czytelnik z zainteresowaniem może obserwować dochodzenie Anniki, równocześnie w tle z zaciekawieniem śledząc jej prywatne życie, a także redakcyjne konflikty i problemy. Według mnie jest to kolejny powód, dzięki któremu książki te są tak interesujące. Mimo iż dochodzenie toczy się nieśpiesznie, to właśnie drugoplanowe zdarzenia utrzymują uwagę czytelnika i czynią tę książkę bardziej wciągającą. Rozczaruje się ten czytelnik, który oczekiwać będzie fajerwerków i trupów ścielących się gęsto. Mnie akurat zupełnie to nie przeszkadzało. Posunęłabym się nawet do stwierdzenia, że od tego kto zabił tych dwóch nieszczęśników odnalezionych na nabrzeżu, bardziej interesowało mnie to, w jaki sposób Annika poznała w tej właśnie książce swego przyszłego męża, Thomasa i jak potoczą się dalej ich losy. Ponadto podoba mi się lekki styl Lizy Marklund, więc już teraz cieszę się, że jeszcze mi jej kryminałów trochę zostało...
Muszę jednak przyznać, że kolejność książek Lizy Marklund trochę mnie skonfundowała. Najpierw przeczytałam ”Zamachowca”, pierwszą napisaną przez nią powieść, potem „Studio Sex”, którego akcja toczy się na długo przed wydarzeniami tej pierwszej. Kolejne dwie książki, „Raj” i „Prime Time”, wypełniają lukę pomiędzy dwoma historiami. Uff. Na szczęście potem będzie już łatwiej. W domu czeka na mnie „Czerwona wilczyca”, a do walizki zapakuję sobie najnowszą pozycję - „Testament Nobla”. Też wepchniętą przez mamę.

czwartek, 22 grudnia 2011

It's the Season to Be Jolly ("Wiedźmikołaj" - Terry Pratchett)

Któż to pędzi przez świat saniami zaprzężonymi w świnie o wdzięcznych imionach Kieł, Ryj, Dłubacz i Grzebacz? Kto dostarcza dzieciom prezenty w wigilię Nocy Strzeżenia Wiedźm? To Wiedźmikołaj, dobrotliwy staruszek z workiem podróżujący w towarzystwie elfa, wciskający się przez komin i dobrodusznie roześmiany – HO HO HO! Tylko dlaczego elf ma dorabiane uszy, a Wiedźmikołaj kościsty tyłek? W dodatku mówi głosem Śmierci?! Na te pytania będzie musiała znaleźć odpowiedzi Susan Sto Helit, wnuczka Śmierci, guwernantka i pogromczyni strachów spod łóżka. W poszukiwaniach odpowiedzi pomogą jej Śmierć Szczurów (Grim Squeaker), kruk bezskutecznie udający rudzika i o, bóg kaca… Przeszkadzać zaś będzie złowieszczy pan Herbatka  i mroczni Audytorzy…
Co najbardziej podobało mi się w "Wiedźmikołaju" Terry'ego Pratchetta? Przede wszystkim to, że Świat Dysku zaludniają niesamowicie plastycznie opisane postacie – doprawdy, trzeba mieć nie lada wyobraźnię, żeby stworzyć tylu interesujących bohaterów!  Na przykład Śmierć - antropomorficzna personifikacja na co dzień odziana w czarną szatę, podróżująca na koniu imieniem Pimpuś i zawsze mówiąca WIELKIMI LITERAMI. ( Już teraz wiem, że najbardziej mam ochotę poczytać te książki z cyklu, w których Śmierć jest głównym bohaterem!) Albo pan Herbatka (wymawia się"Hérr-bat-ká”, z akcentem na ostatnie a) – socjopatyczny członek Gildii Skrytobójców, o wyglądzie niewinnego chłopięcia i umyśle morderczego geniusza. Poza tym język – „Wiedżmikołaj” pełen jest dowcipnych  dialogów, dywagacji i zdań, które świetnie nadają się do cytowania… Przy okazji – podoba mi się bardzo praca tłumacza nad przerabianiem nazw własnych i imion w książkach Prattchetta. Dobry przekład przy takich książkach to podstawa!
Za co jeszcze polubiłam „Wiedźmikołaja” ? Za koncept! Noc Strzeżenia Wiedźm to przecież nasze Boże Narodzenie, podobnie skomercjalizowane i pełne sztucznych rytuałów, pazerności i obżarstwa, wyśmiane przez Pratchetta. Poza tym – Śmierć jako Święty Mikołaj? Genialny pomysł…
„Wiedźmikołaj”  Terry’ego Pratchetta to kolejna pozycja z mojej świątecznej serii –tym razem lektura nieco inna od pozostałych powieści…  To książka dla wielbicieli cyklu Świat Dysku, specyficznego, absurdalnego humoru Pratchetta, ekscentrycznych postaci, dziwacznych rytuałów i obyczajów, książka dla tych wszystkich, którzy potrzebują dużej dawki zdrowego śmiechu.  „Wiedźmikołaj” (czyli „Hogfather”)  to moja pierwsza od wielu lat wizyta w Świecie Dysku. Specyficzny humor Pratchetta nie wszystkim się podoba, ale mnie ta książka rozśmieszyła i rozbawiła. Polecam „Wiedźmikołaja”  jako świąteczną  lekturę z przymrużeniem oka. HO HO HO.

wtorek, 20 grudnia 2011

It's the Season to Be Jolly ("Miracle on Regent Street" - Ali Harris)

Czas akcji – grudzień, ostatnie tygodnie przedświątecznych zakupów. Bohaterowie – Evie Taylor i niedoceniani pracownicy domu towarowego Hardy's. Styl – vintage. Co to za książka? To debiut Ali Harris, „Miracle on Regent Street”, zadziwiająco zabawna i ciepła opowieść o poszukiwaniu miłości i własnego stylu!
Evie pracuje w Hardy's jako kierowniczka zaplecza – niewidoczna pracownica, której nikt nie docenia, nikt nie zauważa i która spędza dni na wysłuchiwaniu problemów swoich kolegów. Hardy's to sklep, który swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą – pracownicy snują się całymi dniami po pustych salach, które utknęły wystrojem gdzieś w latach osiemdziesiątych, próbując sprzedać podstarzałe towary równie podstarzałym klientom. Evie, jak świąteczny elf, postanawia uratować Hardy's przed sprzedażą i w tajemnicy przeobrazić go w mekkę dla kupujących.
Nie spodziewałam się po tej książce takiej zabawy. Idealnie wpasowała się w mój grudniowy, przedświąteczny nastrój i zapewniła beztroską rozrywkę na kilka wieczorów. To urocza opowieść o dziewczynie, która zaczyna wychodzić z ukrycia, nabiera pewności siebie, odnajduje swój własny styl (vintage!) i znajduje miłość. Co prawda bardziej niż perypetie miłosne Evie bardziej interesowały mnie perypetie sklepu, ale to nie przeszkadzało mi w czytaniu... Główna bohaterka jest bardzo sympatyczna i czytelnik od początku kibicuje jej przedsięwzięciu. Obserwujemy też jak z nieśmiałej kobiety, mieszkającej z siostrą niańki jej dwójki dzieci, pełnej kompleksów singielski, przeobraża się w postać pewną siebie, odnajduje cel w życiu i miłość. Nie tylko jej prywatne życie przechodzi drastyczną przemianę – autorka sporo miejsca poświęca też strojom Evie, a wie na ten temat sporo, bo pracowała dla jednego z magazynów dla kobiet! Evie zaczyna ubierać się coraz lepiej, w miarę jak rośnie jej pewność siebie.
Jednak najbardziej podobały mi się w „Miracle on Regent Street” fragmenty o sklepie! Przeobrażenie Hardy's z zapyziałego domu towarowego w sklep pełen świątecznej magii, to niemal przeobrażenie Kopciuszka, przemiana poczwarki w motyla – prawdziwie świąteczna historia. Sklep pełen jest też sympatycznych pracowników, którzy powoli zaczynają na nowo odnajdywać dawno temu porzuconą satysfakcję z własnej pracy. Święta to przecież czas radości, a pozytywne przesłanie książki aż bije po oczach – w konsumpcyjnym świecie zainteresowanym pogonią za dobrami materialnymi, Hardy's, rodzinna firma z tradycjami, reprezentuje prawdziwie staroświeckie, tradycyjne podejście do świąt. Evie, jak dobry świąteczny elf, rozdziela dobry nastrój i świąteczną radość. W innych okolicznościach ta książka mogłaby wydać mi się zbyt lukrowana i przesłodzona, ale obecny nastrój sprawia, że „Miracle on Regent Street” uważam za zgrabnie napisaną, pełną ciepła i radości książkę.
PS. Strasznie podoba mi się okładka tej książki!

