
Moje pierwsze spotkanie z prozą Llosy, nie licząc podejścia do "Miasta i Psów" lata świetlne temu, którą zarzuciłam chyba po pięćdziesięciu stronach. Być może kiedyś ją odgrzebię i zrobię nowe podejście.
Trzeba przyznać od razu, że jest to na wskroś literatura iberoamerykańska. Nie tylko dlatego, że (naturalnie!) akcja toczy się w Peru i autorem jest peruwiańczyk. Iberoamerykańskość tej książki jest zawarta w klimacie, w sposobie snucia historii, w swoistego rodzaju impulsywności, pasji, braku powściągliwości u (większości) bohaterów. Lubię zanurzać się w takie literackie otchłanie, dla których muszę sama się trochę zmienić, aby je zrozumieć. Zazwyczaj przydarza mi się to właśnie przy lekturze pisarzy południowoamerykańskich.
"Ciotka Julia i skryba" to powieść, którą można podzielić na dwie części. Pierwsza z nich jest opowieścią o prywatnym życiu narratora, o jego pracy w rozgłośni radiowej, dość olewczym studiowaniu prawa i o jego romansie z kobietą o 14 lat starszą, rozwódką - ciotką Julią właśnie. Ja osobiście z ciotką miałam problem, bo w całym tym zestawie współpracowników głównego bohatera (Marita - alter ego autora), jego znajomych, innych ciotek i krewnych, ciotka Julia wydała mi się postacią najbardziej nijaką. Niby dowiadujemy się, że miała złośliwe poczucie humoru, ale niewiele z niego dostajemy w książce. Trudno jest zrozumieć dlaczego narrator jest aż tak zdeterminowany by z nią pozostać. On sam zresztą nigdy tego nie objaśnia nikomu. Kiedy rozpoczęłam lekturę byłam przekonana, że ciotka Julia będzie inspirowała i motywowała Marita do pisania (Tak, że będzie dla niego taką Yoko Ono!), ale gdzie tam! Być może taki brak umotywowania i uzasadnienia dla zaistnienie tej miłości to celowy zabieg, ale jeżeli tak, to moim zdaniem chybiony. Ciężko zrozumieć uczucie, które wzięło się nie wiadomo jak i które podtrzymuje się na nie wiadomo czym.
O wiele ciekawsza jest druga część powieści, czyli opowieści radiowe Pedra Camacho. Camacho pracuje dla tego samego radia, co główny bohater, jako scenarzysta i reżyser słuchowisk radiowych, które zyskują sobie ogromną ilość fanów. Fabuły tych opowieści są niesamowite, niewiarygodne, pełne tragizmu. Są jak połączenie najświętszych objawień i najbardziej wyuzdanego tańca. Pedro pracuje niemalże 20 godzin dziennie przez cały tydzień pisząc je, instruując aktorów, przeprowadzając próby i nagrania. Nigdy nie zapisuje sobie wcześniejszych wątków, nigdy nie zagląda do wcześniejszych odcinków... Żyje tylko tym, co wymyśla. A to kończy się, w przypadku dalszych wytworów wyobraźni - wielką apokalipsą, a w przypadku ich autora - smutnym, nijakim końcem.
Pedro Camacho jest jedną z ciekawszych postaci literackich z jakimi ostatnio się zetknęłam. Fakt ten wynagradza mi trochę absolutną bezbarwność ciotki Julii. Mimo wszystko chyba spodziewałam się więcej cudów po tym autorze, a nie ma nic gorszego niż takie oczekiwania. Llosa potrafi snuć historie i historyjki różnej maści i robi to naprawdę dobrze, a czasem z dość specyficznym poczuciem humoru (Takim, gdzie nie wiadomo czy śmiać się, czy raczej płakać / zbulwersować / przerazić). Więc czego mi brakowało? Czego?
A któż to wie?