Prozaicy to blog, na którym organizowane są konkursy literackie, od czasu do czasu pojawią się różne porady dotyczące pisania, wskazówki albo recenzje, felietony, reportaże. Blog ma na celu nie tylko popularyzowanie wśród młodych osób czytanie książek, ale też zachęcanie do tworzenia własnych opowiadań i powieści, które w przyszłości mają szanse pojawić się na domowych biblioteczkach.
Kontakt: E-MAIL: PROZAICY@VP.PL oraz FACEBOOK: TUTAJ
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opowiadania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opowiadania. Pokaż wszystkie posty

Babiarze


Artykuł zaczynał się niewinnie, ale potem było dużo gorzej. To znaczy, taki był plan, bo tekst dopiero miał powstać, a na razie kształtował się w jej wyobraźni jako spis słabych stron serwisu, punkt po punkcie. Paulina w zamyśleniu wyjmowała z lodówki sałatę, mozarellę i pomidory. Posypie to wszystko bazylią, jak nie zapomni – ostatnio tak się zamyśliła, że dopiero jedząc posiłek odkryła sporą ilość rozmarynu w sałatce.

Zmiecie z powierzchni tę medialną wydmuszkę, a przy okazji złapie trochę zupełnie nowego targetu, takiego ze sfer zainteresowanych nowymi zjawiskami w necie. Dwa w jednym, no bo przecież to niemożliwe, żeby naprawdę…

Godzinę od centrum

(...)

        Pewnego wieczoru odkryłam z niesmakiem, że nie mogę się wykąpać, bo w wannie pływa karp. Niby nic dziwnego, ale w październiku? Pani Mireczka tłumaczyła się mętnie, przebiegając z kuchni do pokoju i z powrotem w wiecznym pędzie, jak zwykle w pośpiechu, często na boso, w towarzystwie psa lub kota. Po wycieczce na grzyby, z koszykiem, a nie z wędką? Był problem z prysznicem przez jakiś czas, bo nikt nie wiedział co zrobić z tym karpiem. Nie zabić przecież…

Biblioteka

Bibliotekę przepełniał zapach sosny. Anna obserwowała drobną postać dziewczyny o kasztanowych włosach, oświetloną ekranem monitora. Siedziała wtulona w miękkie oparcie dużego, obrotowego fotela, a za nią niewyraźnie rysowała się krawędź biurka i rzędy wysokich półek tworzących wąskie, zatopione w półmroku korytarze. Przenikając wzrokiem ciemność, z trudem dostrzegła płatki śniegu. Spadały jednostajnie, hipnotyzująco. Gdyby zobaczył ją teraz jakiś przechodzień, uznałby zapewne, że oto wścibska dziewucha bezczelnie go obserwuje. Obserwuje i ocenia. Za chwilę znajdzie sobie kolejną ofiarę - żeby obserwować i oceniać. Gdyby jednak podszedł bliżej, zaskoczony zauważyłby, że ona wcale na niego nie patrzy; nawet go nie widzi; biedaczka mocno nad czymś rozmyśla. Jest samotna, porzucona, zdradzona. Siedzi i myśli, i gapi się zamiast wziąć się do roboty. Anna westchnęła i wyłączyła komputer. Wpatrywała się w padający śnieg -czuła, że znowu jej się udało. I chciała jak najdłużej zachować ten stan. Bo kochała ten stan. Stan niemyślenia. Kochała ten zimowy wieczór, kiedy świat stawał się prosty, czarno-biały. Biblioteka. I dzwoneczek nad drzwiami, który dziś już będzie milczał. Bo nikt już nie przyjdzie. Tak mówi Ewa. „Wiem, kochana, że proszę cię o to nie pierwszy raz, ale…” i tu pojawia się jakiś powód, a ten ma na imię Kamil. I jutro wyjeżdża. Daleko. Zdobywać szczyty. I to ich ostatni wspólny wieczór na wiele tygodni. „No a ty będziesz mogła sobie siedzieć i czytać. W taki mróz ludzie nie przychodzą. A wieczorkiem to już na pewno będzie spokój”. Więc i tym razem zgodziła się. Bo tam to odnajdywała. Zapach sosen, pion i poziom, mrok – idealne warunki sprzyjające niemyśleniu. I cisza. Milczący dzwoneczek. Bo nikt już nie przyjdzie. Nie przyjdzie – słowa te przybrały niemal namacalny kształt. Usłyszała je i poczuła ich ciężar. Wpadły nagle w pajęczynę niemyślenia i miotały się w niej naprężając delikatne nici utkane z takim trudem. Jutro, dwa miesiące, Kaukaz, Wiktor – po pajęczynie nie było śladu. Oderwała wzrok od okna i oparła podbródek na nadgarstkach. Na biurku piętrzył się stos książek. Sięgnęła po jedną i uniosła brew w wyrazie podziwu dla nagiego torsu muskularnego bruneta, który obejmował smukłą talię ponętnej blondynki. W tle purpurowe zasłony i wielkie łóżko z baldachimem. Anna otworzyła książkę na przypadkowej stronie i na głos przeczytała: „Ich pocałunek przypominał kąpiel w rozżarzonej lawie. Jessica czuła, że grawitacja znika. James miał zmysłowe usta, które rozpaliły jej żądze. A to był tylko pocałunek. Co by się stało, gdyby ją rozebrał? Pewnie by tego nie przeżyła.” Zachichotała. Oparła ramiona na blacie biurka i ziewnęła. Zostało pół godziny.
Wstała. Koniec wąskiego korytarza regałów z literaturą brytyjską ginął w ciemnościach, ale każdy jej krok zapałał kolejne świetlówki. Półki zamykające korytarz należały do autorów na „A”. Anna pochyliła się i delikatnie pogładziła grzbiety kilku książek. A-, Au-, Austen. Chciała czytać na głos, ale kiedy odwróciła się i spojrzała przed siebie, znieruchomiała. Był tam. Przyszedł. Patrzył na nią.
- Wiktor – wykrztusiła zaskoczona.
         Szedł w jej kierunku. Powoli, ale zdecydowanie. Milczał. Cofnęła się i przywarła plecami do regału.
- Co tu robisz? – patrzyła na niego z zakłopotaniem.
           Czekał na to pytanie. Przybliżył twarz do jej twarzy. Pachniał mroźnym powietrzem.
- Przyszedłem się pożegnać – powiedział i bezceremonialnie zakneblował jej usta pocałunkiem.
       Zimne dłonie gładziły zagłębienia jej kolan. Oplotła ramionami jego szyję. Po chwili wahania uwolniła z uścisku lewą nogę, którą oparła na półce z autorami na „W”. Prawa stopa bezceremonialnie zajęła przeciwległą półkę, należącą do autorów na „J”. W bibliotece rozległ się głuchy huk spadających na podłogę książek. I krótkie, donośne brzęczenie dzwoneczka. Anna otworzyła oczy. Poczuła orzeźwiający zapach mroźnego powietrza i powoli uniosła głowę znad blatu biurka. Wiktor patrzył na nią z zaciekawieniem i uśmiechał się. Szybko wyprostowała się w fotelu.
- To musi być naprawdę fascynująca lektura – wskazał na leżący przed nią egzemplarz harlequina.
             Anna milczała i patrzyła mu w oczy.
- Co tu robisz? – zapytała.
            Wiktor pochylił się nad biurkiem. Spoważniał:
           - Przyszedłem się pożegnać.


Ludovica


Lew na półce


Czasami w życiu człowieka przychodzą takie chwile, w których zaczyna on wątpić we wszystko. Zastanawia się, dlaczego Słońce znowu wzeszło, albo dlaczego ptaki ćwierkają wciąż tę samą melodię. Czasami ludzie zaczynają mieć wątpliwości, gubią się, chowają, uciekają. Zawsze jednak, niezależnie od sytuacji, znajdzie się ktoś, kto będzie potrafił naprawić każdy szczegół. Kto odpowie, że Słońce wschodzi, bo taka jest kolej rzeczy, bo zawsze po nocy przychodzi dzień. Kto odpowie, że choć ptaki ciągle nucą to samo, to jest to piękna pieśń i nigdy się ona nie znudzi.
Druga osoba potrafi czynić cuda, choć często sama o tym nie wie. Druga osoba to czasem jedyne, czego nam potrzeba i jedyne, co może nam pomóc. My musimy tylko rozejrzeć się dookoła i pamiętać, i dać szansę. I wszystko będzie dobrze.
A niektórzy drugą osobę nazywają „przyjacielem”.