wtorek, 13 grudnia 2011

"The Ice Cream Girls" - Dorothy Koomson


O Dorothy Koomson pierwszy raz usłyszałam kiedy jej powieść, „My Best Friend's Girl”, została wybrana jako jedna z książek polecanych na lato przez Richard and Judy Book Club (popularny telewizyjny klub książki). Powieść zaczęła się sprzedawać jak świeże bułeczki, a jej kolejne książki pojawiały się regularnie na listach bestsellerów. „Ice Cream Girls” poleciła mi koleżanka z pracy, która bardzo lubi książki Dorothy Koomson, jako najlepszą książkę autorki.
Cukierkowata okładka w pastelowych kolorach aż krzyczy chick lit, ale „Ice Cream Girls” to nie jest typowo słodka opowieść o wielkiej miłości, poszukiwaniu Tego Jedynego i z obowiązkowym happy endem. To opowieść o sekretach, związkach i wybaczaniu. Dorothy Koomson nie tylko potrafi dobrze pisać, ale potrafi też zaskoczyć czytelnika. Jednym słowem ta książka to coś innego niż się spodziewałam.
Bohaterkami „Ice Cream Girls” są dwie kobiety, Serena i Poppy. Serena wiedzie pozornie szczęśliwe życie, jako żona dobrze prosperującego lekarza, matka dwójki udanych dzieci. Poppy właśnie wyszła z więzienia, w którym spędziła ostatnie dwadzieścia lat oskarżona o coś, czego nie zrobiła. Jej jedynym celem jest oczyszczenie swojego imienia, wydobycie z Sereny prawdy o zdarzeniach z przeszłości, prawdy, którą druga kobieta chce za wszelką cenę utrzymać w sekrecie. Poppy i Serena jako dwie dorosłe kobiety, które borykają się z bagażem doświadczeń, każda na swój sposób próbując zostawić za sobą przeszłość i odnaleźć spokój, to bohaterki przekonujące i dojrzałe, a we wspomnieniach z czasów młodości są odpowiednio niewinne i zagubione. Jednym słowem – bohaterki bardzo prawdziwe, którym na szczęście daleko do typowych naiwnych i pustogłowych bohaterek romansów i czytadeł do zapomnienia.
Co jeszcze sprawia, że „Ice Cream Girls” to coś więcej niż lekka książka o miłości, książka na jeden wieczór, którą łatwo się czyta a jeszcze łatwiej zapomina? Przede wszystkim tematyka – Dorothy Koomson nie boi się pisać o sprawach trudnych i bolesnych, problemach, które mogą właściwie dotyczyć każdego z nas. Tematem jej książki jest bowiem nie tylko związek między dorosłym mężczyzną a nieletnią dziewczyną, ale też przemoc w związku, jej konsekwencje i wpływ na dalsze życie ofiary. Lekki styl pisarki sprawia, że „Ice Cream Girls” pomimo intrygującego i trudnego tematu to książka, która czyta się jednym tchem. Do tego zakończenie jest wyjątkowo ciekawe i zaskakujące.
Jednym słowem – „Ice Cream Girls” to książka pełna niespodzianek. Nie czytałam innych powieści Dorothy Koomson, już wiem, że to autorka, do której na pewno wrócę.


czwartek, 8 grudnia 2011

It's the Season to Be Jolly ("Coming Home" - Patricia Scanlan)


Patricia Scanlan to popularna irlandzka autorka książek o przyjaźnie, miłości i rodzinie, lekkich i sympatycznych babskich czytadeł. Jej króciutka książeczka, właściwie nowela, pod tytułem „Coming Home” to pełna ciepła opowieść świąteczna, kolejna pozycja w mojej serii It's the Season to Be Jolly.
Bożego Narodzenie to czas, który większość ludzi spędza ze swoimi bliskimi. Alison Dunwoody, która z powodu recesji straciła pracę i swoje piękne mieszkanie, zostawia za sobą splendor Nowego Jorku i powraca w domowe pielesze, do małego irlandzkiego miasteczka, by wziąć udział w przyjęciu urodzinowym swojej matki i spędzić z rodziną święta. Duma nie pozwala jej przyznać się bliskim do swoich problemów. Jej siostra, Oliwia, zajęta opieką nad krewnymi, rodzicami, dziećmi, a także pracą, zazdrości Alison jej ekscytującego życia i prestiżowej, świetnie płatnej pracy i wolności. Na szczęście święta będą dla sióstr okazją do odbudowania więzi pomiędzy nimi. A dla całej rodziny Alison i Oliwii będzie to czas niespodzianek, czas szczerości i czas odkrywania co w życiu liczy się najbardziej.
„Coming Home” to lektura, którą można określić mianem przytulna – nie brakuje w niej chwil spędzonych wspólnie na gotowaniu, wspólnych posiłkach, wspólnej wizycie w kościele. Właśnie to poczucie wspólnoty, rodzinnego ciepła i irlandzkiej gościnności jest dominującym motywem opowieści Scanlan. Święta spędzone w gronie rodziny pozwolą bohaterkom uświadomić sobie jak ważna jest obecność bliskich w naszym życiu. Pojawia się też w tej książce delikatnie zarysowany wątek romantyczny – wszak święta to czas sprzyjający przyjaźni i miłości.
Spragniony bożonarodzeniowej atmosfery czytelnik odnajdzie w tej mini-powieści serdeczną atmosferę domowego ogniska, pełną tradycji i gościnności. Czytelnik wybredny będzie być może zarzucał autorce stereotypowość, wykorzystywanie ogranych schematów i nadmiar lukru. Ponieważ ja jednak poszukuję w moich grudniowych lekturach takich właśnie elementów, przyznaję, że „Coming Home” przeczytałam z przyjemnością, uśmiechem na twarzy i lekką nostalgią. Nie przeszkadzały mi ani stereotypy, ani ograne schematy, ani nadmiar lukru, za to spodobały mi się (też oklepane) przesłania tej książki – że rodzina i bliscy zwykle liczą się w życiu bardziej niż kariera, że powinniśmy się nawzajem wspierać, że pieniądze niekoniecznie przynoszą nam szczęście, że w prawdziwy związek powinien opierać się na wzajemnym szacunku i przyjaźni. Jednym słowem – była to prawdziwie ciepła i pełna uroku opowieść o powrocie do domu na święta. Polecam jako bożonarodzeniową lekturę.
PS. Po przeczytaniu „Coming Home” planuję też zapoznać się z innymi książkami Patricii Scanlan, ale na razie przede mną kolejne świąteczne powieści na mroźne i wietrzne wieczory!

środa, 30 listopada 2011

Życie jak wzburzone morze - "Poszukiwacze muszelek" Rosamunde Pilcher

„Poszukiwacze muszelek” to najsłynniejsza książka w dorobku pisarskim Rosamunde Pilcher, nominowana w 2003 roku przez brytyjskich czytelników jako jedna ze stu powieści w plebiscycie BBC Big Read. Bardzo się cieszę, że dostała się na listę, bo to taki typ powieści, za którym przepadam – historia rodziny, opowieść o losach zwykłych ludzi, pełna codziennych trosk, dramatów, ale i radości i wzruszeń. I chociaż nie jest tak panoramiczna, wielopokoleniowa i sięgająca korzeniami daleko w przeszłość, jak inne książki, to opisuje burzliwe lata drugiej wojny światowej i pełna jest interesujących postaci, obok których nie można przejść obojętnie.

'Poszukiwacze muszelek” to opowieść o życiu Penelopy Keeling, która wspomina swoje życie, delektując się równocześnie czasem, który jej pozostał. Córka słynnego malarza, Lawrence'a Sterna, (twórcy słynnego obrazu ”Poszukiwacze muszelek”), Penelopa dorastała w atmosferze beztroski, w kosmopolitycznych kręgach artystycznej cyganerii, podróżując pomiędzy Londynem, Paryżem a małym letnim domkiem w Kornwalii. Sielskie lata przerwała jednak wojna, która przyniosła za sobą zniszczenie, śmierć, samotność ale i miłość. Penelopa snuje swoją opowieść niespiesznie, fragmentarycznie, a w jej opowieściach pojawiają się ludzie z jej przeszłości – ojciec, matka, mąż... Głos zabierają też dzieci Penelopy, wychowane przez matkę z miłością, a pomimo tego pełne żalu, uprzedzeń i buntu. Opowieść snuta fragmentarycznie, z różnych punktów widzenia, przybliża czytelnikowi barwną i ekscentryczną postać Penelopy, z którą świetnie kontrastuje autorka jej sztywne, snobistyczne dzieci. Bohaterowie „Poszukiwaczy muszelek” są wielowymiarowi i pełni kontrastów, zdolni wzbudzać w czytelniku uczucia współczucia, pogardy czy sympatii. Świetna to sprawa tak opisac postacie książki, że czytelnik nie może obok nich przejść obojętnie, że wzbudzają one w nas silne uczucia, również te negatywne. 

Mnie obok postaci urzekła także – a może przede wszystkim - pasjonująca historia opowiedziana przez Rosamunde Pilcher. „Poszukiwacze muszelek” to wciągająca powieść obyczajowa opowiedziana z uczuciem. Powieść, która czytana w pochmurny dzień porwie czytelnika i napełni go optymizmem. Bo chociaż historia Penelopy słodko-gorzka, do bólu zwyczajna, nie wszystko w jej życiu układa się po jej myśli, to jednak książka tchnie jednak optymizmem i napawa otuchą.

Być może Rosamunde Pilcher nie napisała odkrywczej, oryginalnej książki. Pojawiają się w niej bowiem nieskomplikowane i czasem banalne wątki, temat wojny i wojennej miłości może się czytelnikowi wydać za bardzo oklepany, wątek pazernych, zachłannych dzieci też nie jest niczym nowym, ale powieść Pilcher, choć napisana w latach osiemdziesiątych, wciąż jednak ma w sobie ten urok i czar dobrze opowiedzianej historii.

