Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bez pszenicy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bez pszenicy. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 7 lipca 2015

Rozszerzanie diety niemowlaka (BLW kontra papki)


Czas leci nieubłaganie. Ale pamiętajcie: to tylko dzieci rosną, my się nie starzejemy! Choć Panna Córeczka tydzień temu skończyła pół roku, dla mnie wciąż jest tą maluśką gąsienicą. I nie szkodzi, że już prawie siedzi, prawie czworakuje, chichra się z żartów brata, ma swoje preferencje, a spod jej dziąseł przebija coraz więcej bieli. Ja się przecież nie postarzałam o te pół roku, no bo jak to możliwe? Dojrzewam może trochę emocjonalnie, ale poza tym - nic. Nie widzę siwaków, które pojawiają mi się na przedziałku, kresek pod oczami i przy ustach. Wciąż jestem zgrabna i powabna. Uwielbiam czytać o przygodach Pippi Pończoszanki i z niemniejszą radością niż Pan Synek odkrywam uroki czytanych mu wieczorami polskich legend (spisanych przez moją najukochańszą Wandę Chotomską).
Jak mawia moja babcia: tylko skorupka się starzeje, a w środku człowiek się nie zmienia. Cały czas jest świeży. Jeśli tylko chce.
Myślę, że ciągły rozwój sprawia, że tak właśnie możemy się czuć. Bo z jednej strony mogłabym uznać, że mam już wszystko, co chciałam: świetnego męża, piękne i madre dzieci (chłopca i dziewczynkę - score!), wykształcenie, wymarzoną pracę, wygodne mieszkanie. Mam to.
Ale z drugiej strony... w miniony weekend nauczyłam się pływać. Tak, dopiero! I jestem z tego niezwykle dumna. Do tej pory mimo licznych prób cierpiałam na paniczny lęk przed utratą gruntu. Jeśli pływałam, to tylko do głębokości mniej więcej 1,5 m. Inaczej wpadałam w panikę. Ale - jak się okazuje - człowiek może pięknie dojrzewać przez całe życie. Przestać być control freakiem. Opuścić strefę komfortu, którą sobie nabudował wytłumaczeniami, szufladkami, łatkami.
W ubiegłą sobotę pojechaliśmy z moimi siostami ciotecznymi i ich rodzinami do domku nad jeziorem. Oj, trochę nas tam było, w porywach do 30 osób, w tym 9 dzieci! Gwar, rwetes, wszędzie jakieś klapki, pływaczki, farbki, butle, smoczki, łopatki, pestki po owocach. Czułam się jak - nomen omen - ryba w wodzie. Z racji upałów wszyscy chłodzili się wodą. Wtem! Okazało się, że ja też mogę. Po prostu sobie popłynęłam do skraju pomostu, a pod moimi stopami otchłań na ładnych kilka metrów. I wcale nie wyobrażałam sobie tej sceny jak plakat do filmu "Szczęki" (dla tych, co nie pamiętają: link ;)). Było doskonale!
I tak obserwując ten cały harmider związany z dziećmi i mój osobisty milowy krok, wpadłam na takie właśnie letnie przemyślenia może nieco w stylu Paulo Coelho ;) O tym, że jeśli człowiek nie przestaje być dzieckiem - w kontekście tego, że dzieci mają naturalną niepohamowaną potrzebę poznawania świata i siebie - to wtedy dopiero poznaje smak szczęścia.

Dla ponad półrocznej już Panny Córeczki ma to sens dosłownie i w przenośni, bo od kilku ładnych tygodni poznaje ona nowe smaki. Z racji tego, że zaczęła kiepsko przybierać na wadze (tu znów podejrzewam nietolerancję laktozy i być może - jak u chłopaków - alergię na kazeinę), zaczęliśmy rozszerzanie diety szybciej niż chciałby tego poręcznik do BLW (tych, którzy nie wiedzą, co to za magia, odsyłam na stronę). O ile Pan Synek szedł kropka w kropkę zgodnie z "programem", tak tu musiałam znowu wydostać się z usztywnień własnych zasad. Sprawa stanęła na ostrzu noża i po licznych próbach z innymi rozwiązaniami okazało się, że albo podajemy butlę i ryzykujemy całkowite zejście z piersi, albo dajemy warzywka, które prędzej czy później i tak będzie jadła. Wybrałam opcję drugą, choć kosztowało mnie to sporo wysiłku emocjonalnego. Kierowałam się jednak między innymi tym, że sama główna zainteresowana wykazywała (za pomocą machania łapkami i wpychania paluszków do buzi postronnym) ewidentną ciekawość w stosunku do jedzenia, które my pochłaniamy.
W związku z tym jednak, że Panna Córeczka jest jeszcze mała i nie siedzi sama, trzeba było włączyć kreatywność. Żeby całkowicie nie rezygnować z BLW, opracowałam własną autorską metodę łączoną. Z góry zaznaczam, że nikomu nie zamierzam wciskać, że to jest jakaś cudowna technika ratująca dzieci przed całym złem tego świata, ale tylko po prostu nasze doświadczenie. Nam się to sprawdza, więc opisuję. Niech zostanie na pamiątkę i może ku inspiracji dla osób, które też mają jakieś problemy.