O Księżycu słów kilka - astronomia w inny sposób


Zapraszam Was do przeczytania jednostronicowego (limit!) opowiadania, napisanego przeze mnie na lekcję fizyki. Mam nadzieję, że się Wam spodoba, a co najważniejsze - zapamiętacie kilka faktów. Wbrew pozorom, taki sposób uczenia się jest naprawdę bardzo owocny i myślę, że niegłupim pomysłem byłoby w przyszłości napisać więcej takich powtórek z różnych przedmiotów. Nie wiem jak Wam, ale mnie od razu przypomina się "Było sobie życie". :)

PS: Na dniach pojawi się informacja o konkursie.
PS2: Prozaicy zajęli szóste (właściwie piąte, bo ex aequo z innym blogiem) miejsce w Plebiscycie na Najlepsze Blogi Polskiej Blogosfery! Dziękuję bardzo za każdy oddany głos, bo wynik wcale nie jest zły. Naprawdę, jestem dumna, że Prozaicy, choć bardzo młodzi, mają takie dobre zdanie wśród czytelników. :) 



_________________________________




      O Księżycu słów kilka,
czyli krótka rozprawa starego i młodego


- Kim chcesz być, jak dorośniesz?
- Astronautą – mówi.
Kładzie się na trawie, pod drzewem, na wzgórzu, obok niego. Kładzie się na wznak, potem małe ręce podkłada pod głowę i patrzy się przed siebie, coraz wyżej, coraz dalej, coraz bardziej w ciemne niebo. Nie było chmur.
- Chcę wylądować na Księżycu, chcę zrobić jeden mały krok dla człowieka. Ale Księżyc ma swoje kaprysy i chowa się, boi się, patrzy tylko niewielkim rogalem swojej twarzy. Znika, nie ma go.
Ten starszy śmieje się w głos, powtarza „głuptas” kilka razy.
- Czasami jest pełnia – zaczyna tłumaczyć, palcem pokazuje w górę. – Jak teraz. Księżyc jest dokładnie po przeciwnej stronie Ziemi niż Słońce, widać tylko jego jedną część, zawsze tą samą; to dlatego, że jest on w synchronicznej rotacji, wiesz? Bo Księżyc uzależniony jest od Słońca. Gdyby nie jedno, drugie nie mogłoby być widoczne. Nie miałoby co czego oświetlać.
Jest chwila ciszy, a później znów mówi:
- Mam nadzieję, że kiedyś zobaczyć jego drugą stronę.
- Ale Księżyc jest przecież czasem sierpem!
- Ale to nie znaczy, że znika. Księżyc jest kłamcą. Luna mendax, mówili kiedyś, bo to nie tak, jak mogłoby się wydawać. Kiedy jest sierp, jest litera C z Księżyca – to on wcale nie wypełnia się, nie chce się pokazać w pełnej krasie. Cofa się, mówią ludzie, chudnie. Ciemnieje. Jest, ale go nie widać.
- Całkiem?
- Całkiem, dla człowieka. Nie widać niemal nic z tej wielkiej, srebrnej kuli i jest nów. I Księżyc jest w cieniu, bo zwrócony jest do Ziemi nieoświetloną stroną. Rozumiesz? Potem pojawia się na niebie świecąca litera D. Ludzie mówią, że Księżyc się dopełnia, że dąży do pełni.
- I znowu to samo, od początku?
- To samo. Mija miesiąc – synodyczny, tak to ktoś kiedyś nazwał. Od pełni do pełni.
Później przez długi czas nikt się nie odzywał. Słuchali tylko sowy i wyjących psów.
- Duży ten Księżyc.
- Bo jest w perygeum! – wyrzuca z siebie, jakby nie umiał się powstrzymać. Śmieje się cicho. – Jest najbliżej Ziemi, a kiedy jest najdalej, to to apogeum. Bo Księżyc nie krąży wokół naszej planety po idealnym okręgu, nigdy tak nie było. Raz się zbliża, raz oddala. Raz widzisz wszystkie kratery i Morza Księżycowe, a niekiedy tylko ich część – to te ciemne plamy, o, tam – pokazuje palcem. - Zawsze jednak Księżyc jest tak samo piękny.
- Tam jest woda? – dziwi się.
- Tylko troszkę. To, co widzisz, to tak naprawdę tylko trochę magmy, tej zestalonej.  Kiedyś tylko ludzie myśleli, że to oceany, że morza; księżycowe morza. Ładna nazwa, po co by ją zmieniać?
Potem długo, długo nic. Aż w końcu głośne westchnięcie i trochę szmeru.
- Czekaj na mnie. – Wstaje. – Idę zbudować statek kosmiczny.


halska. 

        _________________________________________________________


Mała Encyklopedia PWN, wydanie drugie, poprawione; Wydawnictwo Naukowe PWN, 1996 rok.
http://www.astronomia.biz.pl/slowniczek.html
http://pl.wikipedia.org/wiki/Ksi%C4%99%C5%BCyc
http://pl.wikipedia.org/wiki/Faza_Ksi%C4%99%C5%BCyca



Kobiecy Obowiązek


            Była spokojna.
Siedziała na tarasie i paliła papierosa. Nie pierwszego i z całą pewnością nie ostatniego tego dnia. Dym bez pośpiechu unosił się, tworząc wokół jej twarzy prawie przezroczystą chmurę, kiedy wypuszczała go ze swoich wilgotnych ust. Próbowała zrobić kilka kółek, ale wyjątkowo jej nie wychodziły - Jemu zawsze wychodziły, Jemu wszystko wychodziło.
Czuła się dobrze.
Na podwórku suszyło się pranie, swoją bielą odznaczające się na tle zieleni pobliskich krzewów. Widok dopieszczonego przez nią ogrodu zawsze działał kojąco na jej skołatane nerwy. Przyglądając się błękitnej mgiełce, unoszącej się nad papierosem, zauważyła, że zlewa się ona z barwą nieba. Czy ktokolwiek zwrócił uwagę na to, że dym jest niebieski? Zastanawiała się, czy zdołano kiedyś uchwycić tę specyficzną barwę. Przypominała sobie płótna wielkich twórców, których niegdyś tak ceniła, a którzy teraz wydawali się jedynie wyświechtanymi nazwiskami, z trudem przywoływanymi z pamięci.

[Praca konkursowa] Nie ma odpoczynku dla grzeszników - Kendra

Kolejne opowiadanie konkursowe dla Was, już ostatnie tym razem. Przedstawiam Wam pracę Kendry i proszę, żebyście potraktowali ją nieco z przymrużeniem oka - dużo fragmentów musiałam niestety uciąć, dlatego tekst może się w pewnych chwilach wydać się (jeszcze bardziej) dziwny i pokręcony. 
Postanowiłam go tutaj wkleić bo - mówcie, co chcecie - dla mnie ma on po prostu duszę i mam nadzieję, że Wy także ją zobaczycie. Nawet jeśli tekst ma sporo wad, to ma także wiele pozytywów i wart jest przeczytania, nawet jeżeli się nie spodoba.

Chciałam jeszcze zwrócić Waszą uwagę na ten pomarańczowy plakat na dole lewej kolumny. Portal Qlturka organizuje pewną akcję, a jedna z czytelniczek poprosiła mnie o zamieszczenie reklamy na Prozaikach - wystarczy kliknąć na miniaturkę i się wszystkiego dowiedzieć. A po jeszcze bardziej szczegółowe informacje zapraszam na stronę internetowa, której adres podany jest na plakacie. 


halska. 