PS. Książkę przeczytałam w polskim tłumaczeniu, w starym wydaniu Prószyńskiego w serii Biblioteczka pod Różą. Jeśli kiedyś natkniecie się na to wydanie, to niech nie zwiedzie was tandetna, kiczowata okładka, bo „Poszukiwacze muszelek” to naprawdę świetne czytadło, warte poznania.

piątek, 25 listopada 2011

It's the Season to Be Jolly ("A Season to Remember" - Sheila O'Flanagan)

Zaskoczyła mnie usłyszana dzisiaj w telewizji wiadomość, że do świąt pozostał już tylko miesiąc. Jak to się stało, że niespodziewanie dla mnie minął lipiec, sierpień, wrzesień, październik, a i listopad zbliża się ku końcowi? Bardzo lubię świąteczną atmosferę grudnia - zaraz zacznę wyciągać z pudeł zimowe swetry i ciepłe szaliki, będę je przywdziewać na wieczorne spacery przez ulice oświetlone świątecznymi dekoracjami. Będę popijać z  kubka imbirowe latte, albo grzane wino... I będę czytać książki – sagi rodzinne, ciepłe, dodające otuchy historie, powieści wywołujące uśmiech na twarzy czytelnika. Książki rozgrzewające serce. Czasem nieco naiwne i może staroświeckie, ale zawsze poprawiające nastrój, najlepiej obowiązkowym happy endem. Na pierwszy ogień – książka irlandzkiej autorki Sheili O'Flanagan - „A Season to Remember”.

Święta to czas, kiedy większość ludzi chce przebywać z bliskimi, rodziną, przyjaciółmi... Niektórzy jednak postanawiają spędzić je w luksusowym hotelu, z dala od kuchennej krzątaniny, sprzeczek i niepokojów. „A Season to Remember” to właściwie zbiór opowiadań, które łączy wspólne miejsce akcji – hotel Sugar Loaf Lodge, gdzie bohaterowie spędzają święta Bożego Narodzenia. Każdy rozdział opowiada historię mieszkańca innego pokoju hotelowego – każdy z nich ma inny powód, by w mroźną, grudniową noc znaleźć się w miejscu, gdzie chociaż na chwilę może zapomnieć o swoich problemach. Są wśród nich małżeństwa, które chcą odpocząć od codziennych trosk i kłopotów, uciec od pełnych dobrych intencji rodzin, są też ludzie którzy leczą złamane serca, młodzi, starsi, kobiety i mężczyźni, a wszystkim gościom właściciele hotelu, Claire i Neil, chcą podarować niezapomniane święta.

Nigdy nie czytałam powieści Sheili O'Flanagan, które należą raczej do kategorii chick lit, ale pierwsze wrażenie było jak najbardziej udane. W krótkich rozdziałach O'Flanagan udało się zarysować zgrabne portrety postaci z krwi i kości, każde opowiadanie to jakby małe okienko, przez które czytelnik podpatruje zwyczajne życie innych ludzi. „A Season to Remember” to idealna książka na rozpoczęcie świątecznego sezonu – mimo lekkiego i niewymuszonego tonu, opowiadania Sheili O'Flanagan poruszają kilka interesujących tematów: rodzinne tradycje świąteczne, związki bez przyszłości, romanse i (bardzo na czasie) pieniądze i poczucie bezpieczeństwa jakie nam one dają. Jednocześnie nie brak tej opowieści ciepła i optymizmu, bo przecież Boże Narodzenie to czas magiczny, czas, kiedy zdarzają się małe cuda i radości, nawet jeśli zupełnie się ich nie spodziewamy.

Polecam „A Season to Remember” Sheili O'Flanagan jako idealną lekturę na świąteczny poranek, albo na wieczór spędzany przy kominku, a sama wyruszam na poszukiwanie kolejnych klimatycznych książek.

poniedziałek, 14 listopada 2011

"Babskie gadanie" - Izabela Pietrzyk


„Babskie gadanie” Izabeli Pietrzyk to książka napisana przez kobietę, o kobietach i wybitnie dla kobiet. O tym, o czym kobiety często lubią czytać i rozmawiać - o miłości, przyjaźni i życiu, które czasem za nic nie chce się podporządkować naszym planom, czasem daje nam mocno w kość, a czasem jest tak piękne, że aż się chce płakać.

Zaczęłam czytać „Babskie gadanie” przekonana, że będę miała do czynienia z opowieścią o miłości, związku między kobietą i mężczyzną, najlepiej z happy endem w tle, w której głównej bohaterce będą doradzać w tle jej przyjaciółki. Dostałam książkę nieco inną, niż się spodziewałam.

Część się zgadza. Główna bohaterka, Izabela (alter ego autorki?), poznaje atrakcyjnego żonatego mężczyznę i nawiązuje z nim romans. Postanowienie niezbyt godne pochwały, ale któż by się potrafił oprzeć tak silnemu uczuciu? Historię romansu kobiety z żonatym mężczyzną można opowiedzieć na wiele sposobów. Można roztrząsać moralne dylematy, można potępiać, usprawiedliwiać bohaterów, można też pokazać, jak ulotny i kruchy jest to związek. Można też, jak to uczyniła Izabela Pietrzyk, z humorem i dystansem przedstawić rozterki bohaterki, jej zadurzenie, niepewność i wewnętrzny konflikt. W tym trójkącie, którego poznajemy jedynie dwa boki, to mężczyzna, Czaruś z imienia i z charakteru, okazuje się czarnym charakterem. To on mąci, knuje, przeinacza, a ostatecznie okazuje się człowiekiem słabym i bez charakteru. Izabela toczy ze sobą wewnętrzną walkę i co prawda przegrywa ją z kretesem, ale udaje się jej zachować też pewien dystans i poczucie godności. Pomaga w tym trochę poczucie humoru, a trochę wspomniane wyżej przyjaciółki.

Jednak perypetie sercowe Izabeli wcale nie dominują tej powieści! Niespodziewanie na plan pierwszy wysuwają się Dziewczynki – przyjaciółki głównej bohaterki i za nic nie chcą ustąpić miejsca. Iza rozmawia z nimi na forum, przez telefon, spotyka się z nimi regularnie i gada, gada, gada. Miejscami zastanawiałam się, czy książka nie jest przez to przegadana, bo były tam fragmenty bez których (moim zdaniem) można by się było spokojnie obyć, albo może wykorzystać innym razem, rozmowy, które nijak się miały do treści książki. Jednak opowieści o dziewczynkach bardzo mi się podobały, więc przebaczyłam autorce zbytnią gadatliwość i wróciłam do czytania zapisków z forum. Któż bowiem nie chciałby mieć takich przyjaciółek – i do tańca i do różańca, i do popitki i do płaczu? Jeśli książka ma swoje podłoże w rzeczywistości, to ja bardzo takich przyjaciółek zazdroszczę...

„Babskie gadanie” to bardzo trafny tytuł powieści nieco przewrotnej. Nie tyle romansu, co pochwały przyjaźni, akceptacji kobiecości we wszystkich jej formach. Książka, przy której można się pośmiać, wzruszyć i pokręcić głową. Ale głównie pośmiać. Romans to niejako tylko pretekst do tego, żeby porozmawiać w dobrym towarzystwie. Bohaterki wspierają się wzajemnie, obdarowują się dobrymi radami, czasem narzekają na mężczyzn i ich „odmienność”, czasem opłakują własne niepowodzenia, czasem klną, czasem wrzeszczą jedna przez drugą, czasem się głośno śmieją. Tak, takie właśnie jest czasem to babskie gadanie.

Dodatkowym atutem książki jest dla mnie umiejscowienie akcji w Szczecinie, moim rodzimym mieście. Pojawiają się więc znajome kąty – parki, ulice, restauracje, a nawet budynek wydziału uczelni, gdzie studiowałam (piętro wyżej), słowem – miejsca, o których z przyjemnością czytam. Cieszy mnie obecność Szczecina na mapie literackiej kraju, kibicuję pisarzom i pisarkom z tego miasta, mam tez nadzieję, że Pani Izabela też na jednej powieści nie poprzestanie. Tak jest, poproszę więcej Szczecina i więcej dziewczynek. „Babskie gadanie” polecam zaś na jesienne popołudnia.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Małgorzata Gutowska-Adamczyk, "Mariola, moje krople...", czyli właśnie leci kabarecik...


Pamiętacie stare kabarety Olgi Lipińskiej? Uwielbiałam je oglądać, zwłaszcza te z lat dziewięćdziesiątych, kiedy już rozumiałam, przynajmniej częściowo, o co w tym wszystkim "biega". Kabaret Olgi Lipińskiej był barwny, kolorowy i zwariowany, z akcją, która gnała zawsze w szalonym tempie. Skecz gonił skecz, postacie mnożyły się na scenie, a do tego wszystko to było okraszone humorem, najlepiej tym absurdalnym. Właśnie z tym kabaretem skojarzyła mi się książka Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, „Mariola, moje krople...”. Podczas lektury miałam bowiem wrażenie, że czytam scenariusz, a nie powieść...

