Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantasy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantasy. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 25 stycznia 2011

Bramy Domu Umarłych

Półtora roku minęło od napisania recenzji Ogrodów Księżyca. To wcale nie oznacza, że tak długo trwała lektura drugiej części cyklu Stevena Eriksona. Z Bramami Domu Umarłych uporałem się zaskakująco szybko, biorąc pod uwagę objętość książki, choć nie była to lektura łatwa i przyjemna.

Nie zamierzam rozwodzić się tutaj nad fabułą. Dość powiedzieć, że kontynuuje ona  niektóre wątki rozpoczęte w pierwszej części Malazańskiej Księgi Poległych, choć akcja przenosi się na inny kontynent, a główne role przejmują w większości nowi bohaterowie. Siedem Miast, kraina podbita przez armie poprzedniego Imperatora, buntuje się w od dawna prorokowanym zrywie. Głównym wątkiem, osią fabuły, jest heroiczny marsz malazańskich uchodźców, osłanianych przez dziesiątkowane imperialne armie pod dowództwem wickańskiego generała Coltaine'a. Ze względu na hordy oszalałych z nienawiści rebeliantów, skrajnie nieprzyjazny klimat i niewyobrażalną odległość do pokonania, gromada uchodźców, przezwana Łańcuchem Psów, z góry skazana jest na porażkę, ale trwa i posuwa się naprzód, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu i logice.

Erikson znalazł prostą receptę na rozbudzanie emocji czytelników. Polega ona na tym, że swoich bohaterów stawia w najbardziej ekstremalnych sytuacjach, jakie jest w stanie wymyślić. Ma to swoje konsekwencje, a mianowicie ci, którzy to wszystko przetrwają, stają się albo emocjonalnymi wrakami, albo nadludźmi. A ponieważ autor nie lubi rozstawać się z postaciami, do których się przywiązuje, kartki powieści zaludniają się szybko superherosami. Właściwie każdy z bohaterów Bram Domu Umarłych to albo supersprawny zabójca, albo genialny dowódca, albo niezwykle utalentowany mag. Jeżeli ktoś wydaje się w miarę normalny, to szybko okaże się, że albo tylko się wydaje, albo stanie się naczyniem dla jakiejś wyższej mocy. Dla jasności - nie twierdzę, że w książce brakuje spojrzenia na okrucieństwo wojny z normalnej perspektywy. Marsz Łańcucha Psów dostarcza ku temu wiele okazji. Na pierwszym planie mamy jednak bohaterów, z których praktycznie każdy posiada potencjał, aby samodzielnie wpływać na losy świata.

Oczywiście nie mogę się spierać z autorem, który taką a nie inną historię chciał nam przedstawić. Wszystko jest w porządku, dopóki nie przekracza granicy, za którą kryje się patos, a w większości przypadków mu się to udaje. Nie zawsze jednak - zdarzają się sceny, w której bohaterowie Eriksona przemawiają, zamiast rozmawiać, a fabuła zaczyna przypominać  zbiór mocno podkoloryzowanych legend. To ostatnie trudno jednoznacznie potępić, pamiętając o fakcie, że wszystko to dzieje się w świecie, w którym nawet bogowie bywają marionetkami w rękach potężniejszych sił.

Cóż, pamiętając o powyższych zastrzeżeniach, pozostało mi przyznać, że Bramy Domu Umarłych są książką  lepszą od pierwszej części cyklu, która była po prostu żołnierską opowieścią, wzorowaną na Czarnej Kompanii Glena Cooka. Erikson nie stracił daru opowiadania. Żaden z wielu równolegle prowadzonych wątków nie jest nużący, czy choćby irytujący.  Autor pokazał też, że ma duże ambicje. Biorąc pod uwagę bogactwo elementów, z których buduje swój wymyślony świat, boję się tylko, czy z tymi ambicjami nie przesadził. Przekonam się niebawem, sięgając po kolejne części Malazańskiej Księgi Poległych.

Steven Erikson, Deadhouse Gates, Paw Prints, 2008; Steven Erikson, Bramy Domu Umarłych, tł. M. Jakuszewski, Wyd. MAG, 2001

wtorek, 18 stycznia 2011

Polowanie na czarownice

Wybierając się na seans najnowszej produkcji z Nicolasem Cagem w roli głównej, nie miałem większych oczekiwań. Niestety, nie uchroniło mnie to od kolejnego rozczarowania. Zniósłbym jeszcze rozczarowanie ze strony tej jednej z najbardziej przepłacanych gwiazd Holywood, jednak Cage nie był tym razem najgorszym elementem filmu. Nawet mogę go skomplementować, bo chociaż grać się już nie nauczy, to przynajmniej ładnie się starzeje.

