Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jeździec znikąd. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jeździec znikąd. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 14 grudnia 2014

Jeździec znikąd (Shane) 1953 reż. George Stevens

   Co tu dużo gadać, naszło mnie na klasyczny western. Czasem trzeba.

   Jeździec znikąd jest tak klasyczny, że można go traktować jako książkowy przykład. Mamy tu jasny podział na dobrych i złych, przy czym dobrzy wyglądają jak jakieś świętoszkowate niemoty, zbyt papierowe, by dać im wiarę, a źli, no, ci mają już w sobie trochę życia, więc jak dla mnie nawet ujdą. Główny bohater Shane szlachetnością ocieka do tego stopnia, że nie da się na niego patrzeć. Ani nie pije, ani nie pomyśli, by żonę gospodarza zbałamucić, spokojny do tego stopnia, że nie daje się prowokować do awantur, chociaż jest zajebistym zabijaką. Heh. Zresztą odgrywający go Alan Ladd też mnie nie zachwycił, tak jakby odfajkował rolę. A jeśli przy aktorach jesteśmy to ciekawiej wypada Van Heflin znany choćby z 15:10 do Yumy, aczkolwiek napchali mu tyle patetycznych tekstów, że postać i tak się nie wybrania. O jego irytującym dzieciaku już nie będę wspominał.

Od lewej: irytujący gówniarz, stereotypowa matka i żona, facet który dostał kijową rolę i... pizda.


   No właśnie, ta szlachetność biednych, uciśnionych osadników i przewijający się patos doprowadzają do szału. Ludzie mają totalnie przerąbane siedząc na jakimś zadupiu, terroryzowani przez bandytów, a jednak co i rusz walą jakieś komunałki o przywiązaniu do ziemi i walce o szczęśliwy byt, a jak któryś wreszcie normalnie, po ludzku się wystraszy i chce zmykać, to pojawia się Joe Starrett (Heflin) i za każdym razem przekonuje, by jeszcze wytrzymać. Heh, pierdoły, no ale w latach 50' trzeba było kłaść Amerykanom takie rzeczy do głowy, by umacniać i uszlachetniać ich duszyczki. Tylko wzorce raczej średnie - siedź na dupie i licz, że ktoś cię obroni. W wykonaniu z lat 50' strasznie topornie to wychodzi.

Nasz bohater...

   Film jest zdecydowanie zbyt rozwleczony i to chyba jego największa wada. Dwie godziny to za dużo, ale nie bierze się to z nadmiernie rozdętej fabuły, a z licznych niepotrzebnych lub za długich ujęć typu facet jedzie na koniu i nic z tego nie wynika. Bo sam szkielet scenariusza nie jest najgorszy, a w każdym razie schemat znany i często stosowany: bandyci terroryzują osadników, by się ich pozbyć, wśród nich jeden jest bojowo nastawiony i namawia pozostałych do (biernego) oporu, pojawia się dobry wojak, który pomaga osadnikom, szala przechyla się z jednej na drugą stronę, a przeciwnicy przekraczają kolejne granice.

...a to jest jeden z tych "złych". Ubrany bardziej na czarno, żeby nie pomylić z tym dobrym ;P

   Zmęczył mnie ten Jeździec znikąd, ale w końcu jakoś dałem radę. Szkoda mi czasu na takie bzdety. Ino widoczki tu był ładne, bo nawet muzyka zbyt typowo westernowa i tandetnie sielankowa tak jak przedstawiona wizja wymarzonego życia osadników.

czwartek, 10 października 2013

Jeździec znikąd (The Lone Ranger) 2013 reż. Gore Verbinski

   Na pierwszą recenzję idzie Jeździec znikąd. O filmie dowiedziałem się przypadkiem z wszechobecnych w internecie reklam. Do kina absolutnie nie miałem ochoty iść, gdyż w przypadku takiej obsady i twórców pełna sala zdawałaby się być murowana, a co za tym idzie: szeleszczące torebki, głowy zasłaniające ekran, irytujące śmiechy i rozmowy. Nie, to nie dla mnie. Uznałem, że poczekam jeszcze kilka miesięcy, ale... film niespodziewanie wpadł mi w ręce. Tuż po obejrzeniu zapoznałem się z recenzjami na jego temat i jestem naprawdę zdziwiony skąd tak niskie oceny i fala krytyki. Ja mam nieco inne zdanie.

   Na samym początku zaniepokoiło mnie logo Disneya, mimo to pełen dobrych przeczuć rozsiadłem się wygodniej na kanapie. Początek okazał się intrygujący, ciut dziecinny, ale intrygujący. Byłem pod wrażeniem kiedy zaczęła się właściwa opowieść. Piękne i dopracowane stroje, nastrojowa muzyka, ciekawe zdjęcia, już to dało mi do zrozumienia, że mam do czynienia z wysokobudżetową produkcją i kawałkiem dobrej rozrywki. Zachwyciła mnie również scenografia, która znakomicie oddaje tamte czasy. Wisienką na torcie jeśli chodzi o sprawy techniczne okazała się charakteryzacja, Na Johnnego Deppa w roli Tonto nie mogłem się napatrzeć.


   Jeśli już przy nim jesteśmy, spotkałem się z wieloma negatywnymi głosami pod adresem jego gry, że to kopia Sparrowa, że brak mu charyzmy, itd. Moim zdaniem zagrał świetnie i wcale nie okazał się kalką kapitana Czarnej Perły, dużo z niego czerpał jak widać, ale stworzył zupełnie inną postać. Otrzymaliśmy opanowanego, powściągliwego i spokojnego Indianina, co wydaje się jak najbardziej na miejscu. Całkiem ciekawą postać wykreowała również Helena Bonham Carter jak zwykle ekstrawagancka i wyróżniająca się z tłumu. A pozostali? Hmmm... Pozostali zagrali albo znośnie, albo niestety jak Ruth Wilson, czyli drewno.


   Nie ma jednak na co narzekać, wszakże to nie żadne arcydzieło, a całkiem niezły film rozrywkowy. Tym samym, zwrócicie pewnie uwagę, że to zlepek rozmaitych westernów i nie tylko. Twórcy wzięli z rozmaite pomysły czy zarysy postaci z innych filmów i sklecili to w jedno. Moim zdaniem tym razem to dobry zabieg, ale jedna rzecz mnie ubodła. Postarano się o to by prócz strzelanin i wybuchów, widz mógł się pośmiać, szczególnie odpowiada za to Johnny Depp ze swoimi minami i tekstami. Film nabiera przez to bardziej pogodnego wydźwięku, a zaraz potem... Pokazany jest tragiczny wątek Indian, który zdaje się być żywcem wyciągnięty z dramatu historycznego. Jakoś mi to razem nie styka, bo albo robimy na wesoło, albo na poważnie.


   Druga połowa zaczęła mnie nieco nużyć i to mimo spektakularnych efektów specjalnych i niesamowitych wyczynów kaskaderskich. Nie rozumiem czemu do tego doszło. Być może film faktycznie jest za długi i nawet strzelaniny czy wybuchy nie mogą tego zrekompensować. Gdyby go tak skrócić o pół godziny...


   Ten, jak i inne filmy ostatnich lat nasuwają mi pytanie, mianowicie zastanawiam się czy nie czeka nas renesans westernu?

   Pożyjemy zobaczymy.