„Mariola...” to historia zespołu prowincjonalnego teatru, który przygotowuje się do premiery spektaklu mającego uświetnić zakończenie manewrów wojsk Układu Warszawskiego. Dyrektor teatru, Jan Zbytek, i nowy reżyser, Jarosław Biegalski, będą się musieli nieźle nagimnastykować, żeby do premiery doszło! Zespół jest bowiem zajęty ważniejszymi sprawami – staniem w kolejkach, romansowaniem, hodowlą świni, pędzeniem bimbru, nielegalną produkcją bibuły... Życie codzienne w peerelu nie jest łatwe i czasem człowiek musi się nieźle nagimnastykować, żeby dogodzić i przedstawicielom Solidarności i sekretarzowi komitetu PZPR i miejscowemu księdzu. W dodatku trzeba wystawić "odpowiednią" sztukę, a zatwierdzony wcześniej "Horsztyński" do pokazania się nie nadaje, mimo iż napisał go Słowacki, czyli towarzysz słowacki...

Zaczęłam czytać „Mariola, moje krople...” wkrótce po premierze, bo Ulubiona Mamunia zlitowała się nad żebrzącym dzieckiem i książkę przysłała. Początek był fantastyczny! Autorka prowadzi bowiem akcję w tempie ekspresowym, krótkie rozdzialiki na jakie podzielona jest książka przypominają skecze lub scenki rodzajowe. Co chwilę ktoś wchodzi lub wychodzi, pojawiają się nowe postacie, przedstawiane jednym czy dwoma zdaniami. Dialogi są żywe, krótkie i dowcipne, natomiast prawie wcale nie ma w książce opisów. Niestety, wkrótce zaczęłam się zastanawiać, czy czytam powieść, czy scenariusz, i to mi jakoś zaczęło psuć lekturę tej książki... Owszem, w niektórych miejscach absurdalna rzeczywistość PRL-u, tak świetnie ukazana przez autorkę, rozśmieszała mnie. Do tego humor sytuacyjny, w który obfituje „Mariola...” sprawiał, że czytając książkę wprost wyobrażałam sobie te scenki, uśmiechając się szeroko, ale... no właśnie, niekiedy miałam wrażenie, że scenki połączone były ze sobą zbyt luźno, były zbyt krótkie, zbyt „filmowe”! Wrażenie to potęgowały słynne słowa dyrektora Zbytka – „Mariola, moje krople”, wypowiadane zwykle na zakończenie kolejnej scenki-rozdzialiku. Zupełnie jak kurtyna w teatrze – buch, koniec aktu pierwszego, zaczyna się akt drugi, scena pierwsza, kurtyna w górrrrrę! Być może o to właśnie wrażenie teatralności autorce chodziło – jeśli tak, to sztuka ta udała jej się wspaniale, bo podczas lektury, co rusz wyobrażałam sobie, jaki to wspaniały spektakl (a może serial telewizyjny?) mógłby z tej książki powstać...! Stąd skojarzenie z Olgą Lipińską, której kabaret (a także reżyserowane przez nią telewizyjne przedstawienia teatralne) zapamiętałam jako korowód barwnych postaci, kontrolowany, barwny chaos i przyprawiające o ataki śmiechu dialogi... Tak, „Mariola, moje krople...” to gotowy scenariusz, który z przyjemnością obejrzałabym w telewizji.

Niestety, jako książka „Mariola...” spisuje się słabiej... Wspomniałam już, że zaczęłam ją czytać wkrótce po premierze. Zaczęłam czytać i utknęłam w okolicach osiemdziesiątej strony. Wstrząsające nagromadzenie humoru zaczęło mi jakoś wkrótce ciążyć. Zabawne początkowo rekwizyty i skecze – powielacz, bimber, świnia, zabawy w chowanego w szafach i pod łóżkami, umizgi dyrektora - powielane i powtarzane po wielokroć, nie tylko nie wnosiły niczego nowego, ale i zaczynały mnie nudzić. Odłożyłam książką na czas dłuższy i zaczęłam od początku, żeby się nie sugerować zachwytami na blogach. Niestety przerwa książce też nie pomogła. Zaczęłam ja od początku i po jakimś czasie poczułam to samo zmęczenie materiału. Dotarłam do końca oczekując spektakularnego finiszu i też się rozczarowałam. 

Zastanawiam się, czy mój odbiór książki jest zależny od moich osobistych doświadczeń. W grudniu 1981 roku kończyłam cztery lata i guzik pamiętam z tamtych czasów! Kto wie, gdybym była starsza, może zupełnie inaczej odebrałabym tę książkę? Może spodobała by mi się bardziej, przywołałaby wspomnienia, sprawiła, że zakręciłaby mi się w oku łezka nostalgii? Dla mnie „Mariola, moje krople...” to książka zabawna, ale nieco przegadana i jakaś taka... „rozmamłana”... Natomiast będę ją polecać wielbicielom absurdalnego humoru PRL-u, w nadziei, że spodoba się im bardziej, niż mnie.


piątek, 4 listopada 2011

Trochę letniego słońca jesienią, czyli "Summer at Willow Lake", Susan Wiggs


„Summer at Willow Lake” Susan Wiggs (polskie tłumaczenie „Pamiętne lato”) to kolejna książka po którą sięgnęłam, żeby rozprawić się z wszechogarniającą chandrą. Okazuje się, że terapia słońcem jak najbardziej działa. Upalne, słoneczne letnie dni spędzone w letnisku Camp Kioga, w górach Catskills, niedaleko Nowego Jorku, pomogły mi pogodzić się z nadejściem jesieni i pochmurnych, mrocznych wieczorów.

Olivia Bellamy (z TYCH Bellamych z Nowego Jorku), dekoratorka wnętrz i porzucona narzeczona, przyjeżdża do Camp Kioga, by na prośbę dziadków odrestaurować podupadłe domki letniskowe, w których kiedyś jako dziewczynka spędzała wakacje. Na miejscu czeka na Olivię kilka niespodzianek i sekretów, a także dawna, młodzieńcza miłość – Connor Davis, który prowadzi lokalną firmę budowlaną, wynajętą przez Olivię.

„Summer at Willow Lake” to romantyczna opowieść o miłości, rodzinie i drugiej szansie, jaką dostaje się od losu. Bardzo kobieca historia, która porusza czułe struny, wzrusza i bawi. Na szczęście nie znalazłam w niej ani ckliwych i sentymentalnych fragmentów, a przynajmniej niezbyt wiele. Jeśli założy się z góry, że główna bohaterka i główny bohater są sobie przeznaczeni (nie jest to bynajmniej żaden spojler, od razu zaznaczę, kto czyta podobne książki i tak wie, czego się po nich można spodziewać!), że po wielu trudach i przeciwnościach losu uda im się osiągnąć upragniony happy end, można się z przyjemnością delektować książką. Nie należy tu dopatrywać się głębszych treści, chociaż powieści dodają realizmu i dramatyzmu poruszane przez Wiggs problemy – alkoholizm, rozwód i wpływ rozpadu rodziny na dzieci rozwiedzionych rodziców, małżeństwo z rozsądku a małżeństwo z miłości... Olivia to sympatyczna bohaterka, którą czytelnik może łatwo polubić, Connor jest odpowiednio męski i pełen problemów. Opisy upalnych dni spędzanych na renowacji domków, tudzież łowieniu ryb i kąpielach tworzą obraz beztroski i nostalgii. Jak już wspomniałam, „Summer at Willow Lake” to książka typowo „babska”, ale kiedy przeczytałam Ulubionemu Anglikowi pewien fragment, sam zachichotał kilka razy i stwierdził ze zdziwieniem, że nigdy nie myślał, że „takie” książki mogą być też zabawne... Przyznaję, że mnie to nieco zaskoczyło – a dlaczego nie miałyby być zabawne...? Wydaje mi się, że właśnie humor potrafi odróżnić dobrą książkę od kiczu czytelniczego... „Summer at Willow Lake” kiczem nie jest, jest za to dobrym czytadłem na poprawę humoru. To lekka i zabawna powieść, którą czyta się z zaciekawieniem, chociaż momentami bez specjalnego zaangażowania. Jeśli szukacie na sobotnie popołudnie czegoś lekkiego z happy endem, książka Susan Wiggs to coś dla was.

W ten weekend czekają na mnie kolejne poprawiacze humoru, lektury, które relaksują czytelnika i pozwalają mu oderwać się od szarej codzienności. Czego i wam życzę. Zwłaszcza wraz z nadejściem listopadowych chłodów.

poniedziałek, 31 października 2011

"Kuchnia Franceski" - Peter Pezzelli


„Kuchnia Franceski” Petera Pezzeli okazała się idealną odskocznią od codziennych problemów i wciągającą, atmosferyczną powieścią. Główna bohaterka, Francesca Campanile, to przemiła wdowa, energiczna matka i babcia, której dorosłe dzieci opuściły już dom. Franceska boryka się więc z samotnością i nudą, bo nade wszystko brakuje jej zajęcia, świadomości, że jest komuś potrzebna. Niespodziewanie odpowiada więc na ogłoszenie Loretty, samotnej matki dwojga dzieci, która boryka się z brakiem czasu, długimi godzinami pracy i samotnością. Wkrótce obie kobiety przekonują się, że życie szykuje dla nich interesujące niespodzianki.