A wygląda to tak, że gotuję na parze warzywa (dość porządnie, nie al dente!) i część odkładam do ostygnięcia, a część wrzucam do wysokiego pojemnika. Dodaję trochę wody z gotowania, kapkę jakiegoś tłuszczu (oliwy prosto z Włoch, oleju lnianego lub kokosowego) i miksuję. Następnie układam Pannę Córeczkę w bujaczku, blokując funkcję bujania i podaję jej do łapki ugotowane warzywko w całości, a do buźki łyżeczkę z papką. Staram się przy tym zachować najważniejsze w mojej opinii aspekty BLW, czyli przede wszystkim bacznie ją obserwuję. Pozwalam jej na własną rękę poznać kształt, konsystencję, wygląd i smak jedzenia. Upewniwszy się, że aktualnie nie ma nic w buzi pokazuję łyżeczkę, a gdy otwiera, aplikuję jej papkę. Muszę pamiętać, żeby nie wpaść w pułapkę "zjedz wszystko" i być uważną na sygnały zdradzające koniec zainteresowania jedzeniem. Nie wpychać na siłę!
Plusem tej metody jest to, że widzę wyraźnie, ile zjadła i mam pewność, że będzie najedzona, ale z drugiej strony mam przekonanie, że to ona wciąż ma nad tym wszystkim większą kontrolę.

Gotuję raz na dwa dni. Drugiego dnia odgrzewam warzywka znowu na parze. Co kilka dni wprowadzam coś nowego, ale staram się łączyć ze znanymi już smakami. Niedawno wprowadziliśmy też drugie danie w ciągu dnia. A zatem Panna Córeczka jada warzywny brunch po pierwszej drzemce ok. godz. 11, a po południu ok. 16 owocowy podwieczorek.

Do tej pory Panna Córeczka jadła już (kolejno):
  • warzywa: ziemniaki, kalafior, marchewkę, brokuły, bataty, fasolkę szparagową, cukinię, koperek, ogórka, pietruszkę (korzeń)
  • owoce: maliny, poziomki, mango, banany, brzoskwinie
  • ziarna: proso (kasza jaglana, chrupki jaglane), ryż (także w postaci wafli ryżowych)

Staram się kupować wszystko "eko" i według klucza sezonowości i lokalności, ale nie zawsze mi się udaje. Tym niemniej jakoś specjalnie się nie przejmuję. Najważniejsze dla mnie jest, żeby jej smakowało i żeby był progres! :) 