Nie ma odpoczynku dla grzeszników
- Kendra -



- Nikt nie wiedział, co Adam miał w walizce – opowiadał Archer z przejęciem na nieco pulchnej twarzy. Jego bladoniebieskie oczy obleczone siatką zmarszczek błyszczały z przejęciem, policzek drgał lekko, a poznaczoną bliznami twarz przeciął niepewny, blady uśmiech. – Ciężka jakaś, podłużna. Ja myślałem sobie tak – może to wino? Koniak? Nadawałoby się na taką okazję, ze znajomymi to zawsze bardzo lubimy obchodzić imieniny. Ale z drugiej strony, przecież coś takiego jest zupełnie nie w jego stylu… Co? Nie. On nie pije, w ogóle. To dziwne, ale taki już jest. Wieczorem ciągle ją ściskał, gdzieś na kolanach, taką skórzaną, brązową i chyba… chyba ze złotą klamerką… No, oczywiście spytałem go, po cholerę mu walizka, przecież trzeba się bawić! – Archer pokręcił głową z przejęciem i zamachał krótką chwilę rękami, jakby dla podkreślenia swoich słów. - On na to, że ma tam jakąś ważną robotę, nie wiedział, gdzie zostawić… No i rzeczywiście miał. Ale skąd by mi to mogło przyjść do głowy? Jak ktoś mówi, że ma robotę, to sobie myślę papiery, wykresy, kolumienki i tak dalej, a nie dwururkę, żeby wpakować pierwszemu lepszemu chłopcu na ulicy, nie?
- To był sztucer. Typowa broń myśliwska. – Pauza. – Interesujące. 
- Ale on nie był myśliwym, na pewno nie! – Archer niefrasobliwie wzruszył ramionami. – On? Niech skonam, jeśli to prawda, on w ogóle nie strzelał. Od dzieciaków też się opędzał, swoją drogą, skąd chłopiec tam się wziął, to za cholerę nie rozumiem. Wie pan, to znaczy wiesz, kto to był? Może uciekł z domu? Pewnie tak. Mały, duży, czarnuch? Adam go znał? Nie, nie – odpowiedział sobie mężczyzna. Butelkowo zielony garnitur ciasno opinał jego sylwetkę, a krawat w pionowe, złote i fioletowe paski odznaczał się na jego tle. Miał skórę w kolorze miodu, krzaczaste, siwo-brązowe brwi i wyraźnie farbowane, ciemnorude włosy gładko zaczesane na głowie. -  On taki jest, zawsze dobrze wychowany, znajomego by nie zabił, co to, to nie… Jak to się mówi? Nie ten typ po prostu. Nie ten typ… tak sobie przynajmniej myślałem. Wszyscy myśleliśmy, a tutaj taka tragedia. Może się jeszcze coś się wyjaśni, może miał motyw…?
- Mówił, że denerwowało go, jak dzieciak grał. Na skrzypcach. – Pauza. – To był nieduży chłopiec, stał przy ulicy. Przy Raffles Street. Jak doszedł do refrenu Twinkle Little Star – wyobrażasz sobie, jak to brzmi na skrzypcach? – to ten twój Murray powiedział, że strzeli mu coś gratis, jeśli pójdą za budynek, na polanę. No, wiesz, o co chodziło… I chłopiec przerwał, podsunął, że lepiej do tej opuszczonej sali gimnastycznej, będzie więcej miejsca i cicho, spokojnie. Poszli, Murray stwierdził, że musi jeszcze skoczyć na siku, wyciągnął sztucer z bagażnika żółtego Forda Mustanga z rocznika 1989, wrócił i władował trzynastolatkowi sześć kulek, ponownie zapakował magazynek i jeszcze dwie. Dla pewności, tak mówi. – Pauza. – I że refren tej piosenki był straszny.
Archer przygryzł wargę.
- Chłopiec musiał być kompletnie niemuzykalny? – zaryzykował. Rosenblood skinął głową od niechcenia, a po paru minutach wygładzania policyjnego munduru przerwał niezręczną ciszę luźno rzuconym pytaniem:
- Masz cygaro?


Błyszcz się, błyszcz, mała gwiazdko.
Zastanawiam się, kim jesteś.


Oczy miał przenikliwe, duże, głęboko osadzone i płonące czernią. Czaszkę ciasno oblepiała mu woskowata skóra. Wyglądał, jakby się rozpadał – blady, wychudzony. Jego usta były sine, paznokcie popękane, a włosy bardzo rzadkie. Wystarczyło przejechać po nich ręką, żeby cały pukiel opadł na ziemię. Może zbyt często obijał się o kanty stołów, szafek, regałów - przemknęło przez myśl Smithowi - bo długie nogi i ręce pokrywały mu sinofioletowe siniaki. Mężczyzna odchrząknął, podjął trochę z wyrzutem:
- Więc ten wasz kryminalista…
- Kryminolog – poprawił go automatycznie Foster. Jego okrągłą, rumianą twarz wykrzywił grymas niezadowolenia, gdy tymczasem Smith rzucił mu ostre spojrzenie. – Jeden z naszych wybitnych specjalistów, Chaim Britmann… musi pan przyznać, że trudno podważać jego autorytet w takiej chwili, a pan był znaleziony na miejscu zbrodni, przez, umm, zwyczajnie znaleziony, no… Osobiście, gdybym został na pana miejscu…
- Ale nie jest pan – powiedział zaskakująco stanowczym tonem Murray. – Nie jest pan mną – powtórzył trochę niepotrzebnie. – Więc stwierdzili, że są tam moje odciski palców…
- Linie papilarne. Jak zwał tak zwał. Jeden pies – wtrącił się Foster. – Rozumie pan, sytuacja jest skomplikowana. Nie wyjdzie pan stąd, jeśli nie zrobi jednej z dwóch rzeczy. – Smith przezornie wyłączył dyktafon. – Albo się przyzna – to będzie tylko pięć lat, łatwizna w naszym zakładzie, atmosfera jest miła – ale przecież jasne, że nie pan to zrobił, tu bywa dużo, jak to się mówi… eee, „ciemnych typów”, chłopiec to jeden z nich, wszyscy tak twierdzą. No, druga opcja to podanie przez pana kogoś innego, kto jest wiarygodnym sprawcą. Wszystko jedno kogo. Nam jest potrzebny tylko ktoś do wydrukowania nazwiska w gazecie i po sprawie – ludzie się interesują. Pana nazwiska wydrukować się nie da, potrzeba nam pańskiej firmy, nie chcemy zawiesić naszych interesów przez byle głupstwo. Co? Nie, nie szefostwo, no my, normalnie. Broń trudno ostatnio załatwić, a na takim zadupiu jak u nas… w ogóle to kiepsko, że ludzie tu zaglądają, przyjeżdżają, lepiej im nie wciskać w łapy bajerów czy sensacji, bo jeszcze się połapią jak jest fajnie, no w miasteczku naszym, szara strefa normalnie i u nas też zrobią bagno, nie? W każdym razie, pana wsadzać byśmy jednak nie chcieli. Mamy przecież ze sobą po drodze, nie?
- To jak będzie? – spytał łagodnie Smith. – Jak pan poda kogoś do oskarżenia, kto się na pewno przyzna – zna pan przecież takich – to zwolnienie warunkowe dostanie pan już pojutrze. Serio. Tylko zbierzemy dowody.


W górze świata, tak wysoko.
Jak diament na niebie.


Hamish przejechał szorstkim językiem po wąskich, spękanych wargach i zmrużył oczy. Siwe włosy, wyglądające jakby obcinał je kuchennymi nożycami, ściągnięte miał w kucyk, a z żylastych, bladych palców zakończonych długimi paznokciami ułożył piramidę naprzeciwko swojej brody. Na rękach pobrzękiwały mu grube, metalowe bransolety. Wszystko w nim zdawało się kanciaste – ostro zakończony podbródek, długi nos, zakrzywione, kocie oczy.
– Faszyści – wymamrotał, a z ust pociekła mu strużka śliny. Za dużo leków przeciwbólowych. Albo papierosów. Albo i jedno, i drugie. - To naprawdę jakieś bagno. To wszystko byli faszyści – stwierdził Hamish, niby pogrążony we śnie. – Przylecieli. Następna będzie Jenny Thenceforth, bo jest półkrwi Żydówką, a wygląda jak Cyganka, tylko że się farbuje. Wspomnicie moje słowa. Jennifer. Tolian. Wszystko to są faszyści.


Kiedy płonące słońce znika.
Kiedy nie ma niczego, co tak świeci.
Wtedy pokazujesz swoje małe światełko,
i błyszcz się, błyszcz, poprzez noc.