W Polowaniu na czarownice najbardziej szwankuje scenariusz. Zaczyna się nawet nie najgorzej. Dwóch zniechęconych  hipokryzją funkcjonariuszy Kościoła krzyżowców wraca do czternastowiecznej Europy, w sam środek szalejącej zarazy. Dezerterzy nie mają szczęścia - zdemaskowani, zostają obarczeni misją dostarczenia urodziwej czarownicy do odległego opactwa. Misja jest niebezpieczna, ale też niezwykle ważna - wiedźma jest oskarżona o wywołanie plagi i musi zostać poddana starożytnym rytuałom, które uwolnią świat zarówno od choroby, jak i samej wiedźmy. Powątpiewający w czystość intencji sług Bożych rycerz Behmen zgadza się pod warunkiem, że u celu dziewczynę czekać będzie uczciwy proces.

Gdyby reżyser w osobie Dominica Seny zdecydował się nakręcić film o prześladowaniach kobiet w mrocznych wiekach, pewnie dałoby się to jeszcze obejrzeć, chociażby dzięki niezawodnemu Ronowi Perlmanowi w roli Felsona, cynicznego druha Behmena. Niestety, z każdą kolejną sceną "Polowanie na czarownice" zamienia się w coś w rodzaju parodii Van Helsinga. Widok opętanych mnichów-ninja, biegających po suficie mrocznego opactwa pod koniec filmu wywołuje już tylko pusty śmiech. Dałoby się to wszystko zrozumieć, gdyby Polowanie... przeleżało na półce jakiegoś magazynu ze trzydzieści lat. Tak jednak nie było, więc pozostaje domniemanie, że to twórcy filmu przespali kilka ostatnich dekad. No, chyba że mają nas, widzów, za kompletnych idiotów.

Polowanie na czarownice, reż. Dominic Sena, Relativity Media 2010

środa, 25 sierpnia 2010

Szkoda czasu na piaski czasu

Kilka spokojniejszych wakacyjnych tygodni pozwoliło mi nadrobić nieco zaległości. Jedną z nich było zapoznanie się z ekranizacją Księcia Persji - kultowej serii komputerowych zręcznościówek. W czasach młodości straciłem kilka nocy na legendarne dzieło Jordana Mechnera, ale to by było na tyle, więc nie oczekujcie ode mnie porównań filmu Mike'a Newella z pierwowzorem.

Będzie więc jedynie o samym filmie. Nie za wiele, bo naprawdę nie warto się rozwodzić, choć sama fabuła miała spory potencjał. Adoptowany przez mądrego króla dzielny i prawy książę, dwaj jego ambitni bracia, równie ambitny stryj, intryga, wojna, zemsta i miłość do pięknej księżniczki - wszystko to razem mogło stworzyć podbudowę do pięknej, emocjonującej historii. Zadbano również o plenery i scenografię, tworząc kompletny świat mitycznej, starożytnej krainy, z bogactwem detali, na których warto zawiesić oko. Bez zarzutu jest również choreografia - zwłaszcza sceny walk i akrobatyczne popisy księcia Dastana w trakcie licznych scen pogoni.

Skoro wszystko jest tak pięknie, to dlaczego jest tak źle? Po pierwsze, fatalne są dialogi. Bohaterowie albo wylewają z ekranu tony patosu, albo gadają jak nam współcześni, co strasznie gryzie się z tak pieczołowicie budowaną scenografią. Jeżeli można jeszcze przymknąć na to oko w scenach przekomarzania się Dastana z księżniczką Taminą, to nie do zniesienia staje się już w wykonaniu Alfreda Moliny w roli przedsiębiorczego szejka Amara.