poniedziałek, 8 czerwca 2015

Waniliowa jaglanka z truskawkami i rabarbarem


Tak jak każdy rodzic (jakiego znam) oddałby cały majątek, wszystkie stopnie naukowe, większość kończyn, a nawet życie za swoje dzieci, tak samo każdy rodzic (jakiego znam) potrzebuje czasem chwili bez nich. Są takie miejsca w sieci, gdzie matki wyżywają się mentalnie na swoich pociechach. Bachory, potwory, dzieciary, paskudy, gluty itd. Tak, czasem sobie musimy ulżyć. W całej tej bezgranicznej miłości i poświęceniu, rodzicielstwie bliskości, przytulaniu, noszeniu w chuście, wsłuchiwaniu się w potrzeby, czasem musimy powiedzieć głośno (oczywiście za plecami rzeczonej progenitury, a jakże!), że mamy chęć wyjść do sklepu po gazetę i już nigdy nie wrócić. Albo uciec do Argentyny. Zostawić im kanapki i herbatę w termosie, pomalować oko i wymknąć się na tańce na Monciak. Upić się. Zaszaleć.
Cała ta dyskusja wokół harmonii potrzeb w rodzinie ma oczywiście wiele odcieni, bo przecież sami chcieliśmy; dzieci dają tyle radości i satysfakcji; trzeba dojrzeć do rodzicielstwa; jak się nie rozwijamy, to się cofamy, a założenie rodziny to rozwój... Tak, tak. Wszystko to wiemy, a i tak tęsknym wzrokiem wodzimy za bezdzietnymi parami sączącymi winko w restauracjach, panią przemierzającą miasto w zwiewnej sukience na pięknym rowerze albo sąsiadem pykającym wieczorami w Wiedźmina III.
Oczywiście, można iść do restauracji z dziećmi, można posączyć wino, jak już pójdą spać (chyba że się karmi piersią - wtedy można mieć pewność, że będzie można po zakończeniu tego wspaniałego czasu), można jechać na rodzinną wycieczkę rowerową, można grać w Angry Birds Go albo spędzać aktywnie czas z dziećmi na miliony sposobów.
Ale czasem się po prostu nie chce.
I już.
W ubiegłym tygodniu mieliśmy w rodzinie wesele. Strasznie się stresowaliśmy sytuacją, bo Panna Córeczka ma zaledwie 5 miesięcy, ale Państwo Dziadkowie po uroczystym pysznym obiedzie i pierwszym tańcu z małym okładem (żeby Pan Synek też mógł wykazać się na parkiecie) wzięli nasz samochód z całą menażerią i pojechali. Dzieci w domu poszły spać. Panna Córeczka wypiła w międzyczasie z butli bio eko über-mleko ryżowe o smaku waniliowym.
A my, wyrodni rodzice tych wstętnych stworów, szaleliśmy na parkiecie jak - nie przymierzając - jakaś młodzież. I było to dobre.
Martwiliśmy się i tęskniliśmy, ale trzeba przyznać szczerze, że było nam trzeba takiego czasu tylko we dwoje. Zabrzmi to może strasznie niesprawiedliwie, ale uważam tych kilka godzin za najlepiej spędzony czas w ciagu ostatnich kilku miesięcy, a już przynajmniej maja.
Tymczasem ku naszemu wybawieniu nadszedł czerwiec. A wraz z nim lato, plażowanie, bose stopy w piasku i truskawki, na widok których Pan Synek dostaje ataków skakania jak kauczukowa piłeczka. W wakacje łatwiej żyć z dzieciarnią, wierzcie mi. Trzeba się tylko dobrze zaopatrzyć w lokalnym warzywniaku! Jeśli zatem podczas zakupów Wam także zdarza się słyszeć improwizowane piosenki z tekstem: "moooje kochane tjuskawki i spajaaaagi", to ten sezon będzie dla Was łaskawy. W miniony długi weekend odmienialiśmy truskawki przez wszystkie przypadki, a na sobotnie śniadanie wykorzystaliśmy też resztę w/w über-mleka. Bo nawet latem dobrze zacząć dzień od ciepłego posiłku. Zwłaszcza po zarwanej poprzedniej nocy, czego sobie i Wam szczerze życzę ;)


po 1. r. ż. (uwaga na truskawki i rabarbar*)

Składniki na 3 porcje:

1/2 szklanki kaszy jaglanej
2 szklanki waniliowego mleka ryżowego**
2 łyżeczki masła lub oleju kokosowego

1 spora garść truskawek
1 łodyga rabarbaru
2 łyżeczki masła lub oleju kokosowego
1-2 łyżki cukru trzcinowego z wanilią (opcjonalnie)

Kaszę płuczemy na sitku pod bieżącą wodą. Następnie wrzucamy do garnka, zalewamy mlekiem ryżowym i doprowadzamy do wrzenia. Zmniejszamy moc palnika i gotujemy (mieszając widelcem, tylko jeśli naprawdę trzeba) ok. 10-15 min do wchłonięcia większości płynu. Dodajemy masło (lub olej kokosowy), mieszamy i zostawiamy do lekkiego wystudzenia.
W czasie, gdy kasza się gotuje, myjemy truskawki myjemy, pozbawiamy je szypułek i kroimy na mniejsze części. Rabarbar myjemy, ewentualnie obieramy, jeśli jest taka potrzeba, siekamy na małe kawałeczki. Wrzucamy wszystko na patelnię, dodajemy tłuszcz, zasypujemy cukrem i smażymy ok. 10 min, aż rabarbar zmięknie, a sok z truskawek lekko zgęstnieje.
Podajemy kaszę w miseczkach polaną smażonymi truskawkami z rabarbarem.