W chwili, w której Frances rozpoznała Toliana, już wiedziała, czuła, że trzeba biec. Szybko, zanim zlecą się owady, zanim ciało spuchnie i zzielenieje, i śmierć Toliana zmieni się w rozkład – jego szczupłe, zgrabne dłonie nasiąkną zgnilizną, zapachem zepsucia, a później obrócą się w proch, by zmieszać z pyłem i kurzem na kamiennej posadzce. Co się tutaj stało? Szybko, szybciej, zanim ciemnobrązowa, spękana siatka krwi na skórze i ubraniach chłopca sprawi, że będzie musiała wymiotować, zanim brud pod jej paznokciami, w kącikach oczu, we wgłębieniach zmarszczek osiądzie tak głęboko, że nie da rady już go zmyć, zanim ropa pocieknie z blizn Toliana rwącą strugą, gęstszą niż dotychczas, a piekące, cięte rany obejdą robaki i muchy. Pluśnięcie. Jej skórzany but natrafił na coś mokrego, wilgotnego i śliskiego. Biała guma pokryła się szkarłatem. Dziewczyna zamrugała. Kałuża krwi zmieszanej z błotem oraz czymś jeszcze, śluzem, wydzieliną, której pochodzenia Frankie nie chciała poznawać, biegła wzdłuż drzwi. Frances spróbowała wyciągnąć sztywną, niby ołowianą rękę do klamki, ale ta była zajęta – trzymała w niej pocięte kawałki grubego sznura – węża? – skręconego i zlepionego czarnym smarem oraz nóż. Co ja zrobiłam?, spytała głucho, chociaż przecież było oczywiste, że nie zrobiła nic, nic, nic złego, nigdy. Po co tu przyszła? Ona tylko uważa i pilnuje porządku, jest grzeczną dziewczynką, zawsze tak było, zawsze tak jest. I w tej samej chwili jakiś dziwaczny tryb wskoczył na swoje miejsce, a dla Frances było już za późno – czyjeś obcasy na korytarzu dudniły rytmicznie, stuk – stuk, jakby szyderczo, jakby chciały jej powiedzieć, ty – ty. Mam cię. Widzę cię. To… to była tylko pułapka. Stuk – stuk. Idzie jakaś kobieta. Stuk – stuk. Czy wzywałam policję? A ten mężczyzna, Adam… dlaczego go tu nie ma? Przecież to, to musi być jego sprawa, jest taki dziwny, mówią, że chciał się zabić, to jego, jego, jego sprawa… Gdzie on jest? Stuk – stuk. Ty tylko przestrzegasz regulaminu i pilnujesz porządku, Frankie. Ktokolwiek by to był. Nic ci nie grozi. Stuk – stuk. Nikogo nie zabiłam. Nigdy, pomyślała gorączkowo, jednocześnie z premedytacją zanurzając w kałuży drugiego buta i przygryzając sinofioletową wargę do krwi. Stuk – stuk. Śnię? Zdjęła filcowe, znoszone kapcie nasiąknięte posoką i wypuściła sznur – węża – na podłogę. Zamrugała. Wszystko jest okej. Zapomnij, zapomnij, zapomnij… Może dziś jestem lekko rozkojarzona, ale tak naprawdę… Czy kiedyś już tutaj nie byłam? Na tym polega cały proces, wszystko od nowa… Ale przecież, nie, nie, ja jestem bezpieczna, jestem dobrą dziewczynką. Stuk – stuk. Ty – ty – ty.


Błyszcz się, błyszcz, mała gwiazdko.
Zastanawiam się, kim jesteś.
W górze świata, tak wysoko.
Jak diament na niebie.


Kiedy Wetner i Packard przyszli zobaczyć, co z dziewczyną, która znalazła ciało i sprawcę, przywitała ich stara kobieta uśmiechająca się bezzębnie. Frances położyła się na miękkim, zielonym dywanie, rozłożyła ręce i otworzyła szeroko oczy.
Przyjdziemy kiedy indziej, pomyślał Packard.
- Kiedy indziej mój kangurek zostanie zabrany do szpitala – odpowiedziała do jego myśli babcia Frances nieco złowieszczym tonem, gładząc jej jasnobrązowe włosy. – Mój mały, kochany kangurek. Biedactwo. Wystraszyła się tam wtedy na śmierć –westchnęła. – Na śmierć.


Potem podróżnik w ciemności dziękuje ci za twój maleńki błysk.
On nie wiedziałby, gdzie iść gdybyś tak nie błyszczała.


Minutę później, gdzieś na drugim końcu miasta, Lanc przełknął boleśnie ślinę, zacisnął palce na długim ostrzu, które zostawiało ślady wzdłuż dziewczęcej szyi, rąk oraz nóg, poczym przygryzł wargę. A jeszcze później, kiedy niezdarnym ruchem próbował wetknąć jej krótkie loki za ucho, krew którą pokryte miał dłonie, poplamiła jasne włosy dziesięcioletniej Jenny, co zdawało mu się, że odbierało dziewczynce trochę uroku, jakiejś przyjemnej nostalgii. Lanc był tym tak poirytowany, jakby to była wina Jennifer Thenceforth – od teraz już zawsze będzie nazywana Jennifer – podniósł do góry nóż i wtedy naprawdę, naprawdę nie znosił małych dzieci.

Błyszcz się, błyszcz się poprzez noc!


[Praca konkursowa] Jesienią w deszczu cię poznałem - Fryga


"Się macie, ludzie!"

Jak mijają Wam wakacje? Mam nadzieję, że są wypełnione stosami książek i kartkami z zapisanymi pomysłami na opowiadania! 

Dzisiaj mam dla Was pracę Frygi, czyli tę, która zajęła drugie miejsce w naszym konkursie! Według mnie, to opowiadanie to jest naprawdę dobrze napisany kryminał - kryminał w czystej postaci, bez żadnych dziwnych domieszek, a więc autorka świetnie wstrzeliła się w tematykę konkursu. Fryga ma ładny styl, a całość czyta się naprawdę dobrze. Tak dobrze, że nuta niedopowiedzenia (która jest super, jak powiedziała Nikolina) na sam koniec sprawia, że po prostu mam ochotę poczytać ciąg dalszy. Myślę właśnie, że przez ten zabieg - niespodzianka! - tekst wywarł na mnie tak pozytywne wrażenie. Zwykła historia, ale "opowiadanie naprawdę godne uwagi".
Zapraszam Was do czytania i wyrażenia swoich opinii! Jakieś rady dla Frygi? :)

halska.


Jesienią w deszczu cię poznałem
- Fryga -



Jelenia Góra, 14 października 2011
Nikt nie wiedział, co Adam miał w walizce. Każdy coś podejrzewał, jednak te podejrzenia były tak dalekie od prawdy, jak i jej bliskie.
Adam, tak jak w każdy wtorek, dokładnie o godzinie 7:03 zajął miejsce przy dwuosobowym stoliku tuż przy drzwiach w klimatycznej kawiarni Elle Café przy ulicy Porębskiej i zamówił podwójne espresso bez cukru. Walizka siedziała na krześle naprzeciwko Adama i spoglądała na niego zalotnie swoimi złotymi zawiasami przy uchwycie, jakby chciała go uwieść po raz milion pierwszy.
Ruda kelnerka zatknęła długopis za ucho i wypuściła ze świstem powietrze. Na wysłużonym ekspresie, gorącym od gotującej się w nim kawy, osiadała skroplona para. Kelnerka skrzyżowała ramiona i oparła się o blat, zerkając w stronę mężczyzny w czarnym płaszczu z postawionym kołnierzem, uśmiechającego się do swojej walizki tak, jakby uśmiechał się do najpiękniejszej kobiety na świecie. Był nie tyle dziwny, co osobliwy; taka przyjemna odskocznia od rzeczywistości w tym nudnym, pachnącym kawą świecie, z dźwiękiem bulgoczącego ekspresu w tle. No i przychodził tu w każdy wtorek. Punktualnie, co do minuty.
Adam podrapał się w podbródek. Powinien się ogolić dziś rano, ale budzik okazał się niestety tylko zawodnym rzemiosłem ludzkich rąk, przez co o mały włos się nie spóźnił.
– Wiem, wiem – westchnął, pocierając szorstką szczękę. – „To takie nieprzyjemne, całować cię w ten zarost” – zacytował, naśladując dobrze mu znany melodyjny głos. – „Jeśli chcesz, żebym cię całowała, a wiem dobrze, że chcesz, to musisz pamiętać, by się regularnie golić.” Ech… Po prostu bałem się, że się spóźnię. Wybacz mi. To się już więcej nie powtórzy.
I uśmiechnął się tak, jakby uśmiechał się do najpiękniejszej kobiety na świecie.