Ach, chyba zakochałam się w tej książce! Właśnie takiej lektury było mi trzeba - ciepłej historii o zwykłych ludziach i ich problemach, o domu, którego sercem jest kuchnia pełna smakowitych zapachów, i rodzinie, która jest w życiu najważniejsza. Sięgnęłam po nią zestresowana, zmęczona i zniechęcona wszystkim, a kiedy ją odłożyłam, poczułam się znacznie lepiej... Może sprawili to sympatyczni bohaterowie, może lekka i pełna dowcipu narracja, optymizm bijący z kart tej książki? Może wszystko to na raz?

„Kuchnia Franceski” to jeden z moich ulubionych rodzajów powieści, w których smak i zapach opisywanych potraw współtworzy atmosferę i klimat. Główna bohaterka to świetna kucharka, która najchętniej gotuje dla swojej rodziny, chętnie dzieląc się z innymi sekretami swojej kuchni i dobrymi radami. Franceska jest tak sympatyczna, że chciałabym ją zaadoptować, zwłaszcza gdyby znaczyło to, że mogłabym się delektować ugotowanymi przez nią smakołykami. Na szczęście na końcu książki są też przepisy, które czytelnik może sobie wypróbować samodzielnie. Sama też uwielbiam gotować (a także dobrze zjeść!) i serce prawdziwego, ciepłego domu zawsze znajdowało się dla mnie w jego kuchni. Dlatego książka, która w tak sympatyczny i przemiły sposób opowiada o tęsknocie za miłością, rodziną i wspólnym domem, musiała mi się spodobać. To prawda, jest to powieść z gatunku „lekkich, łatwych i przyjemnych”, ale na mnie zrobiła jak najlepsze wrażenie. „Kuchnia Franceski” nie jest sentymentalną i ckliwą opowiastką z happy-endem, ale optymistyczną historią, którą świetnie się czyta w pochmurny dzień. To powieść, która poprawia nastrój, wzrusza i wywołuje uśmiech na twarzy czytelnika. Świetne lekarstwo na jesienną chandrę. 

Polecam.

PS. Brawa dla wydawnictwa za piękną okładkę.

poniedziałek, 24 października 2011

Słodko-gorzkie pożegnanie z pewną cukiernią... ("Cukiernia pod Amorem. Hryciowie"- Małgorzata Gutowska-Adamczyk)


Przeczytałam ostatni tom "Cukierni pod Amorem". Wczoraj wieczorem odłożyłam książkę i wciąż zbieram myśli. Niełatwo pisze się o książkach, z którymi zdążyło się zaprzyjaźnić, o postaciach, których rodzinne historie śledziło się od trzech tomów, o miasteczku, do którego chciałoby się pojechać na wakacje, gdyby tylko istniało naprawdę. Od pierwszego tomu seria "Cukiernia pod Amorem" oczarowała mnie swoim rozmachem, pięknie zarysowanym tłem, mnogością bohaterów i intrygująca historią. Z żalem kończyłam czytać tom pierwszy i drugi, bo wciąż jeszcze miałam ochotę na więcej, ale i też z nadzieją, bo przecież magiczny tom trzeci miał mi zapewnić kolejne godziny spędzone z Zajezierskimi, Cieślakami i Hryciami. Tom trzeci też odkładam na półkę z mieszanymi uczuciami.

Kto czytał moje pełne pochwały recenzje dwóch pierwszych tomów ten wie, że spodobały mi się w nich przede wszystkim świetnie sportretowane realia historyczne i porywające, skomplikowane losy bohaterów – zwykłych ludzi, którym przyszło żyć w czasach dziejowych zawieruch i zamieszek. Wszystkie te atrybuty tom trzeci również posiada. Akcja trzeciej części „Cukierni” rozpoczyna się w sierpniu 1939 roku, na kilka dni przed wybuchem drugiej wojny światowej. Znów w napięciu śledzimy losy bohaterów – w tym hrabiego Zajezierskiego i jego młodego spadkobiercy, Adama Toroszyna, jego matki – Grażyny vel Giny, a także rodziny Cieślaków – Pawła, nieślubnego syna hrabiego, jego żony i dzieci, przede wszystkim Celiny. Wielkie brawa dla autorki, której udało się powiązać wszystkie postaci w jedną wielką powikłaną i splecioną tkankę. To właśnie Celina jest w tym tomie postacią wiążącą wszystkie wątki. Czytelnik wreszcie poznaje tę skomplikowaną postać lepiej – warstwa po warstwie Celina daje się poznać jako babcia Igi, właścicielka tytułowej cukierni, ukochana Toroszyna, kobieta silna i odważna, osoba, dla której rodzina liczy się ponad wszystko.

Tło obyczajowe powieści po raz kolejny zostało przez autorkę naszkicowane bardzo realistycznie i chociaż druga wojna światowa nie jest dla mnie tak fascynująca jak wiek dziewiętnasty, to nakreślone przez autorkę szczegóły i detale historyczne stanowią bardzo istotny i ciekawy element książki. Powieść śledzi też losy bohaterów aż do czasów współczesnych, które opisywane są w drugim wątku, w zgrabny sposób spinając narrację w klamrę. Powraca w końcowym tomie „Cukierni pod Amorem” nieco zaniedbany poprzednio wątek pierścienia i perypetii sercowych ojca Igi, Waldemara. Moim zdaniem jest to jednak najsłabsza część książki, zupełnie nic nie wnosząca do reszty powieści – nie spodobała mi się Iga w roli zakochanej heroiny i denerwowało mnie jej zachowanie, a do tego historia romansu jej ojca też nie wydała mi się zbytnio przekonująca. Jeśli chodzi o historię pierścienia, to po intrygującym początku spodziewałam się jakichś rewelacji i odkryć, a dostałam zamiast tego kilka luźnych domysłów, z czego żaden nie był w żaden sposób ciekawy. Zupełnie jakby autorce zabrakło nagle pomysłu. Muszę też się przyznać, że powojenne losy Hryciów też nieco mnie rozczarowały. Po pierwsze ostatnie lata sagi autorka tylko lekko naszkicowała i nie rozbudowała żadnego z intrygujących wątków, które się w międzyczasie pojawiły, jak chociażby dzieje Hrycia, czy dalsze losy Adama. Zamiast potoczystej i spokojnej narracji, która mogłaby mnie wciągnąć bez reszty, dostałam szybką i pobieżną wyliczankę. Po drugie, rozczarowało mnie też samo zakończenie, które nie tylko nie wyjaśniło wszystkich wątków, ale i wydało mi się zbyt mgliste, zbyt urwane. Jeśli autorka chciała w ten sposób pokazać czytelnikowi, że życie trwa dalej i czasem niektórych rzeczy czytelnik może się tylko domyślać, to takie otwarte zakończenie niestety zupełnie nie pasuje moim zdaniem do całości sagi...

Nie tak łatwo mi ocenić tę książkę. „Cukiernia pod Amorem” to powieść o wielu warstwach – zupełnie jak ciasto francuskie, jak słynne gutowskie rożki wypiekane w Cukierni. Przede wszystkim fascynująca opowieść o pokoleniach zwykłych ludzi, których życiem rządzi los, historia i przypadek, o więzach rodzinnych i przyjacielskich, opowieść o wielkich uczuciach, namiętnościach i romansach, po prostu świetnie opowiedziana i poruszająca historia. To także powieść o historii naszego kraju, który przeszedł wiele i wiele musi się wciąż nauczyć. Wiem, że brzmi to nieco zbyt patetyczno-patriotycznie, ale historia Polski coraz bardziej mnie fascynuje. Mało mi wciąż powieści historycznych, zwłaszcza tych z okresu dziewiętnastego wieku, więc „Cukiernia pod Amorem” doskonale spełnia tu swoje zadanie.

Skąd to słodko-gorzkie pożegnanie w tytule? No cóż, zaczęłam po skończeniu powieści rozmyślać nad całą sagą i dochodzę do wniosku, że chociaż żadna z książek nie jest w moim odczuciu doskonała, to jednak seria „Cukiernia pod Amorem” bardzo mi się spodobała. Przymknę więc chyba oko na wady ostatniego tomu, bo dwa pierwsze czyta się po prostu rewelacyjnie. I w dodatku żal mi trochę zostawić Gutowo i jego mieszkańców. Po przeczytaniu trzech tomów tej sagi miałam wrażenie, że znam ich wszystkich bardzo dobrze, że stanowią część mojej własnej rodziny. Na pewno przeczytam całą sagę ponownie za jakiś czas, tym razem wszystkie trzy tomy po kolei, by ponownie spotkać się z bohaterami, przeżywać ich perypetie i jeszcze raz poczuć ten klimat, niepowtarzalny aromat dobrej opowieści, na zawsze przesiąknięty zapachem smakołyków z „Cukierni pod Amorem”.

sobota, 22 października 2011

Morderstwo przy wtórze stukotu kół pociągu, czyli Agatha Christie i "Murder on the Orient Express"

„Murder on the Orient Express” ("Morderstwo w Orient Expressie") Agathy Christie to jedna z najsłynniejszych jej powieści, która doczekała się kilku adaptacji filmowych i została też prerobiona na grę. Intrygujące postacie, egzotyczna lokalizacja i nieoczekiwane zakończenie tworzą nieprawdopodobną mieszankę, która czytelnika zadziwia, zaskakuje i zachwyca. Nie był to mój pierwszy raz z „Morderstwem w Orient Expresie”, książkę czytałam kilka razy wcześniej, ale ponieważ jest to jeden z najbardziej znanych kryminałów Christie, nie mogło go zabraknąć w moim małym maratonie-agathonie. Wydane w 1934 roku, u schyłku złotego okresu angielskiego kryminału, „Morderstwo” można śmiało uznać za wzór klasycznej powieści kryminalnej. Widmo wojny było jeszcze daleko i bohaterowie książek Christie odbywali dekadenckie podróże po Europie, nie troszcząc się o  Jak zwykle interesujące tło, ciekawe postacie, a do tego zakończenie, które można nazwać genialnym. Jednym słowem, cud, miód i orzeszki.