Smacznego!


* Rabarbar, choć zawiera wiele wit. C, nie jest wskazany w zbyt dużych ilościach (szczególnie dla dzieci) ze względu na zawartość szczawianów.
** Można też użyć dowolnego mleka (ale przy krowim radzę uważać, żeby nie wykipiało albo zagotować kaszę na połowie ilości wody i mleko dodać później, żeby się tylko zagotowało) i dodać ekstrakt z wanilii lub ziarenka z połowy laski wanilii.





[A to moje zakupy przed długim weekendem]

poniedziałek, 11 maja 2015

Jaglanka z orzechami i karmelizowaną gruszką

 
Ten przepis miałam podać przed majówką, no ale wiadomo. Jak to stwierdziła o mnie ostatnio moja koleżanka Ola "wyznaję styl slow life". Ktoś inny mógłby powiedzieć, że jestem leniem patentowanym, ale ona akurat jest bardzo miła ;) Tak więc może już nie wchodźmy w szczegóły, jak to się dzieje, że sadzonki do ogródka leżą w worku już drugi tydzień, mam miliard lub więcej pozycji na liście to do, w tym sprawy urzędowe, ale jestem na bieżąco z serialami i aktualnie jestem w trakcie czytania trzech książek na raz. Panna Córeczka potrzebuje ciszy i uważności - i tej wersji się trzymajmy ;)
W związku z tym, że nasz rytm dnia nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek regularnością (mimo moich usilnych starań, rzecz jasna), wychodzimy na spracery o każdej porze dnia, jemy jak się uda lub jak się chce (pierwsze w moim wykonaniu, drugie w wykonaniu Panny Córeczki). Tym niemniej sezon pikników i grilla został uroczyście otwarty pod koniec kwietnia. Mój plan na lato jest taki, że zamierzam jakimś cudem pogodzić się z chaosem, wyzwolić spontaniczność, zaczerpnąć (jeszcze nie wiem skąd, ale mniejsza o to) energii i przebywać duuużo na powietrzu. Chusta, kije, kocyk i lekki prowiant - to będą moi przyjaciele w sezonie SS15!
W związku z tym, że karmienie się piersią stawia przed nami dużo wyzwań (mam silne podejrzenie, że Panna Córeczka - podobnie jak Pan Małżonek i Pan Synek - nie toleruje produktów mlecznych), moje śniadania wyglądają ostatnio z pozoru dość monotonnie. Staram się jednak urozmaicać repertuar, a zatem przed nami kolejna propozycja do blogowego katalogu jaglanek. O zgrozo, z cukrem. A co!


od 10. m. ż. (uwaga na orzechy!)


Składniki na 2 małe porcje:

1/4 szklanki kaszy jaglanej
1 szkalnka przefiltrowanej wody
garść orzechów pekan (lub włoskich)
1 łyżeczka masła klarowanego
opcjonalnie: łyżeczka miodu (powyżej 1. r. ż.)

1 spora gruszka (lub 2 małe)
1 łyżeczka masłaklarowanego
2 łyżeczki trzcinowego cukru z wanilią (lub zwykłego trzcinowego cukru i 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii)

Kaszę płuczemy dokładnie na sitku pod bieżącą wodą. Wrzucamy do rondelka, zalewamy wodą, dodajemy pokruszone orzechy i gotujemy ok. 15 min. Następnie dodajemy łyżeczkę masła, mieszamy dokładnie i przykrywamy. Zostawiamy do przestudzenia (ok. 10-15 min).
Gruszkę myjemy (ewentualnie obieramy) i kroimy na kawałeczki. Wrzucamy na patelnię. Dodajemy masło i posypujemy cukrem z wanilią. Mieszamy, smażąc kilka minut, aż gruszka zmięknie, a cukier i masło rozpuszczą się i połączą. Gotową gruszkę układamy na kaszy i chwilę studzimy.
Młodszym dzieciom można wszystko razem zmiksować.