Lipski skrzyżował stopy na biurku i splótł ręce za głową, kiwając się w przód i w tył na swoim krześle.
– Podsumujmy wszystko, co mamy – zadecydował. – Może to nam jakoś pomoże.
– Wiemy, że Marta Bednarz zaginęła dwa miesiące temu. – Nowa, której nazwiska komisarz Lipski wciąż nie mógł zapamiętać, przerzuciła sobie swój rudy warkocz przez ramię i zaczęła się nim z przyzwyczajenia bawić. – Gdyby nie jej rodzice, którzy martwili się o córkę, jej zaginięcia prawdopodobnie nigdy by nie zgłoszono. Jej mąż twierdzi, że wie, gdzie ona się znajduje i nie ma potrzeby jej szukać.
– Jej mąż – powtórzył Lipski. – Adam, tak?
– Adam Bednarz, lat czterdzieści sześć – sprecyzowała gorliwie ruda.
– To ten psychopata ją zamordował.
– Zamordował? – zdziwiła się ruda. – Ale… skąd pan to wie?
– Bo wiem, dziecko. – Lipski zdjął nogi z biurka i podstawił je z hukiem na ziemi. – Jeśli przepracujesz w policji tyle lat, co ja, też będziesz wiedzieć takie rzeczy.
Ruda zamrugała, ale powstrzymała się od komentarza. Zaczęła składać do siebie papiery ze swojego biurka i nadmiernie starannie je wyrównywać, byleby tylko zająć czymś ręce.
– To normalne, pani aspirantko – mówił dalej Lipski. – Ludzie się czasem mordują bez powodu, a naszym zadaniem nie jest ślepo wierzyć w ukryte w nich dobro i w to, że z każdego można je wydobyć. My szukamy tych, którzy są źli, tych, którzy zrobili coś paskudnego i pilnujemy, żeby za to zapłacili.
– A ja i tak twierdzę, że Marta Bednarz tylko zaginęła. – Ruda obstawała przy swoim niczym dziecko. – Jej mąż nie jest psychopatycznym mordercą. Widzę to po nim.
– Widzisz tylko jego czarujący uśmiech, którym piętnaście lat temu uwiódł swoją niewinną żonę. Właśnie tacy są psychopaci. To osoby, po których najmniej spodziewałabyś się psychopatycznych skłonności.
Ruda myślała już jednak o czymś innym.
– Piętnaście lat… – powtórzyła w zastanowieniu i nagle jej wyraz twarzy zmienił się, jakby doznała olśnienia. – Panie komisarzu, pan ma rację.
– No, co też pani nie powie? – westchnął Lipski.
– Nie, pan nie rozumie! – Ruda poderwała się z krzesła i przebiegła przez pomieszczenie, żeby usiąść naprzeciwko niego. Jej oczy lśniły z podniecenia. – Ja już wiem, dlaczego on ją zabił.
Lipski nie dał po sobie poznać, że mile go zaskoczyła. Odchrząknął tylko i powiedział beznamiętnym głosem:
– Oświeć mnie.
– Pamięta pan zeznania matki pani Bednarz? – mówiła ruda. – To był jeden drobny szczegół. Opowiadała, że jej córka kiedyś przyznała się jej, że Adam nie wierzy w prawdziwą miłość. No wie pan, że ją kocha, ale że to nigdy nie będzie trwać wiecznie. Marta niby się z tego śmiała, była taka zakochana po uszy i w ogóle…
– Pani aspirantko. Do rzeczy.
– Tak, panie komisarzu. Otóż Adam powiedział jej podobno kiedyś, że nie wytrzymają ze sobą dłużej niż piętnaście lat. I że fakt, że się kochają nic tu nie zmieni. Że albo sami w końcu się sobą znudzą albo to świat znudzi się nimi i rozdzieli ich po swojemu. Piętnaście lat, panie komisarzu. Wie pan, co to oznacza?
– To oznacza, ruda, że bierzesz kurtkę i jedziesz ze mną do Bednarza.


Jelenia Góra, 14 października 1996
Wpadła do kawiarni jak burza. Jej kremowy płaszcz przemókł na wylot, mokre włosy, które tak pieczołowicie układała przez cały ranek, pokręciły się znowu i sterczały teraz niczym strąki wokół jej głowy. Usiadła przy najbliższym stoliku i rzuciła pospiesznie pozbierane z chodnika papiery na blat, zastanawiając się, czy da się jeszcze coś z nich odzyskać. Niestety, tusz rozmył deszcz, a i same kartki rozrywały się w rękach. Co za pechowy dzień!
Jęknęła z bezsilności i ukryła twarz w dłoniach. Gdyby tylko ten cholerny budzik działał jak należy! Zdążyłaby na autobus i wszystko byłoby w porządku.
Adam właśnie wszedł do kawiarni. Deszcz kompletnie go zaskoczył, a Elle Café było jedynym miejscem na Porębskiej otwartym o tak wczesnej porze. Zmierzwił ręką włosy, wytrząsając z nich krople deszczu i rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu jakiegoś wolnego stolika; jego uwagę przykuła jednak kobieta, siedząca tuż obok wejścia: przemoknięta do suchej nitki, rozczochrana, rozmazana i wyraźnie zrozpaczona. Wpatrywała się w zabytkowy zegar z kukułką wiszący nad ladą, a jej twarz nagle przybrała taki grymas, jakby zaraz miała się rozpłakać.
Zastanowił się, czy nie wypadałoby czasem zaproponować jej pomocy; w końcu wyglądała teraz na osobę, która zdecydowanie jej potrzebuje. Zawahał się jednak. A może by tak udać, że jej w ogóle nie widział? W końcu i tak miał wystarczająco dużo własnych problemów na głowie.
Wtedy po jej i tak mokrych policzkach popłynęły łzy. Coś w nim pękło. Nie miałby serca, gdyby się teraz nad nią nie zlitował.
– Można? – spytał ostrożnie, wskazując na wolne krzesło naprzeciwko niej.
Wzdrygnęła się, wyraźnie zaskoczona jego obecnością i desperacko przetarła nos rękawem płaszcza.
– O-o-oczywiście – wyjąkała.
Usiadł i splótł dłonie na blacie, przyglądając się jej i nie bardzo wiedząc, od czego zacząć. Wyglądała jak siedem nieszczęść. Złapała dwoma palcami brzeg jednej z kartek leżących przed nią i podniosła ją do góry. Pomyślał, że chciała się przed nim zasłonić, choć był to doprawdy dziwny sposób na zakrycie swojej twarzy, ale ona wówczas rozszlochała się na dobre. Oparła głowę na blacie i oplotła ją rękami, drżąc i pochlipując jak małe dziecko.
Adam wyciągnął niepewnie rękę przez stół i dotknął jej ramienia.
– Może mogę pani jakoś pomóc? – zasugerował, chociaż nie miał bladego pojęcia, co mógłby w takiej sytuacji zrobić. Do tej pory raczej rzadko miał do czynienia z płaczącymi kobietami.
Podniosła głowę i spojrzała na niego spuchniętymi od płaczu oczami.
– Wie p-pan, która go-godzina? – spytała wreszcie. – Ten głupi ze-zegar z ku-kukułką nie dzia-działa.
Nie miał pojęcia, jakiej odpowiedzi się spodziewał – zakładając, że w ogóle spodziewał się jakiejkolwiek reakcji z jej strony – ale zaskoczyła go. Odchylił rękaw płaszcza i spojrzał na zegarek.
– Siódma trzy – odparł. – A ten tutaj – dodał, wskazując ruchem głowy na zegar wiszący nad ladą – to tylko element wystroju. Nie działa odkąd pamiętam.
Wzięła głęboki oddech i pokiwała głową. Sprawiała wrażenie, jakby wreszcie się uspokajała, ale to było niestety tylko pobożnym życzeniem. Kobieta załkała znowu.
– Jestem be-beznadziejna – jęknęła z rozpaczą. – Wszystko przepa-pa-padło.
– Co przepadło? – spytał. Dotarło do niego nieco poniewczasie, że wtrąca się w nie swoje sprawy. Chociaż z drugiej strony, skoro już zdecydował się do niej dosiąść, to może ma jakieś przywileje w związku z tym? Albo przynajmniej powinien mieć?
Ona tylko pokręciła głową, przecierając twarz i tym samym potęgując straszny efekt rozmazanego makijażu. Odwróciła się w stronę okna i przez ociekającą deszczem szybę obserwowała sylwetki przechodniów, raz po raz pociągając nosem.
Adam pomyślał, że najwyższy czas dać sobie spokój, że niepotrzebnie marnował tylko swój czas na tą płaczliwą, rozemocjonowaną kobietę, kiedy rzucił ostatnie spojrzenie na jej twarz. Chociaż podpuchnięte i zaczerwienione, jej oczy wciąż były duże i ufne, niczym u dziecka. Miały intensywny szafirowy kolor, zupełnie niespotykany, a jednak coś mu podpowiadało, że to nie są soczewki.
A może wcale nie zmarnował czasu?
Pochylił się ku niej z czarującym uśmiechem, zupełnie jakby uśmiechał się do najpiękniejszej kobiety na świecie. Zresztą, w tamtej chwili byłby pewnie na tyle szalony, by w to uwierzyć.
– Lubi pani espresso?