Akcja „Morderstwa” toczy się w intrygującym miejscu - wagonie słynnego Orient Expresu, luksusowego pociągu pasażerskiego, który od dziewiętnastego wieku kursował pomiędzy Paryżem a Stambułem. Podróżują nim głównie zamożni pasażerowie, na kilka dni zamieniając wygodne przedziały wagonu w dom na szynach. Jak zwykle w kryminałach Agathy Christie bohaterowie powieści to gromada ciekawych charakterów, zbieranina ludzi różnych narodowości i klas społecznych. Mamy więc rosyjską księżną, węgierksiego hrabiego, amerykańskiego bogacza, angielskiego oficera, a do tego Szwedkę, Niemkę, Włocha i kilka innych postaci. Na pasażerów Orient Expresu czeka luksus, komfort i... morderstwo! Ponieważ zbrodnia miała miejsce w zamkniętym wagonie, który w nocy utkwił w śnieżnych zaspach pomiędzy stacjami, podejrzani są wszyscy podróżni. Na szczęście jednym z pasażerów pociągu jest też pewien jajogłowy Belg - Herkules Poirot, który zgadza się pomóc w rozwikłaniu zagadki. Klasyczny schemat, to prawda, ale to właśnie zakończenie wyróżnia "Morderstwo w Orient Expressie" spośród setek innych kryminałów. Zakończenie niebanalne i zaskakujące czytelnika – zdecydowanie polecam kryminał wszystkim tym, którzy go jeszcze, z jakiegoś niewiadomego powodu, nie czytali. A Agathę Christie podziwiam za to, że potrafiła napisać ponad dziewięćdziesiąt kryminałów, które, chociaż oparte na tym samym schemacie, są za każdym razem nieco inne – przeczytałam ich ostatnio osiem, prawie jeden po drugim, i jeszcze mi się nie znudziły!

Przyznam się, że podróż Orient Expressem to moje marzenie - luksusowe wagony, przedziały, posiłki w wagonie restauracyjnym, piękne widoki za oknem zmieniające się wraz z przebytymi kilometrami – bardzo chętnie wybrałabym się w tę podróż. W dodatku uwielbiam pociągi, a już szczególnie takie luksusowe, w których pasażer czuje się po prostu rozpieszczony... Widzę siebie siedzącą w takiej salonce, czytającą książkę (kolejna Agatha Christie?) i pijącą kawę, lub w wagonie restauracyjnym konwersującą przy obiedzie z innymi podróżnymi... Na tej stronie możecie zobaczyć, jak wyglądają wagony sypialne w tym ekskluzywnym pociągu, a jeśli jesteście odważni, zobaczyć też ceny...

Jeśli chodzi o mnie, to robię przerwę od kryminałów Agathy Christie, bo czeka na mnie druga wojna światowa, pewna cukiernia i losy zaginionego pierścienia. Tak – niezawodna Mamunia wysłała mi trzecią część „Cukierni pod Amorem”, trzeba więc odłożyć inne książki i pożegnać się z sagą. Jutro dam wam znać, jak mi idzie. Życzę wszystkim przyjemnej soboty!

PS. Właśnie się doczytałam, że po pierwsze, akcja „Morderstwa” nie toczy się w „prawdziwym” Orient Expressie, tylko w pociągu o nazwie Simplon Orient Express, któy podróżował nieco inną trasą, a po drugie, że prawdziwy Orient Express (połączenie kolejowe pomiędzy Paryżem a Wiedniem) to nie to samo, co podany przeze mnie link do strony Venice Simplon Orient Express (VSOE). VSOE to specjalny pociąg z luksusowymi wagonami, które dodatkowo są różne od tych oryginalnych... Ech. Wygląda na to, że czasem warto wiedzieć mniej! 

sobota, 8 października 2011

"Before the Poison" - Peter Robinson

Przeczytałam ostatnio najnowszą książkę Petera Robinsona, która wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony pomysł był ciekawy, historia opowiedziana przez autora interesująca, z drugiej pewne elementy mi się nie podobały. Ale do rzeczy. Bardzo lubię książki Petera Robinsona o detektywie Alanie Banksie. Do tej pory autor napisał 19 powieści i kilka zbiorów opowiadań w serii, której akcja toczy się głównie w hrabstwie Yorkshire. „Before the Poison” to powieść napisana poza serią, z zupełnie nowymi bohaterami, chociaż autor pozostaje wierny Yorkshire i po raz kolejny tam właśnie umieszcza akcję swojej powieści. „Before the Poison” nie jest jednak typowym kryminałem, jest raczej rekonstrukcją zbrodni...

Chris Lowndes powraca do rodzinnego Yorkshire, próbując pogodzić się ze śmiercią swojej ukochanej żony, Laury. Chris jest cieszącym się uznaniem w Hollywood kompozytorem muzyki do filmów, a w zaciszu swojego nowego domu, Klinsgate House, chce skoncentrować się na pracy nad sonatą. Od samego początku dom przyciąga go i fascynuje. Od agentki, która przeprowadziła sprzedaż domu, Chris dowiaduje się, że sześćdziesiąt lat temu dawny właściciel Klinsgate House umarł w podejrzanych okolicznościach, a jego żona została oskarżona o morderstwo i powieszona. Historia Grace Fox przyciąga Chrisa jak magnes, a mężczyzna zaczyna się zastanawiać, czy Grace była winna, czy też stała się ofiarą małomiasteczkowej zawiści i fałszywej moralności.

W „Before the Poison” Robinson przedstawia czytelnikom dwoje głównych bohaterów: Chrisa, narratora powieści i Grace, której historię poznajemy poprzez rozmowy, lektury i przemyślenia Chrisa. Jego postać przypominała mi nieco samego Banksa, ale to chyba za sprawą wszechobecnej w książce muzyki... i wieku.  Chris Lowndes nie jest ani detektywem, ani policjantem, a zwykłym ciekawym człowiekiem, który niemalże obsesyjnie stara się dowiedzieć czegoś więcej o dawnej mieszkance swojego domu. Klinsgate House przesiąknięty jest obecnością Grace, odczuwalną niemal namacalnie na każdym kroku. Grace jest fascynującą bohaterką, a im więcej czytelnik się o niej dowiaduje, tym bardziej intrygująca staje się zagadka morderstwa rzekomo popełnionego przez nią. Narracja pierwszoosobowa jest dodatkowo przeplatana fragmentami książki o słynnych procesach, a także fragmentami pamiętnika Grace. To właśnie fragmenty tego dziennika podobały mi się najbardziej, żałowałam tylko, że były tak krótkie... Wydaje mi się, że taki dziennik mógłby z powodzeniem stworzyć kanwę osobnej powieści. W książce pojawia się też kilka wątków pobocznych, nieco drugoplanowych postaci, nie na nich koncentruje się jednak uwaga czytelnika. Zresztą są one potraktowane niejako pobieżnie.

Reasumując, mam mieszane uczucia po przeczytaniu tej książki. Z jednej strony była to bardzo interesująca lektura, zastanawiałam się do samego końca, co uda się odkryć głównemu bohaterowi, dodatkowo historia Grace (szczególnie fragmenty pamiętnika) była naprawdę ciekawa i wciąż było mi mało tych fragmentów o niej. Pod tym względem „Before the Poison” to męska wersja książek Kate Morton, opracowanych według schematu: dom, rodzina, tajemnica. Zagadka, którą rozwiązuje się po latach, tajemnicza przeszłość. Jednym słowem, książka w sam raz dla mnie! Z drugiej strony spodziewałam się po Peterze Robinsonie czegoś innego – porządnego, tradycyjnego kryminału, podobnego do serii o Banksie, z porządnie zarysowaną intrygą kryminalną, policyjnymi procedurami i policjantem/detektywem, rozwiązującym zagadkę. Zabrakło mi w też tej książce zdecydowanego wyjaśnienia zagadki, zakończenia nie podlegającego dyskusji. Zamiast tego zbyt wiele było niedomówień, aluzji, zbiegów okoliczności... Zastanawiam się, na ile na mój odbiór tej książki miała wpływ lektura poprzednich powieści Petera Robinsona? Myślę, że gdybym wcześniej nie czytała żadnych książek tego autora, powieść spodobałby mi się jeszcze bardziej... Będę więc „Before the Poison” polecać przede wszystkim tym, którzy mają dosyć tradycyjnych kryminałów z detektywami w rolach głównych, a interesują ich historie i tajemnice sprzed lat. A także tym, którzy Banksa nie znają. Ja natomiast mam nadzieję, że Peter Robinson napisze następną powieść z moim ulubionym detektywem w roli głównej. Na pocieszenie wypożyczyłam sobie z biblioteki „Aftermath” tego autora, jedną z lepszych książek z serii. W sam raz na chłodniejszy dzień spędzany pod kocem, przy herbacie i owsianych ciasteczkach. Mniam.

poniedziałek, 3 października 2011

"Before the Storm" - Diane Chamberlain

Po raz kolejny odkłożyłam książkę Diane Chamberlain z westchnieniem satysfakcji i poczuciem dobrze spędzonego czasu. Chociaż lektura „Before the Storm” (w Polsce wydana pod tytułem „Prawo matki”) zabrała mi sporo czasu, to tylko dlatego, że byłam ostatnio bardzo zajęta, a nie dlatego, że książka mi się nie podobała! Gdybym mogła, przeczytałabym ją za jednym zamachem! Po raz kolejny Chamberlain udowadnia, że ma niesamowitą wyobraźnię i potrafi wykreować interesujących bohaterów, opowiedzieć interesującą historię i zaskoczyć czytelnika.