Smacznego!



piątek, 24 kwietnia 2015

Zupa kukurydziana z chilli i kurczakiem

 
Pyszna ciepła pięknie żółciutka. Zupa słońce. Na jego deficyty w naszym kraju. Inspirowana piosenką zespołu DZIEWCZYNY Smutno mi ;)
Ostrość sproszkowanego chilli przełamuje delikatną słodycz kukurydzy. I choć trzeba powiedzieć głośno, że kukurydza z puszki nie jest może produktem pierwszym na liście zdrowotnych, to walory estetyczne tej zupy według mnie działają na jej obronę. No i to, że gotuje się ją w mgnieniu oka. A poza tym nie musimy już być takimi eko świętoszkami. No chyba, że ktoś musi... ;)
Oczywiście latem, kiedy już będzie prawdziwa słodka kukurydza w kolbach, nie omieszkam zrobić powtórki z rozrywki. I daję głowę, że zupa będzie dużo lepsza. Na szczęście [ekhm] w Polsce nawet latem trzeba się niekiedy doświetlać i dogrzewać, więc na zimniejsze lipcowe wieczory będzie jak złoto :)
Można ją przyrządzić w różnych wersjach w zależności od wieku i gustów smakoszy.


po 1. r. ż. (w wersji niesmażonej bez chilli od 10. m. ż.)

Składniki:
1/2 piersi z kurczaka
1 puszka kukurydzy
1 pietruszka
2 małe marchewki
spory kawałek selera
łyżka klarowanego masła
przyprawy: sól, gałka muszkatołowa, ziele angielskie, chilli - ostrożnie!
1 1/2 - 2 l wody lub bulionu
natka kolendry (lub ewentualne pietruszki) do podania

Warzywa obieramy, myjemy, kroimy na kawałki. W dużym garnku o grubym dnie roztapiamy masło i wrzucamy warzywa. Dodajemy sproszkowane przyprawy, odrobinę wody i dusimy ok. 10 min, mieszając od czasu do czasu. Następnie dodajemy odsączoną kukurydzę i zalewamy wodą lub bulionem. [W wersji niesmażonej od razu zalewamy warzywa wodą i nieco dłużej gotujemy.]
Mięso myjemy i oczyszczamy. Gdy zupa już wrze, wrzucamy mięso w jednym kawałku i gotujemy całość ok. 20-30 min. Wyjmujemy mięso i odkładamy na deskę do lekkiego wystudzenia.
Zupę miksujemy blenderem na krem.
Podajemy z kawałkami ugotowanego mięsa i posiekaną kolendrą.


Smacznego!
Oddawajcie moją kurtkę!!! ;)


poniedziałek, 16 lutego 2015

Gryczana owsianka z jabłkiem i kardamonem


Ostatnio pławię się w kulinarnych luksusach.
W Tłusty Czwartek usmażyłam donuty. Tak, na chamskim głębokim tłuszczu! Po zeszłorocznej porażce pieczonych pseudo-pączków uznałam, że raz kozie śmierć i przyrządziłam tłuste amerykańskie oponki z polewą czekoladową. Co ciekawe Pan Synek wzdrygnął się po jednym kęsie i uznał, że nie zmakują mu te "bącki jak litejka O". Ku uciesze Pana Małżonka rzecz jasna ;)
W sobotę byliśmy w jednej z ciekawszych sopockich restauracji, a w niedzielę na rodzinnym obiedzie przygotowanym przez wschodzące gwiazdy polskiej sceny restauratorskiej - mojego Brata i jego Dziewczynę. Jedliśmy m. in. fantastyczne żeberka, przepyszną kaczkę marynowaną w konfiturze z czarnej porzeczki i marchewkę z pomarańczowym masełkiem. Tę ostatnią z pewnością spróbuję odtworzyć i przemycę gdzieś na blogu, bo była naprawdę godna uwagi :)
Pozostając zatem w nurcie jedzenia, które zachwyca oraz w nurcie gryczanym (w kontekście ostatnich muffinek gryczanych), dziś na moje samotne śniadanie uraczyłam się gryczaną owsianką z jabłkiem i nutą kardamonu. Na przytoczonym wyżej tle danie zdecydowanie bardzo lekkie i proste, ale w smaku równie interesujące. W sam raz na rozpoczęcie takiego dnia jak dziś. Po takim śniadaniu nie straszny mi spacer w lodowatym wietrze i ostrych promieniach słońca :)


od 10. m. ż.