Jelenia Góra, 14 października 2011
Ruda stała pod ścianą, ściskając kurczowo notes w rozedrganych rękach i bezskutecznie próbując sporządzić jakiś sensowny raport. Niewiele jednak mogła zdziałać, skoro z całej siły powstrzymywała się, żeby nie patrzeć na zwłoki.
– Przyczyna śmierci: strzał w głowę z bliskiej odległości. Najpewniej samobójstwo – stwierdził Lipski. – Ruda, notuj. I…
Zwrócił uwagę na teczkę, którą Bednarz wciąż ściskał w martwej dłoni. Założył rękawiczki i ostrożnie wysunął ją z jego zimnych palców, kładąc na kanapie obok i kucając przy niej. Liczył na jakiś palec, ucho albo chociaż pukiel włosów – i tak wiedział, że ten psychopata ją zabił; miał tylko nadzieję, że był na tyle szurnięty, żeby nosić przy sobie część jej ciała jako trofeum – jak to czasem mają w zwyczaju psychopaci – w niepozornej czarnej walizce, którą równie dobrze mógł nosić ze sobą każdy. Liczył na to, że znajdzie tam część, która teraz być może pomoże im jakoś odnaleźć miejsce, gdzie ukrył jej zwłoki. Wiedział, po prostu wiedział, że to teraz jedyne, czego potrzebują: odnaleźć jej ciało i zakończyć ostatecznie tę sprawę.  Po to, żeby jej rodzina mogła zaznać spokoju. Po to, żeby zapewnić jej godziwy pogrzeb.
Może to egoistyczne, ale również i po to, by móc wreszcie odetchnąć, usiąść spokojnie w domu i pooglądać jakiś dobry mecz z piwem w ręku, niczym przeciętny obywatel.
Lipski odpiął zatrzaski i otworzył walizkę. Nawet nie wiedział, jak nazwać to uczucie, które go wtedy ogarnęło: rozczarowanie? żal? rozgoryczenie? wściekłość? Miał ochotę wyciągnąć spluwę z ręki Bednarza i strzelić do niego jeszcze pięć razy.
– Panie komisarzu…? – Ruda stanęła za plecami Lipskiego i zajrzała mu przez ramię do wnętrza walizki.
– To kartka – wymamrotał z rezygnacją. – Zwykła, pieprzona kartka, rozumiesz?!
– Tak, ale… panie komisarzu, na niej coś jest napisane.
Nie czuł się, jakby ta informacja miała mu w czymś teraz pomóc. Sięgnął po kartkę, wyprostował się i przyjrzał się jej uważnie.
– Tu są tylko jakieś cyfry – stwierdził tonem pozbawionym nadziei. – Cyfry, które Bednarz prawdopodobnie napisał jedynie po to, żeby nas wkurwić i które nie mają żadnego sensu.
– Ale, panie komisarzu…
– Pieprzony psychopata.
Schował kartkę z powrotem do walizki i zamknął ją, po czym odwrócił się i ruszył do wyjścia.
– Dołącz to kurestwo do materiału dowodowego – rzucił na odchodnym i zatrzasnął za sobą drzwi. Usiadł na schodkach przed domem, przecierając zmęczonym ruchem twarz. Potrzebował mocnej kawy, żeby wytrzymać dłużej na nogach. W dodatku utknął w błędnym kole z tą pokręconą sprawą Bednarza.
W jego kieszeni zawibrował telefon. Najchętniej rozbiłby go o bruk – miał już dość na dzisiaj – ale to nie byłoby w jego stylu. Komisarz Lipski zawsze dostawał najtrudniejsze sprawy dlatego, że komisarz Lipski zawsze doprowadzał je do końca bez względu na wszystko.
– Halo – rzucił zrezygnowanym tonem do słuchawki.
– Szefie, chyba coś znaleźliśmy – stwierdził głos po drugiej stronie.
– Znaleźliście Martę? – zainteresował się Lipski.
– Nie. To znaczy… nie wiem. Może. Rzecz w tym, szefie, że przekopaliśmy całą działkę letniskową Bednarza, tak jak szef kazał, no i… trafiliśmy na sejf.
– Sejf? – powtórzył z niedowierzaniem.
– Ano sejf, szefie. Jakiś taki porządny, pancerny czy jakoś. No i… w środku chyba coś jest. Cały kłopot w tym, szefie, że kodu nie znamy. Trzeba będzie jakiegoś specjalistę, żeby się tam dostał chyba.
Lipski podrapał się w brodę i obejrzał się za siebie, na drzwi wejściowe do domu Bednarza.
– Chyba nie będzie takiej potrzeby.


[Praca konkursowa] Prezent dla córki - Neifile


Cześć wszystkim! 


Przedstawiam Wam pracę Neifile, która zajęła pierwsze miejsce w prozaicznym konkursie! Zacytuję Szekspira i zapytam: jak  Wam się podoba? Mam nadzieję, że opowiadanie przypadnie Wam do gustu, podobnie jak jury, i kulturalnie docenicie pracę, jaką autorka włożyła w napisanie tekstu. Nie jest to opowiadanie bez błędów (wstawiam wersję oryginalną), ale mimo to "najoryginalniejsze i zdecydowanie najciekawsze" tuż obok "Kormorana" (autor: smirek), według opinii barb_b. 

"Lubię to opowiadanie, jest takie klimatyczne! Praca na wysokim poziomie zarówno stylistycznym jak i fabularnym. Nieograny pomysł, interesujący bohaterowie sprawili, że Neifile na dobre zjednała sobie moją sympatię." - mówi mi Nikolina Rudol. "Widać, że ma doświadczenie w pisaniu i że sprawia jej ono frajdę – nie pytajcie, nie mam pojęcia, skąd to wiem. Po prostu widać i tyle." 


A więc: zapraszam!  
(I tak w nawiasie powiem jeszcze, że Neifile zdecydowała się pomóc troszku Prozaikom! Dlatego od czasu do czasu będziecie mogli zobaczyć tutaj jej artykuły, recenzje, opowiadania.)

halska.