Po drugie, zawiedli aktorzy. Wybór Jake'a Gyllenhaala od początku mógł budzić wątpliwości. I całkiem zasadne, bo na jego sympatycznej buzi nie widać ani charyzmy, ani sprytu, ani twardości, bez których jego książę Dastan przestaje być wiarygodny. Jego partnerka, Gemma Arterton, miała znacznie łatwiejsze zadanie, rodząc się do tej roli ze wszystkimi niezbędnymi atrybutami. Tylko dlaczego najgorzej wypadają sceny właśnie z jej udziałem? Nie spisał się też Ben Kingsley. Jego Nizam rzuca swoimi posępnymi spojrzeniami już od pierwszych scen filmu, nie pozostawiając widzom żadnych wątpliwości, kto tu pociąga za sznurki. Tylko dlaczego widz musi się męczyć, oglądając nieudolne próby dojścia bohaterów do tej oczywistej prawdy? Jeżeli miałbym już wyróżnić kogoś z obsady, to wskazałbym jedynie Richarda Coyle'a w roli księcia Tusa.

Widziałem, nie ubawiłem się, połowy już nie pamiętam. Film nieco ratuje emocjonujący i bardzo efektowny finał, jednak to za mało, aby nie pożałować wydanych na bilet pieniędzy.

Książę Persji: Piaski Czasu, reż. Mike Newell, Walt Disney Pictures 2010

niedziela, 2 maja 2010

Wszyscy jesteśmy Wikingami

Oprócz powszechnie znanych nieszczęść, bycie ojcem przynosi wiele bardziej lub mniej oczekiwanych darów. Doświadczyłem jednego z nich wczoraj, zapoznając się z najnowszym obrazem wytwórni DreamWorks Animation pod tytułem Jak wytresować smoka. Był to dar jak najbardziej nieoczekiwany, ponieważ spodziewałem się raczej serii średnio wybrednych, luźno ze sobą powiązanych gagów, czyli czegoś w rodzaju dalszych cześci Shreka, a dostałem najprawdziwsze kino.

Przygotowując się do napisania tej recenzji odkryłem, że twórcy filmu, Dean deBlois i Chris Sanders, oparli się na książce brytyjskiej pisarki Cressidy Cowell, wydawanej także w Polsce przez Amber. Nie przenieśli historii gamoniowatego Czkawki zbyt wiernie, ale wierzcie mi, wyszło im wspaniale.

Czkawka mieszka w Berku, zagubionej gdzieś na krańcu świata wiosce Wikingów. Łatwego życia nie ma, i to nie tylko dlatego, że mieszkańcy osady od pokoleń toczą śmiertelną walkę o przetrwanie ze smokami, trzebiącymi ich stada i niszczącymi ich domy. Chłopiec oddałby wszystko, żeby zostać pełnoprawnym członkiem społeczności i zasłużyć na względy uroczej Astrid, ale nie posiada wymaganej masy mięśni, ani serca do zabijania. Na pewno nie brak mu rozumu, tryska też pomysłami - co z tego, skoro co i rusz pakuje się przez nie w kłopoty. A to ostatnia rzecz, jakiej oczekuje Stoick Wielki, charyzmatyczny wódz Berku, jego ojciec. Zdesperowany Czkawka postanawia rzucić wyzwanie najgroźniejszej bestii ze smoczego katalogu - nieuchwytnej, przerażającej Nocnej Furii.

Jako przygodówka dla dzieci, film byłby mistrzem w swojej klasie. Ale twórcy poszli dalej. Opowiedzieli o trudnej przyjaźni, poświęceniu, odwadze, nie popadając przy tym w banalne schematy. Zamiast tanimi chwytami zmuszać małoletnich do rechotu, prawdziwie oddali skomplikowane relacje ojca i syna, rozpaczliwie szukających zrozumienia ponad sztywnymi regułami społeczności, która narzuciła im do wypełnienia określone role. Obowiązkowy happy end też nie jest banalny, bo żeby dokonać niemożliwego, trzeba być przecież przygotowanym na wielkie poświęcenie.

Jakby tego było mało, Jak wytresować smoka to również uczta dla oka. Efekty 3D wykorzystano na sposób Camerona - raczej tworzą wiarygodność świata, niż rzucają widzem w fotelu. Sceny lotu smoka chyba nawet przebijają te z Avatara.

W każdym razie, mój niespełna pięcioletni Skarb wyszedł z kina oczarowany. Z błyszczącymi oczyma, choć bardziej zamyślony niż uradowany. Trochę się bałem, czy wytrzyma te 100 minut, ale na mój niepokój o kondycję odpowiedziała zdziwionym "Przecież film był bardzo krótki..."

