Trochę zazdroszczę Meksykanom takiego pisarza, jak Juan Rulfo, nawet jeśli wydał jedynie tę powieść i zbiór opowiadań. Bo w studwudziestostronicowej książce Pedro Páramo mieści się prawdopodobnie cała historia Meksyku, a przynajmniej wszystkie namiętności, które tym krajem odwiecznie szarpały.
O Juanie Preciado, narratorze powieści, nie dowiadujemy się zbyt wiele. Tylko tyle, że odbywa podróż do miejscowości Comala, gdyż matka poprosiła go na łożu śmierci o to, by odszukał swojego ojca, Pedro Páramo. Juan spełnia jej życzenie, nawet pomimo własnej woli, bo jego obietnica, że zrobi to o co prosiła go matka, zbytnio go uwiera i męczy. Wioska okazuje się kompletnie opuszczona. Preciado jednak nigdy nie jest sam, bo Comala jest pełna duchów, szeptów i hałasów. Z tej pajęczej i przerażającej tkaniny wiadomości dowiadujemy się o Comali z czasów Páramo i jego rodziny, o jej mieszkańcach i jej grzechach. Każdy dialog Preciada z innymi jest pełen sprzecznych i niepewnych informacji. Mniej więcej w połowie książki narrator zreszta umiera i prowadzi dialog z Doroteą, z którą leży w tym samym grobie (Czy on w ogóle kiedykolwiek żył?). Od tego momentu to ona staje się bardziej narratorką opowieści.
Pomimo skromnych rozmiarów, na kartkach Pedro Páramo pełno fascynujących postaci, którymi kierują często niezrozumiałe motywy prowadzące do jeszcze mniej zrozumiałych czynów. Bardzo interesująca refleksja nasuwa się podczas analizy Ojca Rentería, księdza, który często odmawia ostatniej posługi przez wzgląd na grzeszność zmarłego. Nie odmawia jednak podobnych usług tym, którzy dobrze płacą – udziela pochówku synowi Pedra, Miguelowi, zabójcy brata Renteríi i gwałciciela siostrzenicy, gdyż Pedro dużo mu za ten pochówek płaci. Stąd zresztą bierze się w Comali tyle niespokojnych dusz – nikt ich należycie nie pochował. Analogicznie, Meksyk, mimo iż jest krajem głęboko katolicki (choć jest to katolickość specyficzna, niepozbawiona elementów wierzeń rdzennych), często z tym katolicyzmem walczy (jest on m.in. utożsamianych z konkwistą), próbuje podchodzić do jego miejsca w kulturze i dalszym rozwoju narodu bardziej neutralnie, ale nie potrafi się jakoś od niego uwolnić. Myślę, że każda strona tej powieści jest pełna podobnych analogii, mnie akurat najbardziej zainteresowała ta religijna.
Styl Rulfo prezentuje to, co nazywam sugestywnym minimalizmem - pomimo krótkich i oszczędnych opisów czujemy noc w Comali na własnej skórze. Dialogi również są bardzo oszczędne, ale nie brakuje w nich zaskakujących, skłaniających do nagłych przemyśleń, stwierdzeń. Każde z tych zdań czytelnik chce smakować powoli i uważnie. Podobno Juan Rulfo pisząc setki stron tej powieść uczył się wyrzucania z niej tego, co niepotrzebne, i jest to bardzo widoczne. Nie ma zdań-łączników, zdań-uzupełnień, zdań-zapychaczy. To opowieść doskonała, sama esencja.
Jako ciekawostkę podam oklepany fakt (ha!), że Pedro Páramo uznaje się za prekursora nurtu realizmu magicznego, a ponoć sam Márquez zna tę lekturę na pamięć i stanowiła ona dla niego ogromną inspirację (w postaci Pedra można się dopatrzyć trochę tych wszystkich márquezowych generałów).
Bardzo się cieszę, że przeczytałam tę perełkę.