Prezent dla córki 
- Neifile - 

Nikt nie wiedział, co Adam miał w walizce. Ale wszyscy zgodziliśmy się co do tego, że jeśli miałby zostać transmutowany w jakąkolwiek rzecz, to właśnie w tę jego walizkę. Byli bowiem identyczni. Oboje wyglądali na wiele starszych niż w rzeczywistości. Twarz Adama pokrywały głębokie bruzdy wokół strapionych oczu, płonących często niezdrowym blaskiem. Nie mogliśmy zrozumieć, skąd biorą się te szaleńcze iskry, tańczące sporadycznie gdzieś na obrzeżach wyblakłych, niebieskawych tęczówek, a czasem tonących w głębi czarnych studni źrenic. Pośrodku walizki też widniało oko – ekstraordynaryjna nalepka z zagranicy. I za nic nie udało nam się dociec, jakim cudem raz jest turkusowa, raz niebieska, a jeszcze kiedy indziej zielona. Poza tym oboje byli średni, tacy, ot, dwa na trzy, a także brązowi. Walizkę pokrywały strzępy ciemnej zwierzęcej skóry, wyglądającej zupełnie tak samo jak skóra na wielkim znamieniu Adama, które szpeciło jego lewą skroń. Oboje byli nieprzeniknieni. I cisi. Bo wiadomo, rzeczy raczej nie przemawiają, a z Adama niemalże równie ciężko było cokolwiek wyciągnąć. 
            Oboje zachowywali się, jakby byli kochankami. Mężczyzna po kolejnym przedstawieniu zwykł siadać na krześle, ustawionym zawsze między klatką dla lwa a ciężkim stołem iluzjonisty, w którym przekrawał piękne niewiasty. Kładł sobie walizkę na kolanach i gładził przerażającą nalepkę opuszkami zżółkniętych od tytoniu palców. Robił to z taką czułością, że nikt nie mógł się nadziwić. Cichliśmy, odczuwając coś na kształt niezrozumiałego wzruszenia, gdy mężczyzna wreszcie odkładał walizkę bliziutko siebie, tak cichutko, jakby wcale nie dotknęła ziemi, tylko unosiła się kilka milimetrów nad wydeptanym przez zwierzęta gruntem.
            - Adam, no co to jest? Powiedz, no, nie bądź taki.
            Eryka, śliczna młoda trapezistka, która podróżowała z nami od niespełna trzech miesięcy, wreszcie złamała temat tabu.
            - Tam mam prezent dla mojej córki, laleczko – odpowiedział lakonicznie mężczyzna, a później nie odzywał się do nas przez około tydzień, nie mrucząc nawet „dzień dobry” czy „dziękuję”, gdy zapraszaliśmy go na kolację do naszego wozu.
            - To prezent dla jego córki, był bardzo miły, nie wiem, co mu się stało – relacjonowała Eryka.
            Wymieniliśmy ze sobą spojrzenia. Fu Li, trzydziestoletni facet – guma, zadrżał.
            - Przecież on nie ma córki – oświadczyłem ze zgrozą.
            Byłem tego pewien, w końcu sam właściciel naszego cyrku udzielił nam tej informacji. Adam zjawił się u nas dwa lata temu. Był dalekim kuzynem właściciela i jego jedyne dziecko zmarło kilka dni wcześniej. Dlatego jego jedyny krewniak poczuł się w obowiązku pomóc mężczyźnie. Zaoferował Adamowi pracę przy zwierzętach. Miał je karmić i pomagać treserom, gdy o to poproszą. Ostatecznie okazało się, że Adamowi należy się własny punkt w programie spektaklu.
            - Może tam serio jest dla niej prezent. Którego ona nigdy nie dostanie. Taka pamiątka, sami rozumiecie… - próbowała dalej tłumaczyć Eryka, ale nie wierzyliśmy jej.
            - On jest przerażający – mówił co wieczór Fu Li, stojąc na jednej ręce. – Nie zdziwiłbym się, gdyby trzymał tam zwłoki tego dziecka. Pewnie sam je zamordował.
            - Fu Li! – wydarł się clown, paradujący w nocy butach rozmiaru sześćdziesiąt i pół. Facet miał naprawdę duże stopy. – Jesteś jeszcze gorszy od niego! Przez ciebie nie będę mógł spać po nocy!
            I tak bez końca. W przerwach między ćwiczeniami i w ich trakcie zastanawialiśmy się nad sekretem drzemiącym w walizce Adama. Przy posiłkach, gdy Adam karmił słonie, lwy, tygrysy, konie, węże, parę niedźwiadków i pół-krokodyla, pół-żabę, dyskutowaliśmy zawzięcie na ten temat, później oglądaliśmy jego występ, a w nocy nie potrafiliśmy zasnąć.
            Im więcej czasu mijało, tym większa była nasza ciekawość. Zżerała nas od środka jak wyjątkowo złośliwa choroba. Zaczęła zabierać nie tylko zdrowe zmysły, ale dobrała się też do fizycznej strony naszych organizmów. Powoli zawładnęła moim głosem.
            Byłem konferansjerem. Uwielbiałem tubalnym głosem zapowiadać kolejne występy i kłócić się z clownem, budząc salwy śmiechu. Najlepsze w całym spektaklu był chyba sam finał, gdy wymieniałem nazwiska wszystkich artystów po raz kolejny, a ci kłaniali się ponownie i w końcu wszyscy, trzymając się za ręce, kłanialiśmy przy odgłosach aplauzu. Ale gdy nadchodził moment zapowiedzenia małego show Adama, głos zamierał mi w gardle. Cedziłem głoski z wielkim trudem, musząc odchrząknąć wcześniej z pięć, sześć razy.
            - A-a… Teraz, teraz… A teraz, proszę państwa, proszę… proszę o wyciszenie, b-bo nadszedł czas, czas najwyższy, na niepowtarzalnego… J-jedyne-ego… Mistrza Spoglądania W Przyszłość, Wielkiego Adamisa!
            Żal było wtedy mnie słuchać. Jąkałem się jak idiota, ale gorsze chyba było początkowe rozczarowanie widzów, gdy na środek areny nie wychodził wysoki łysy szarlatan w czarnym płaszczu z gwiazdkami i szklaną kulą. Tylko średniego wzrostu, szczupły żylasty Adam. I oczywiście jego walizka.
            Czas początkowo dłużył się w nieskończoność. Wpatrywał się w milczący tłum, a w końcu wybierał z niego trzy kobiety i trzech mężczyzn. O każdym opowiadał dwa zdania z przeszłości, będące całkowitą prawdą. I mówił dwa kolejne, jakie miały się zdarzyć niebawem. Po wszystkim, otrzymawszy wielkie brawa, nigdy się nie kłaniał, tylko jakby jeszcze bardziej kurczył w sobie.
            Widziałem po minie Eryki, że jej ciekawość osiąga w zatrważającym tempie punkt kulminacyjny. Ona nie mogła żyć dalej w niepewności, nie taki był jej charakter. Stworzona została do działania. To był chyba jej największy pech. Pewnego popołudnia, gdy Adam poszedł karmić zwierzęta, oświadczyła, że idzie otworzyć walizkę. Próbowaliśmy jej to wyperswadować, że przecież Adam ma ją zawsze obok siebie, że… W ogóle jak ona to sobie wyobraża?!
            - Normalnie. – Wzruszyła drobnymi, mlecznobiałymi ramionami. Bardzo dbała o swoją skórę. Miała obsesję na puncie słońca, uważała, że każdy promień słońca niesie z sobą jakąś chorobę i była w szoku, że jeszcze nie poumieraliśmy. Bała się, że dostanie raka skóry. W istocie to chyba byłby dla niej lepszy koniec. – Poproszę go. A jak nie będzie chciał, to go będę dalej prosić. Aż w końcu będzie mnie miał dość. A jak nie pokaże, to niech go szlag. Raz go tak zagadamy, że ktoś pójdzie i sam sprawdzi, a potem opowie reszcie. Nie bądźcie takie cykory, słabo mi od tego waszego tchórzostwa, dorośli ludzie, artyści!
            - No właśnie – przytaknął Maestro Tatoo, człowiek ze każdym milimetrem skóry pokrytym tatuażami. – Nazywamy się artystami, a artyści powinni być nieustraszeni.
            - To jest puszka Pandory, mam złe przeczucia – powiedziała treserka niedźwiedzi. – Mnie w to nie mieszajcie, nie chcę wiedzieć.
            Ale nikt nie był w stanie zatrzymać Eryki. A trapezistka poszła i… wróciła!
            Najwięcej chciała wiedzieć treserka niedźwiedzi. Jako pierwsza doskoczyła do akrobatki i zaczęła ją wypytywać.
            - Totalna klapa – rzekła bezbarwnym głosem Eryka. Musiała być szczerze rozczarowana. – Jego ciuchy i tyle. W dodatku brudne i śmierdzące.
            Wnioskując z jej miny, byliśmy w stanie uwierzyć. Wszyscy przyjęli tę wersję do wiadomości i od tego momentu więcej nie pytali o walizkę, choć cały czas zerkali na nią kątem oka i zachowywali rezerwę wobec Adama. Tylko że kiedy dwa dni po tym wydarzeniu Eryka zrezygnowała z pracy w cyrku, o czym powiadomił nas właściciel, a nie ona sama, zacząłem coś podejrzewać.
            - Nie będziesz tęsknił za Eryką, co, Adam? – zapytałem mężczyznę podczas jednego z posiłków, cudem zebrawszy się na odwagę.
            - Laleczka zawsze będzie przy nas sercem – odrzekł.
            - Ale ładnie powiedział! – Treserka niedźwiedzi była zachwycona. W jej migdałowych oczach pojawiły się łzy. – Wiesz co? – wyszeptała do mnie później, łapiąc grubymi palcami za ramię. – Każdy z nas miał, ma, albo będzie mieć taką walizkę. Śmialiśmy się z Eryki i tej jej obsesji. I ze mnie się śmiali, że wolę niedźwiedzie zamiast ludzi. A ciebie obgadywali, jak miałeś romans z kobietą-krasnalem. I co? To się nie liczy, bo przecież wszyscy wiedzą, że mamy dobre serce. Tak samo Adam. Ma swoje dziwactwo, tę nieszczęsną walizkę, no ale co z tego? Tragedia mu się w życiu zdarzyła, ot co, jak się każdemu zdarzyło albo zdarzy. Jesteśmy kretyni, zwłaszcza ten Fu Li, nigdy nie ufałam ludziom, którzy potrafią podrapać się palcami stóp po tyłku. Pan Adam to dobry człowiek.
            Długo rozmyślałem nad słowami treserki niedźwiedzi. Jej słowa miały w sobie czystą prawdę. Z drugiej strony – naszym domem był cyrk. Prawda raczej nie powinna wchodzić nam w paradę. Omijaliśmy ją szerokim łukiem, oszukując tłumy, by zapewnić im rozrywkę. Eryka udawała, że lada w powietrzu, iluzjonista, że przekłuwa kobiety dwunastoma mieczami. Clown udawał, że śmieszą go własne żarty, a przecież tak nie było. Mieszkaliśmy w świecie obłudy i było nam z tym dobrze. Nie tylko dlatego, iż zarabialiśmy na tym pieniądze. Tacy się urodziliśmy. Tak jak silny, czysty głos, tak jak gibkość, jak opiekuńczość w stosunku do zwierząt – również oszukiwanie było naszym talentem. Gdybyśmy tego nie lubili, znaleźlibyśmy inny sposób, by się rozwijać. Tymczasem Adam i jego walizka przystali do nas i nie zanosiło się na to, żeby kiedykolwiek zechcieli opuścić grono cyrkowców-kłamców.
            Była sierpniowa niedziela. Późnym wieczorem wszyscy byli zmęczeni po przedstawieniach i położyli się spać. Tylko w wozie właściciela cyrku paliło się światło. Biedak męczył się nad nowym programem, bo ten nudził już nie tylko publiczność, ale i nas samych. Chętnie bym mu pomógł, gdyby nie to, że tej nocy moim celem był wóz Adama. Chciałem się przekonać, że jego ubrania są naprawdę śmierdzące. Miałem nadzieję, iż później dane mi będzie wymyślić coś ożywczego w sprawie repertuaru. Serce jak szalone miotało się wewnątrz klatki piersiowej, jakby miało zaraz potłuc się na tysiąc kawałków. Już dawno się tak nie bałem, przemykając między klatkami ze zwierzętami do ustawionego na skraju poletka jaskrawożółtej przyczepy, w której sypiał Adam. Ożywczy wieczorny wietrzyk okalał moją gładko wygoloną na występ twarz, dodając odwagi i szepcząc uspokajające, niezrozumiałe ludziom słowa.
            Uchylone drzwiczki zapraszały do wnętrza wozu. W środku było bardzo ciemno, ale jarzące się w ciemności lazurowe oko walizki poprowadziło mnie prosto do celu. Nie obejrzałem się nawet na prycz, w której wcale nie było Adama. Ten stał za mną, w ciszy przyglądając się moim poczynaniom.
            Otworzyłem walizkę.