Kiedy w starym kościele wybucha pożar, większości uwięzionych w środku dzieci udaje się uciec, a wszystko za sprawą Andy'ego, który znalazł drogę wyjścia przez okno. Szybko okazuje się, że było to podpalenie, a policja zaczyna poszukiwać sprawcy. Czy Andy, ma coś wspólnego z tym pożarem? Andy Lockwood urodził się z zespołem alkoholowym płodu (FASD – Foetal Alcohol Spectrum Disorder) i jego matka, Laurel, chce resztę życia spędzić chroniąc go i starając się wynagrodzić mu trudny start w życiu i swoje dawne błędy. Andy, chociaż na pozór nie wyróżnia się niczym od innych nastolatków, pod pewnymi względami jest wciąż dzieckiem, nie potrafi przewidzieć konsekwencji swoich akcji, nie jest dobry w planowaniu, za to za wszelką cenę szuka uznania wśród swych rówieśników i stara się nie wyróżniać. 

Before the Storm” to powieść trzymająca w napięciu, zaskakująca i wzbudzająca emocje. Jak już wcześniej wspomniałam, autorkę porównuje się z Jodi Picoult, bo podobnie często dotyczą kontrowersyjnych i czasem trudnych kwestii. Jednak w moim odczuciu książki Diane Chamberlain są bardziej stonowane i skoncentrowane na ludzkiej naturze niż na decyzjach, które muszą podjąć ich bohaterowie. Nie brak w nich trzymającej w napięciu akcji, ale autorka koncentruje się raczej na próbach wyjaśnienia przyczyn decyzji, niż na rozpatrywaniu możliwości i ich skutków. Dzięki temu często czytelnik sam musi odpowiedzieć na niektóre pytania i to do niego należy decyzja „co stanie się dalej”.

Bardzo podobały mi się też postacie wykreowane przez Chamberlain! Nikt nie jest w tej książce w stu procentach perfekcyjny, bohaterowie są po ludzku niedoskonali, pełni wad i wątpliwości. Autorka szykuje dla czytelnika kilka niespodzianek... „Before the Storm” to książka, którą czyta się w napięciu, zastanawiając się nad postępowaniem bohaterów, ich wyborami, które w decydujący sposób zaważyły na ich życiu. Wydaje mi się, że jest to jedna z tych książek, przy czytaniu których zadajemy sobie nieustannie pytania: czy postępowanie bohaterów jest słuszne? czy można je usprawiedliwić? czy na ich miejscu postąpilibyśmy podobnie? Czytelnik ma okazję poznać wydarzenia z różnej perspektywy, gdyż autorka oddaje głos Andy'emu, jego matce i siostrze, Maggie oraz Marcusowi, bratu męża Laurel. Każda z tych postaci opowiada własną historię, przeplata ją swoimi wspomnieniami, dzięki którym czytelnik nie tylko zaczyna lepiej rozumieć postępowanie bohaterów, ale i ma okazję odkryć kilka sekretów rodziny Lockwoodów... 

Before the Storm” porusza wiele interesujących tematów – rodzicielska nadopiekuńczość, pierwsze młodzieńcze zauroczenie, poszukiwanie swojego miejsca wśród rówieśników, relacje między rodzeństwem, depresja poporodowa i alkoholizm – to tylko niektóre kwestie, nad którymi będzie się zastanawiał czytelnik tej książki. Jak to zwykle bywa w popularnych powieściach wydawanych w Wielkiej Brytanii, z tyłu książki znajduje się nie tylko lista pytań, które mogą sprowokować dyskusję, a także krótka notka od autorki o historii powstania tej książki. Zastanawia mnie co sądzicie o takich dodatkach, tu zwykle znanych jako „Reading Guides”? Zetknęliście się z nimi w jakiś książkach? Czy myślicie, że komuś mogą się przydać?

Nie chcę pisać zbyt wiele o „Before the Storm”, żeby nie zepsuć przyjemności czytania i odkrywania niespodzianek w tej książce jej przyszłym czytelnikom. Moim zdaniem im mniej się o niektórych książkach wie, tym lepiej się je czyta. Napiszę tylko, że warto po tę książkę sięgnąć. Zachęcam wszystkich do lektury.

sobota, 1 października 2011

Morderstwo! Trup! Biblioteka! - Agatha Christie "The Body in the Library"

Faza kryminałów Agathy Christie nadal trwa! Jej książki są bowiem wspaniałymi umilaczami czasu w podróży, przyjemnymi odprężaczami, które czyta się z przyjemnością przed snem, a do tego są też lekkie i noszenie ich w torebce nie urwie jej ucha... Przeczytałam ostatnio w ten sposób dwa jej kryminały (trzeci w obróbce), a pierwszy z nich to „The Body in the Library” (polskie tłumaczenie „Noc w bibliotece”). Po powieści z detektywem Poirotem przyszedł czas na zupełnie innego detektywa – miłą, staroświecką starą pannę Jane Marple, mieszkankę uroczej wioski St Mary Mead.

Już we wstępie książki autorka przyznaje, że od dawna chciała napisać kryminał w którym główną rolę odegrałby stereotypowy, banalny motyw „body in the library”, czyli „trup w bibliotece”... Oto i miejsce akcji: typowa angielska biblioteka, bardzo zwyczajna, należąca do pułkownika Bantry'ego i jego żony. Właśnie tam, wcześnie rano, pokojówka odkryła zwłoki młodej, nieznajomej dziewczyny. Panna Marple ma nie lada zadanie do wykonania i wiele zagadek do rozwiązania. Kim jest nieznajoma? Dlaczego została uduszona? Co robi w bibliotece szacownych rezydentów wiejskiego domu? Kto zabił? Na prośbę swojej przyjaciółki, pani Bantry, stara panna, znawczyni ludzkich charakterów i miejscowych plotek, ma odkryć mordercę i w ten sposób zapobiec szerzeniu się plotek obwiniających pułkownika... 

Panna Marple to bardzo interesująca postać – stara panna w podeszłym wieku, która rzadko wyściubia nos poza swoją wioskę, wiedzę o świecie czerpie z obserwacji fascynującej i złożonej natury ludzkiej. Jak sama o sobie mówi, jej metoda śledcza to amatorszczyzna. Ludzie są zazwyczaj ufni, podczas gdy one jest bardzo podejrzliwa i zawsze musi wszystko zbadać sama. Jej bogate doświadczenie i wrodzona nieufność pozwalają jej dostrzec prawdę. Panna Marple jest nieco denerwująco pruderyjna, pełna staroświeckich nawyków, można by ją nazwać wścibską, ale mimo wszystko znana jest wśród przyjaciół jako przemiła, skromna staruszka, która po prostu jest także świetnym detektywem, wodzącym za nos inspektorów policji. Jeśli chodzi o mnie, to kiedyś myślałam, że panna Marple jest bardzo miłą osobą, teraz nie jestem tego taka pewna. Pomimo niewinnego wyglądu staruszka jest twardym przeciwnikiem, typem sąsiadki-podglądaczki, której nigdy nic nie umyka. Nie wiem, czy chciałabym, żeby była moją sąsiadką...  

Zastanawiam się jak Agatha Christie to robi, że jej książki zawsze są wciągające! Pomimo prostej fabuły, obowiązkowego pogmatwania tropów, stereotypowych postaci charakterystycznych dla gatunku, wszystkich tych składników, które przy zbyt częstych powtórkach nudzą, każda książka jest inna. Kiedy czytam jej kryminały zawsze obiecuję sobie, że tym razem będę bardziej wnikliwa, że uda mi się zgadnąć kto zabił, że autorka mnie tym razem nie zaskoczy... Potem odkładam kolejną książkę z westchnieniem: „no tak, to przecież takie oczywiste”, bo kolejny raz autorce się udało. Cóż, są jeszcze inne książki, więc może tym razem... 

The Body in the Library” to kolejny świetny, wciągający i zaskakujący kryminał z interesującym zakończeniem. Dla fanów Agathy Christie pozycja obowiązkowa. Dla tych, którzy jej książek nie znają – warta polecenia. 