Składniki:
2 łyżki płatków gryczanych
1 łyżka płatków owsianych
1/2 jabłka
1 ziarno kardamonu (rozgniecione w moździerzu)
1 łyżeczka masła
opcjonalnie: 1 łyżeczka miodu

Płatki zalewamy wodą (najlepiej filtrowaną), ok. 1-2 cm ponad powierzchnię i odstawiamy. Jabłko myjemy, obieramy (niekoniecznie) i kroimy na niewielkie kawałki. Dodajemy do płatków i wstawiamy do gotowania. Gotujemy na niewielkiej mocy palnika ok. 10-15 min, mieszając od czasu do czasu (do otrzymania pożądanej konsystencji). Wyłączamy, dodajemy masło i kardamon, mieszamy dokładnie. Jeśli chcemy dodać miód, musimy poczekać, aż owsianka lekko przestygnie.

Smacznego!






[A tak prezentowały się moje donuty :)]



poniedziałek, 9 lutego 2015

Muffiny gryczane z gruszką (bez cukru)



Sobotnie odwiedziny, szybki przegląd lodówki, mała przekąska gotowa między karmieniem, przewijaniem i usypianiem. Ostatnio często tak właśnie działam. Zasnęła... o, no to akcja! A jak nie może zasnąć, to czas na chleb albo drożdżówkę, bo - jak na córkę kulinarnej blogerki przystało - zasypia przy dźwięku miksera! Ach, KitchenAid i jego nieskończona lista zastosowań ;)
Znowu zamknęła oko, OK - szybkie zdjęcia! Karmienie - obrabianie... itd.
Tak wygląda moje życie. Od karmienia do karmienia. Od drzemki do drzemki. Działam w oknach pomiędzy. Wszystko partiami i na raty.
Jak to dziwnie żyć tak poklatkowo. Dopiero co zamiatałam, a tu już... Ledwo zdjęłam jedno, a kolejne pranie... Jeszcze nie zdążyłam zamknąć zmywarki, a znowu... Już całkiem zapomniałam, jak to było? Albo może Pan Synek więcej lub dłużej spał?
Jakoś w każdym razie powoli się układamy. Rytm dnia nam się klaruje. Na dysku leżą zatem już zdjęcia do kilku wpisów. Co prawda do ich opisania potrzeba obu rąk, które nie są aktualnie zajęte wieszaniem prania, myciem i/lub goleniem ciała, wyjmowaniem ze zmywarki, składaniem ubranek, odkurzaniem i in., ale myślę, że jakoś to ogarnę!
Dziś zatem prezentuję szybki przepis na szybkie zimowe jeszcze, zdrowe i cudownie mięsiste muffinki. Grrr... jak gryka i gruszka. Jakoś mi te smako-dźwięki połączyły się w głowie i muszę nieskromnie przyznać, że wyszło świetnie! Charakterystyczny posmak gryki jest tylko delikatnie wyczuwalny, absolutnie nie dominuje, za to pięknie komponuje się ze smakiem miodu, cynamonu i gruszek. Pan Synek wprost nie mógł się od nich oderwać! Ledwo zdążyłam zrobić zdjęcia!


po 1. r. ż. (lub wcześniej, jeśli zastąpimy miód np. syropem z agawy)

Składniki na 12 sztuk:
1 szklanka płatków gryczanych błyskawicznych
3/4 szklanki mleka (może być roślinne)
1 jajko
1/3 szklanki oleju
2 łyżki miodu
1 szklanka mąki*
1 łyżeczka proszku do pieczenia
2 łyżeczki cynamonu
1 łyżeczka imbiru
2 małe gruszki
1 łyżka ekstraktu z cytryny (opcjonalnie)

Płatki zalewamy mlekiem i odstawiamy na kilka minut.
W tym czasie wykładamy formę do muffinek papierowymi papilotkami. Myjemy gruszki, obieramy je i kroimy na małe kawałeczki (ewentualnie zalewamy ekstraktem z cytryny).
Wstawiamy piekarnik na 180ºC. 
W większej misce mieszamy mąkę z proszkiem, cynamonem i imbirem. Do płatków z mlekiem dodajemy jajko, olej, miód i rozrabiamy widelcem. Przelewamy mokre składniki do suchych i mieszamy niezbyt dokładnie. Dodajemy gruszki i ponownie delikatnie mieszamy. Nakładamy ciasto do foremek. Pieczemy 25-30 min.

Smacznego!