            - Jak on w ogóle miał na imię? Zapowiadał nas, ale sam przedstawiał się tylko na początku, wtedy, jakżeśmy wszyscy srali w portki ze strachu przed występem…
            - Fu Li, nie dość, że wulgarny, że skretyniały, to jeszcze taki, taki…! – Treserce niedźwiedzi najwyraźniej brakło słów, by opisać lekceważące zachowanie gimnastyka.
            - Totalnie niegramatyczny – mruknął nowy konferansjer. – Ten facet wciąż „ma” to imię, nie „miał”, bo przecież żyje. Nie umarł, tylko odszedł.
            - Do nowej roboty, dobra, przepraszam, on nie był taki drażliwy – warknął Fu Li.
            - A mnie się wydaje, że on poszedł za Eryką… - powiedziała po chwili zastanowienia treserka niedźwiedzi. - On się w niej chyba zakochał.
            - Ta, ty się znasz na miłości, a twoim jedynym facetem to był chyba tylko ten stary niedźwiedź, co zdechł w zeszłym roku! – To był głos zdenerwowanego właściciela, obawiającego się o powodzenie nowego programu. – Dalej, za dziesięć minut zaczynamy, ogarnąć się i do roboty!
            Popatrzyłem na Erykę. Złapała mnie za rękę.
            - To prawda – powiedziałem. – Wiem, że jestem dla ciebie za stary, ale…
            Pokręciła głową.
            - Jaki to ma sens, Jack? Jaki to ma sens…?
            Przedstawienie rozpoczęło się tym razem występem cyrkowej orkiestry. Przez rezonans dźwięki okazały się o wiele głośniejsze niż gdybyśmy byli na zewnątrz. Eryka przytknęła sobie dłonie do uszu. Rozejrzałem się wokół. Reszta niemal nie drgnęła. Śliczna dziewczyna w kawiarnianym fartuszku wpatrywała się przez wielką niebieskawą szybę pustym wzrokiem. Siedzący obok nie więcej niż trzydziestoletni facet rozwiązywał po raz setny tę samą krzyżówkę. Plansza była podzióbana długopisem, w którym nie było już ani kropli tuszu. Młody chłopak nie przerywał swojej nieustannej litanii do Matki Boskiej. Mówił ją, gdy kładłem się spać i nawoływania do Świętej Panienki były pierwszym, co słyszałem, kiedy tylko się obudziłem.
            - Ta pani w czerwonym płaszczyku. – Zadrżałem, gdy usłyszeliśmy ponad naszymi głowami cichuteńki, wysoki głosik. Eryka napięła się jak struna. - Wczoraj samochód rozjechał jej suczkę. Miała na imię Nicola. Ale niech się nie martwi. Jutro ma urodziny, a jej mąż zabierze ją na kolację do bardzo drogiej restauracji. I będą mieli dziecko. – A potem usłyszeliśmy jeszcze pięć kolejnych historii o ludziach, których mieliśmy nigdy nie poznać.
            Eryka ścisnęła mocniej moją rękę.
            - Co ona zrobiła… Powiedz mi, Jack… Co to dziecko zrobiło, że nie może spoczywać w pokoju?
            Objąłem ją mocno ramieniem.
            W nocy walizka znowu się otworzyła. Oczy córki Adama był ogromne i czarne, gdy wyjmowała nas po kolei i sadzała na miniaturowych fotelikach. Najpierw herbata w naparstkach, potem okruchy chleba jako ciasto. Wciąż modlący się chłopak znowu nie chciał jeść. Kciuk i palec wskazujący lewej ręki ducha zmiażdżyły mu za karę szczękę. Wszystko w zielonej poświacie walizkowego oka.
            - Dziękuję ci, skarbie, tatuś jest z ciebie dumny…
            Nikt nie miał się dowiedzieć, co Adam miał w walizce. Każdego, kto nie mógł pokonać zgubnej ciekawości, czekała piekielna niespodzianka.
            Bo Adam nie miał w swojej walizce zupełnie niczego. Miał kogoś. Miał każdego, kto poznał jego sekret.
            Miał nas. 


Obserwatorzy

Layout by Yassmine