Wokół debiutanckiego filmu brytyjskiego dokumentalisty Garetha Edwardsa narosło sporo mitów. Jeden z nich - ten jakoby produkcja zamknęła się w kwocie 15 tysięcy dolarów - powiela Łukasz Orbitowski w swoim felietonie z grudniowej Nowej Fantastyki. W istocie film kosztował kilkadziesiąt razy więcej, co sytuuje go w kategorii niskobudżetowych, acz na pewno nie amatorskich produkcji. Tak czy inaczej, to właśnie Orbit zachęcił mnie do obejrzenia Monsters, choć po lekturze recenzji cedroo chciałem już sobie tę przyjemność darować.
Akcja filmu toczy się sześć lat po katastrofie kosmicznej sondy z próbkami pozaziemskich form życia. Północna Ameryka zmieniła się radykalnie. Przypominający przerośnięte kalmary obcy radzą sobie w ziemskich warunkach na tyle dobrze, że połowa Meksyku zamienia się w zamkniętą strefę, a na granicy ze Stanami Zjednoczonymi wyrasta gigantyczny mur. Uporczywą walkę z niechcianymi gośćmi toczą amerykańskie bombowce - przelatujące z hukiem bojowe maszyny to stały element krajobrazu po drugiej stronie muru. Podobnie jak ich wraki i obrócone w ruinę miasta.
W ten ponury świat wkraczamy wraz z Andrew i Samanthą. On jest amerykańskim fotografem, dokumentującym rozgrywającą się wokół tragedię, nie bez nadziei na godziwy zarobek. Ona jest córeczką medialnego magnata, przypadkową ofiarą jednego z ataków obcych stworów. Spotykają się nieprzypadkowo - tatuś panienki praktycznie zmusza pana fotografa do odeskortowania dziewczyny do kraju. Oboje nie są zachwyceni pomysłem, ale wspólna podróż będzie doskonałą okazją do przełamania początkowej niechęci.
Tak przynajmniej powinno być, gdyby Monsters okazał się filmem, który próbuje nam się sprzedać na reklamowych posterach i w zwiastunach, czyli kolejną produkcją z gatunku survival horror. Uwaga, zdradzam sekret i jednocześnie ostrzegam - to bezczelne oszustwo - w istocie mamy do czynienia z kinem obyczajowym, w którym elementy sf znalazły się chyba tylko przez przypadek, a horroru nie ma prawie wcale. Zbyt wiele akcji zatem nie doświadczymy, ale w warstwie obyczajowej trochę się dzieje. Nasi bohaterowie są głęboko nieszczęśliwi i znajdują się o krok od spieprzenia sobie życia na dobre. Andrew nie radzi sobie z miłością do syna, przed którym, z woli byłej partnerki, musi udawać wujka. Samantha nosi na palcu pierścionek zaręczynowy otrzymany od mężczyzny, z którym praktycznie nic jej nie łączy. Szybko uświadamiają sobie, że ich spotkanie niesie niespodziewaną szansę na wyrwanie się z beznadziei, nie znajdują jednak odwagi, aby uczynić niezbędny gest. On dręczony będzie poczuciem winy za bezmyślny czyn, w wyniku którego nie wejdą na pokład ostatniego promu i zmuszeni będą do odbycia niebezpiecznej wyprawy przez zakazaną strefę; jej trudno będzie wyjść z roli posłusznej córeczki.
Whitney Able i Scoot McNairy bardzo dobrze wypadają w rolach dwojga nieszczęśników, jak na zawodowych aktorów przystało. Większość ról drugoplanowych reżyser obsadził naturszczykami, którzy nie radzą sobie zupełnie, co, paradoksalnie, nadaje filmowi pozory autentyczności. Sprzyjają temu również wyjątkowo długie ujęcia i śladowa ilość dialogów. W rezultacie często możemy odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z dokumentem i zapewne nie jest to wrażenie przypadkowe. Mocną stroną filmu są zdjęcia w naturalnych plenerach - śmiesznie małym nakładem środków Edwardsowi udaje się uzyskać efekt, który dużym wytwórniom pochłania miliony.
Mój główny zarzut do tego filmu to zupełnie niepotrzebne mieszanie do fabuły obcych. Jeżeli chodziło o banalny i prostacki przekaz na temat, kim tak naprawdę są tytułowe potwory, to szkoda było zachodu. Co więcej, sprzedawanie Monsters jako kina sf czy horroru to klasyczny strzał w stopę. Miłośnicy akcji i mocnych wrażeń wyjdą z seansu bardzo rozczarowani, a widzowie, którym film mógłby się podobać, nigdy na niego nie pójdą. Ja zachęcam, choć bez wielkiego entuzjazmu.
Monsters, reż. Gareth Edwards, Vertigo Films 2010
Mój główny zarzut do tego filmu to zupełnie niepotrzebne mieszanie do fabuły obcych. Jeżeli chodziło o banalny i prostacki przekaz na temat, kim tak naprawdę są tytułowe potwory, to szkoda było zachodu. Co więcej, sprzedawanie Monsters jako kina sf czy horroru to klasyczny strzał w stopę. Miłośnicy akcji i mocnych wrażeń wyjdą z seansu bardzo rozczarowani, a widzowie, którym film mógłby się podobać, nigdy na niego nie pójdą. Ja zachęcam, choć bez wielkiego entuzjazmu.
Monsters, reż. Gareth Edwards, Vertigo Films 2010