Ps. Tym, którzy lubią angielskie adaptacje kryminałów Christie (szczególnie tych wyprodukowanych przez stację ITV) polecam ten krótki skecz, w którym autorzy serialu Dead Ringers parodiują te właśnie adaptacje... Oto panna Marple w stylu Matrix!

wtorek, 20 września 2011

"Before I Go To Sleep" - SJ Watson

Wyobraź sobie, że właśnie obudziłaś się w nieznanym pokoju, w nieznanym łóżku, obok nieznajomego mężczyzny. W łazience patrzy na ciebie z lustra własna twarz, postarzała o kilkanaście dobrych lat, a na naklejonych na ścianach fotografiach widzisz fragmenty swojego minionego życia, którego nie pamiętasz. Mężczyzna, obok którego się obudziłaś, oznajmia, że jest twoim mężem, a ty cierpisz na rzadką formę amnezji, która powoduje, że co rano budzisz się bez wspomnień o swoim dotychczasowym życiu.
Christine, główna bohaterka powieści „Before I Go To Sleep” SJ Watsona, każdego ranka na nowo uczy się historii swojego życia. To, co najcenniejsze, jej wspomnienia, jest dla niej niedostępne, kobieta codziennie poznaje na nowo prawdę o swoim życiu, o swojej przeszłości. To nie życie, to właściwie egzystencja. Tylko jej mąż, Ben, jest jak stały i trwały kompas wskazujący jej kierunek. Co więc znaczają słowa znalezione na pierwszej stronie jej dziennika, o którym przypomniał jej jak co rano doktor Nash – „Nie ufaj Benowi”?
„Before I Go To Sleep” posiada wszystkie składniki świetnego thrillera psychologicznego – bohaterkę, której czytelnik może kibicować, odpowiednio duszną i gęsta od emocji atmosferę i wciągającą od pierwszych stron historię, która prowadzi do zaskakującego zakończenia. O ile do zaskakującego zakończenia mogłabym się przyczepić, bo zaczęłam się po jakimś czasie domyślać, co szykuje dla nas autor, to atmosfera pełna niepokoju i emocji udała się Watsonowi świetnie. Czytając „Before I Go To Sleep” nie tylko przeżywałam wraz z Christine jej smutek i poczucie zagubienia, ale i odczuwałam pewien dyskomfort, zupełnie, jakby mi ktoś bezustannie zaglądał przez ramię. Bardzo lubię, kiedy atmosfera książki nie daje mi spokoju, kiedy powieść wciąga mnie i nie pozwala o sobie zapomnieć! Co jeszcze podobało mi się w tej książce? Główna bohaterka i sposób poprowadzenia akcji – ponieważ Christine co rano budzi się i nic nie pamięta, historia jest opowiedziana przez szereg wpisów w jej dzienniku. Pomiędzy lekturą dziennika a informacjami, jakie Christine otrzymuje od swojego męża, Bena, Christine zauważa pewne niezgodności – komu jednak może wierzyć - sobie, czy mężczyźnie, który na każdym kroku demonstruje swoją miłość do niej? Ten dylemat właśnie jest motywem przewodnim książki – co jest prawdą, a co fałszem? Komu może wierzyć kobieta, która nie pamięta, kto jest jej przyjacielem?
„Before I Go To Sleep” w ciekawy sposób wykorzystuje amnezję jako główny motyw książki. Jest to thriller, więc nie ma tu nudnych fragmentów medycznych, sytuacja wytłumaczona jest w prosty sposób, zamiast tego autor koncentruje się na ukazaniu, w jaki sposób mogłaby postrzegać świat osoba cierpiąca na amnezję. Watson napisał w krótkiej notatce, że książkę zainspirowały historie pacjentów z amnezją, szczególnie ta Clive'a Wearinga, angielskiego muzykologa i muzyka, opisana przez jego żonę w książce „Forever Today”. Według mnie, autorowi udało się to prawie w stu procentach. Pomimo kilku fragmentów, w których Watson postanawia pójść „na skróty”, Christine jest wiarygodną bohaterką i czytelnik od początku czuje do niej sympatię. Oprócz tego spodobała mi się końcówka książki, w której na szczęście Watson oparł się pokusie tradycyjnego happy endu przez wielkie H, który niejednokrotnie potrafi zaszkodzić książce, pozostawiając za to coś niecoś w sferze domysłów i spekulacji.
Przeczytałam gdzieś, że prawa do sfilmowania książki już zostały zakupione i zainteresowanie jest spore. Mam nadzieję, że dzięki temu przetłumaczą książkę szybciej na polski! Tymczasem polecam powieść po angielsku, mam nadzieję, że spodoba się wam równie bardzo jak mnie.

środa, 14 września 2011

"Five Little Pigs" ("Pięć małych świnek") - Agatha Christie

Jak dobrze jest czasem wrócić do książek znanych, do sprawdzonych, ulubionych autorów, do powieści, które są jak starzy, dobrzy znajomi, przy których nie trzeba się popisywać, udawać, można się za to odprężyć i spędzić miło czas. Agatha Christie to jedna z moich ulubionych pisarek, do jej powieści lubię wracać, kiedy potrzebuję chwili oddechu... Niektóre jej książki czytałam kilka razy, za każdym razem robiąc odpowiednio długie przerwy, żeby jak najwięcej zapomnieć. Mam swoje ulubione kryminały Agatki, mam te, które lubię mniej, mam (wciąż jeszcze!) kilka nieprzeczytanych...

"Pięć małych świnek" znam. Kiedyś wysłuchałam tej książki na kasetach, czytanej (chyba) przez Andrzeja Albrechta. Świetnie się jej słuchało przy wyszywaniu wzoru krzyżykowego! Było to jednak tak dawno, że niewiele pamiętałam, więc książka była idealnym przerywnikiem i odpoczynkiem pomiędzy nowymi i nieznanymi powieściami....

Hercules Poirot – niziutki, jajogłowy Belg, posiadacz wypielęgnowanych wąsów - to jeden z moich ulubionych detektywów... Muszę się przyznać, że jest on moim ulubieńcem nie tylko dlatego, iż po mistrzowsku wykorzystuje swoje „małe, szare komórki”, ale także ze względu na jego wspaniale rozwinięte ego, poczucie własnej wyższości oraz obsesyjne zamiłowanie do porządku. A także wąsy. Równie wspaniałe i obsesyjnie pielęgnowane. W tej książce Poirot pojawia się właściwie jako drugorzędny charakter. Historia opowiedziana w „Pięciu małych świnkach” koncentruje się na morderstwie znanego malarza, Amyasa Crale'a, za którą to zbrodnię została skazana jego żona, Caroline Crale ... Pomimo iż Caroline pojawia się tylko we wspomnieniach i opowieściach innych postaci, to ona jest prawdziwą bohaterką tego kryminału. Poirot na prośbę jej córki próbuje odkryć, kto tak naprawdę otruł Amyasa, ale tym razem zadanie wcale nie jest łatwe. Caroline Crale nie żyje, a od zabójstwa upłynęło już szesnaście lat. Co jednak mają do powiedzenia świadkowie tych wydarzeń? Pięcioro świadków, jak pięć małych świnek w angielskiej rymowance dla dzieci, każde z nich w innej sytuacji życiowej, rekonstruują na życzenie detektywa wydarzenia z tamtych dni.

Książka składa się więc z krótkich rozdziałów, które oddają głos świadkom, poprzez których poznajemy Caroline Crale, prawdziwą, wielowymiarową i pełną pasji bohaterkę 'Pięciu małych świnek”. Na zakończenie Poirot zbiera wszystkie osoby obecne na miejscu zbrodni i następuje klasyczna (i charakterystyczna dla książek Christie) ekspozycja, w której Poirot, świetny znawca ludzkich charakterów, wskazuje na winną osobę. Pomimo tego sztywnego dość porządku i powtórzeń akcji (wszak każdy zapamiętał feralny dzień inaczej!), książkę czyta się właściwie jednym tchem, bez znużenia. 

Można kręcić nosem, że kryminały Christie są do siebie zbyt podobne, pisane według podobnego schematu, że bohaterowie są również schematyczni... A jednak Agatha Christie jest jedną najpoczytniejszych autorek na świecie, jej książki są tłumaczone na dziesiątki języków, powstają na ich podstawie filmy i przedstawienia... Pomimo pewnego schematu jej kryminały są za każdym razem nieco odmienne, pełne zawiłych tropów, mylących śladów i przebiegłych chwytów, zawsze jednak wiarygodne i zgrabnie wytłumaczone. Autorka nieraz wodzi czytelnika za nos, a kiedy wydaje nam się, że znamy zakończenie, nadchodzi zaskakująca konkluzja, nieoczekiwany zwrot, który pozostawia wyżej wspomnianego czytelnika w osłupieniu... Poza tym bohaterowie jej powieści są świetnie zarysowani, a emocje, jakie nimi powodują – zawiść, zazdrość, nienawiść, miłość, pożądanie – są dobrze nam znane, świetnie opisane i w stu procentach trafne. 

Przyznaję się od razu, mnie Christie zaskakuje za każdym razem. Być może dlatego w moich oczach nie ma sobie równych. Nie wiem, czy znajdą się tacy, którzy jeszcze żadnych kryminałów Agathy Christie nie czytali, ale na wszelki wypadek zachęcam wszystkich bez wyjątku. Dajcie się uwieść królowej kryminału i jej wspaniałym książkom.