* mąka w zasadzie dowolna - może być pszenna, żytnia, pełnoziarnista, bezglutenowa - nie powinno mieć to więszego znaczenia




niedziela, 30 listopada 2014

Tort "śliwka w czekoladzie" (na orkiszowym biszkopcie)


Żyję! Choć nie bywam na blogu (ostatnio może częściej na facebooku), to jestem, istnieję, żyję. Mam się całkiem dobrze.
W tym tygodniu oficjalne zakończenie większości moich jesienno-zimowych projektów. Teraz będę miała więcej czasu dla siebie i - mam nadzieję - dla bloga. Od przyszłego tygodnia zaczynam już rozwieszać adwentowe kalendarze, świecidełka, szyszunie. Piec pierniczki!!!
I sprzątać.
W ramach porządków na blogu zamieszczam więc baaardzo stary i zaległy, wielokrotnie przekładany i odkładany przepis. Z tegorocznych urodzin Pana Synka. W związku z tym, że już raczej bliżej do kolejnych urodzin, to pomyślałam, że właściwie może już czas... ;)
Tort w konwencji "śliwka w czekoladzie" (zainteresowanych prostszą wersją tego typu ciasta zapraszam tutaj) jest przepysznie gęsty, wytrawny i mocno jesienno-zimowy. Z pewnością nada się na Świąteczny stół. Albo post-Andrzejkowy. Albo Barbórkowy. Bo przecież o Świętach będzie dopiero od jutra ;)


po 1. r. ż.

Składniki (na formę o średnicy 24 cm):
na biszkopt:
5 jajek
3/4 szklanki cukru
2/3 szklanki mąki jasnej orkiszowej
1/3 szklanki kakao
na krem:
500 g śmietany kremówki (30-36%)
3 tabliczki gorzkiej czekolady (lub deserowej)

dodatkowo:
słoiczek powideł śliwkowych
1/2 szklanki mocnej herbaty (i opcjonalnie: 1/3 szklanki śliwowicy - w wersji dla dorosłych)
3/4 szklanki pokruszonych ciastek czekoladowych
umyty samochodzik koparka :)


Biszkopt i krem dobrze jest przygotować wieczór wcześniej.

Tortownicę o średnicy 24 cm wykładamy papierem do pieczenia (samo dno).
Piekarnik wstawiamy na 170ºC.
Mąkę i kakao przesiewamy. W osobnej misce oddzielamy białka od żółtek. Białka ubijamy (ewentualnie ze szczyptą soli) na sztywną pianę, pod koniec dodając stopniowo cukier, a następnie kolejno żółtka. Dodajemy mąkę z kakao i bardzo delikatnie mieszamy (mikserem na najniższych obrotach lub ręcznie za pomocą szpatułki). Przelewamy masę do tortownicy i wstawiamy do piekarnika na ok. 40-50 min. Po tym czasie wyłączamy piekarnik, a następnie (w rękawicach kuchennych) wyjmujemy blaszkę i upuszczamy na podłogę z wysokości kolan (ja rozkładam na podłodze koc - żeby nie robić za dużego hałasu ;)). Wkładamy z powrotem do piekarnika i studzimy przy uchylonych drzwiczkach.
W czasie, gdy biszkopt się piecze, wlewamy śmietankę do garnka o grubym dnie i doprowadzamy do wrzenia. Zmniejszamy moc palnika i dorzucamy połamaną na kostki czekoladę. Gdy czekolada zacznie się topić, zdejmujemy garnek z kuchenki i mieszamy całość do połączenia składników. Odstawiamy do wystudzenia, a następnie wkładamy do lodówki (najlepiej na całą noc).

Następnego dnia lub po całkowitym wystudzeniu odkrajamy biszkopt od brzegu tortownicy, wyjmujemy z formy i kroimy na 3-4 blaty.
Krem wyjmujemy z lodówki i delikatnie krótko miksujemy, żeby się napuszył, ale nie zwarzył.

Na paterze układamy kolejne blaty biszkoptu, nasączamy je, smarujemy powidłami i niewielką warstwą kremu. Całość dekorujemy kremem i ewentualnie pokruszonymi ciasteczkami oraz mini-koparką.

Wstawiamy do lodówki na kilka godzin. Wyjmujemy ok. 15-20 min przed podaniem, żeby krem lekko zmiękł.

Smacznego!