Jak wytresować smoka, reż. Dean deBlois, Chris Sanders, DreamWorks Animation 2010

poniedziałek, 25 maja 2009

Ogrody Księżyca, czyli Czarna Kompania wiecznie żywa

Nie wiem, jak to się stało, ale dopiero niedawno trafił do mnie egzemplarz powieści, otwierającej jeden z najsłynniejszych cykli fantasy ostatniego dziesięciolecia. Oczywiście byłem w pełni świadomy jego istnienia, ogólnego zachwytu czytelników, a także rozgrzewających internetowe łącza sporów fanów w temacie wyższości Eriksona nad Cookiem. I vice versa. Jeśli chodzi o moje stanowisko w tej sprawie, wszystko wyjaśnia tytuł tej notki.

Od razu tłumaczę: Erikson rzeczywiście zrzynał na potęgę. Jeśli chodzi o fabułę, Ogrody Księżyca to praktycznie powtórzona historia Czarnej Kompanii, nieco tylko zmieniona. Jednak dla mnie, niemal bezkrytycznego miłośnika pisaniny Glena Cooka, nie stanowi to żadnego problemu. Wręcz przeciwnie, jeżeli facet pisze to samo i to jeszcze w podobnym stylu, tym lepiej dla niego. Sam bym tak chciał. Poza tym, Erikson nigdy nie ukrywał źródeł inspiracji, a po lekturze Ogrodów Księżyca wiem już wreszcie, skąd z kolei czerpał pomysły Cook na potrzeby swojej Tyranii Nocy

Oczywiście Ogrody… to nie jest po prostu kolejna historia o grupie żołnierzy, wykorzystanych i zdradzonych przez swych mocodawców, którzy spotykają na swej drodze tajemniczą dziewczynę i razem muszą przetrwać ciężkie czasy, żeby w końcu wziąć sprawiedliwy odwet. Erikson stworzył niezwykle oryginalny, wiarygodny świat, zaludniony przez ludzi, inne myślące rasy i nawiedzany przez całą plejadę bogów (starych, młodych, władających mocą ascendentów). Nie jest to miejsce, w którym ateiści czuliby się swobodnie, bo jakiś złośliwy bóg mógłby kopnąć ich w zadek na środku ulicy, albo przynajmniej nawiedzić we śnie i przemówić do rozsądku. Jeszcze ciekawsze są zasady funkcjonowania magii i całego świata czarów, ale nie będę tu zdradzał za wiele – może znajdzie się gdzieś jeszcze jeden miłośnik fantastyki, który Malazańskiej Księgi Poległych nie czytał.

Mamy więc pasjonującą fabułę, niezwykle oryginalny świat, do tego trzeba koniecznie dodać całe mnóstwo różnorodnych postaci. Od wodzów armii, kształtujących swymi decyzjami granice imperium, po zwykłych ludzi, przypadkiem wkręconych w tryby dziejowych machin. Tu pojawia się pierwszy mankament książki – większość charakterów razi schematyzmem, tylko w nielicznych przypadkach udało się Eriksonowi nadać im więcej głębi i psychologicznej wiarygodności. W rezultacie fabuła staje się przewidywalna i z góry wiemy, kto zachowa się przyzwoicie, a kto nie sprosta oczekiwaniom, kiedy nadejdzie godzina próby. Jak przystało na tak monumentalne dzieło, wszystkich bohaterów, początkowo rozsianych po całym świecie, poznajemy stopniowo w kolejnych rozdziałach powieści, żeby potem ujrzeć ich razem w niezwykle emocjonującym finale, kiedy akcja nabiera naprawdę szalonego tempa. Jak dla mnie, nawet zbyt szalonego. Nierówne tempo akcji to zresztą kolejna z tych rzeczy, co prawda nielicznych, które mnie w trakcie lektury irytowały. Także wspomniane wyżej bogactwo wątków i postaci może być męczące, ale prawdopodobnie znajduje uzasadnienie w kolejnych tomach cyklu. Na szczęście lekki styl Eriksona, z przewagą dialogów, oszczędnymi acz barwnymi opisami, sprawia, że kolejne strony połykamy bezboleśnie, a apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Oczywiście jestem świadomy niemal powszechnej opinii, że Ogrody Księżyca to najsłabsza część cyklu. Postaram się to w zweryfikować, tym razem spróbuję jednak zdobyć oryginał, żeby się przekonać, jak wiele malazańskie opowieści tracą na tłumaczeniu.
 
Steven Erikson, Ogrody Księżyca, tł. M. Jakuszewski, Wyd. MAG, 2000