PS. Zdjęcia - jak w przypadku poprzedniego toru - robione w absolutnym pośpiechu, stąd ich kiepska jakość.




czwartek, 23 października 2014

Owsianka żytnia ze śliwkami i cynamonem



Idzie Buka. Jest coraz zimniej, wieje, pada, szare chmury spowiły niebo. Czas przypomnieć sobie o wzmacnianiu odporności. Zakupić buteleczkę porządnego tranu i trzymać w lodówce na honorowym miejscu. Zaopatrzyć się w kilogramy cynamonu i suszonych owoców. Jakoś to przetrwamy, mówię Wam! Ciepłe śniadanie na rozgrzewkę i damy radę!
Póki jednak nie jesteśmy całkowicie skazani wyłącznie na suszki, kupujmy dynię, gruszki, jabłka i ostatnie śliwki. Może ktoś - jak ja - wciąż jeszcze nie zebrał się do usmażenia powideł? To już ostatni dzwonek, a owsianka z poniższego przepisu może będzie małą przypominajką, że przecież jeśli nie będzie powideł, to nie będzie też choćby tej pysznej jaglanki zimą! A zatem czas się spiąć i jeszcze trochę pobawić w czarownicę nad pyrkającym garem ;)


od 10. m. ż. 

Składniki (na 2 porcje):
2 łyżki płatków owsianych*
2 łyżki płatków żytnich
ok. 1 - 1 1/2 szklanki wody
3-4 śliwki węgierki**
1 łyżeczka masła (lub oleju kokosowego, lub lnianego)
szczypta cynamonu
(opcjonalnie: łyżeczka miodu)

Płatki zalewamy wodą i odstawiamy do namoczenia (np. na noc). Następnie dorzucamy do nich umyte, pokrojone (i ewentualnie obrane) śliwki i gotujemy ok. 10 min. Zostawiamy na ok. 5 min do lekkiego przestudzenia, dodajemy masło lub olej, cynamon i ewentualnie miód.
Całość można zmiksować.

Smacznego!


* Tu mała informacja dla Gdańszczan: świeżo mielone płatki owsiane (o niebo pyszniejsze od paczkowanych) dostaniemy na przykład na Dolnym Wrzeszczu w uroczym sklepie Spożyvczak - polecam!
** Choć udekorowałam innym rodzajem śliwek (nie wiem, co to... może renklody?), to do samej owsianki zawsze daję węgierki, które mają według mnie jedyny słuszny śliwkowy smak ;)



czwartek, 2 października 2014

Żytnie muffinki migdałowe z czekoladą


Jeszcze zanim przejdę do jesiennych słoiczków, mam do zanotowania jeden przepis opracowany podczas odpoczynku na wsi.
Październik zastał mnie zupełnie niespodziewanie między jedną a drugą bardzo-ważną-odwlekaną-od-wieków sprawą. Jeszcze niedawno zawieszeni między porami roku tkwiliśmy w leśnym domku, z jednej strony delektując się w ciepłych promieniach słońca grillowanym specjałami, a z drugiej uczestnicząc w spontanicznych grzybobraniach... aż tu nagle, bach! Październik. Zupełnie zapomniałam, że to już. Już jest on, mój ukochany miesiąc. Miesiąc najpiękniejszych kolorów na drzewach, urodzin Pana Małżonka i moich. Czas zacząć się przygotowywać.
Ale z głową.
Żeby nie dać się gonitwie spraw zapędzić w kozi róg.
Wśród słoiczków, tortów, list prezentów, ciuchów, ciuszków i całego tego szykowania norki na zimę, robię sobie krótką przerwę na zebranie myśli. A bardziej klarownemu ich przepływowi będzie sprzyjała solidna porcja magnezu zawartego zarówno w migdałach, jak i czekoladzie z przepysznych muffinek z poniższego przepisu.


po 1. r. ż.

Składniki na 12 muffin:
3/4 szklanki jasnej żytniej mąki (typ 720)
3/4 szklanki zmielonych migdałów
3/4 łyżeczki sody
1/3 szklanki cukru trzcinowego
2 jajka
1 szklanka jogurtu naturalnego
3 łyżki oleju
1/2 - 1 tabliczki gorzkiej czekolady (posiekanej na małe kawałeczki)


Wstawiamy piekarnik na 200°C, a formę do muffinek wykładamy papierowymi papilotkami.
W jendej misce mieszamy dokładnie mąkę, migdały, sodę i cukier, a w drugiej jajka, jogurt i olej. Łączymy zawartości obu misek, pod koniec dodając czekoladę.
Przekładamy ciasto do formy. Pieczemy ok. 25 min.


Smacznego!




[Powyższe grzybki, dawno już zasuszone, trafiły dziś do bigosu - a więc jednak idzie zima!]