Pokazywanie postów oznaczonych etykietą komancze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą komancze. Pokaż wszystkie posty

piątek, 31 października 2014

Samuraj i kowboje (Soleil rouge) 1971 reż. Terence Young


   Długo, oj długo przymierzałem się do tego filmu :> Po pierwsze Charles Bronson, po drugie Charles Bronson w roli kowboja, a po trzecie samuraje (staram się złapać bakcyla na filmy samurajskie). Już sam koncept na fabułę jest tak oryginalny, że nie potrzeba filmowi reklamy. Bo chyba z wszystkich narodów ówczesnego świata i ich możliwych przedstawicieli, Japończycy, a konkretniej samuraje są jednymi z ciekawszych indywiduów.

   Jakby twórcom mało było samego pomysłu, to już na początku filmu starają się - brzydko mówiąc - chwycić nas za ryj i wciągnąć w wir akcji. A dzieje się, oj dzieje. Może i napad na pociąg jest dość sztampowy jak dla tego gatunku, ale już obecność w nim japońskiej delegacji dyplomatycznej dodaje sprawie smaczku i pozwala ciekawie zapleść intrygę.


   Jeden z bandytów, Link (Charles Bronson), zostaje wyrolowany przez swojego wspólnika Gauche'a (Alain Delon), który po udanym skoku postanawia go zabić. Link jednak i... wpada w ręce Japończyków, którzy zmuszają go do pomocy w odnalezieniu Gauche'a. Za strażnika kowboj dostaje samuraja Kurodę (Toshiro Mifune) i razem ruszają śladem bandytów. Mamy tu klasyczny duet dwóch przecinków złączonych przez los. Link traktuje Japończyka jak prymitywa, wychodząc z założenia, że ma do czynienia z gorszym od siebie. Kolejne dni pokazują, że Kuroda góruje nad nim intelektualnie, kulturalnie i fizycznie mając przewagę w walce wręcz i na broń białą. Jedynymi jego słabymi stronami są dziwny strój, który wyróżnia go w tłumie i nieumiejętność korzystania z broni palnej, co jednak paradoksalnie staje się atutem, gdyż nikt nie traktuje go z początku poważnie, drogą przypłacając ten błąd.




   Odbywana przez bohaterów wędrówka okazuje się fantastyczną przygodą pełną niespodzianek i niebezpieczeństw. Rzecz jasna, że z czasem rodzi się między nimi nić porozumienia, nie dająca jednak gwarancji spokoju i zaufania.Niewielkim zgrzytem są tu kiepski montaż i zdjęcia, które momentami utrudniają odbiór fabuły, lecz da się do tego przywyknąć (a może z biegiem taśmy się polepsza). Szkoda, bo plenery Almerii naprawdę piękne i zasługiwały na lepsze przedstawienie. Na mocny plus za to wypada rewelacyjna muzyka Maurice'a Jarre'a, chwilami podobna do motywu z Mojego własnego wroga.


   Nie brakuje tu i brutalności, a fakt że Link nie jest pozytywnym bohaterem, a bandziorem, który kieruje się żądzą zysku dodaje sprawie pikanterii. Wyraźnie widać to na zasadzie kontrastu przy jego rozmowach z honorowym Kurodą i szczęśliwie prosty Amerykanin zaczyna się powoli zmieniać. Żeby jednak atmosfera nie była za ciężka to uświadczyć możemy sporo humoru, głównie za sprawą złośliwych i ironicznych komentarzy Linka.



   Ten film to naprawdę świetna przygoda, ale w pewnym momencie akcja wytraca swój pęd mimo niesłabnących fajerwerków, kolejnych niebezpieczeństw i zaskakujących zwrotów akcji. Nie wiem czym to jest spowodowane, ale czegoś w tym filmie brakuje, może część scen jest niepotrzebna, a może za bardzo są rozwleczone. Tak czy inaczej warto zobaczyć, bo wśród wszelki wariacji na temat westernu, ta wydaje się, choć egzotyczna to najsensowniejsza.

środa, 28 maja 2014

Poszukiwacze (The Searchers) 1956 reż. John Ford

   Ponieważ nie mogę dobrać napisów do Run, Man, Run zdecydowałem się sięgnąć po Poszukiwaczy, na których od dawna miałem chrapkę, a o których przypomniał mi KinoKoneser. Niestety zawiodłem się i chyba coraz mniej lubię klasyczne westerny. Nie jestem może wielkim fanem Wayna, ale cenię go za wiele dobrych ról. Tym bardziej po tak zachwalanym filmie z jego udziałem spodziewałem się czegoś ekstra, a dostałem dwie godziny nudnych widoczków z wyśnionego obrazu Dzikiego Zachodu.


OPIS:

Powróciwszy po wojnie secesyjnej Ethan Edwards wraz z pogardzanym bratankiem Pawleyem wyrusza na poszukiwania swoich bratanic, które zostały uprowadzone przez Komanczów.


   Zaczyna się neutralnie, po pierwszych paru minutach, ani nie nastawiłem się za, ani przeciw, czekałem. Trochę denerwowali mnie słabo nakreśleni bohaterowie, bo któreś typki zaczęły mi się nawet mylić. Fabuła posuwała się ślamazarnie do przodu, a ja spoglądałem na sielankowy obraz rodziny farmerów z dalekiego zachodu. Szybko zaczęły mnie męczyć te sentymentalne widoczki, brakowało tylko niani wyszywającej obrazek z haft z hasłem home sweet home, do powieszenia nad kominkiem. Ale już tam, zdzierżyłem i doczekałem się napaści Indian, wszystko ładnie pięknie, tylko brakowało w tym dramatyzmu, ot jedynie ziewnąłem.


   Niestety pięcioletnia gonitwa za Komanczami znużyła mnie jeszcze bardziej. Momentami zdawało mi się, że pewne wątki są niekompletne, urywane, innym razem zwalczałem senność oglądając powracające dłużyzny, które nic nie wnosiły do akcji. O cholernym wątku miłosnym nie wspomnę. I to miał być western? Ano jest, z tym że zalatuje obyczajówką na kilometr, a to niezbyt przyjemne.


   Co do postaci to tylko Wayne określam na plus, Ethan już na początku przywiózł ze sobą mnóstwo tajemnic. Widać że to facet z przeszłością i ciężkim życiowym doświadczeniem. O reszcie ciężko mi powiedzieć coś dobrego, ograniczali się oni do wygłaszania jakiś banałów, bądź pompatycznych kwestii. Nie grzesząc przy tym ani inteligencją, ani ciekawymi charakterami.


   Największym atutem całej produkcji są niesamowite zdjęcia i wykorzystane plenery. Uczciwie przyznaję, że wręcz urywają dupę. Kostiumy i charakteryzacje Indian robią wrażenie, a czy oddają prawdę historyczną nie wiem. Za to biali wyglądają niezbyt atrakcyjnie, kobiety zadbane, w sukniach i fartuszkach, jakby nie żyły w totalnej dziczy, a mężczyźni... hmmm... zawsze wolałem włoskie wizerunki kowboja od tych amerykańskich, ale chyba jankesi lepiej wiedzą jak się ubierali ich przodkowie...


   Indianie znów pokazani zostali w niekorzystnym świetle. Przytoczę parę przykładów. Kiedy Komancze gonią grupkę Ethana zatrzymują się przed rzeką i choć liczniejsi i również dobrze uzbrojeni ustępują przed garstką białych. Stosowana przez nich taktyka przedstawia ich w roli bezmyślnych dzikusów, gdy szarżują na jaskinie, w której ukrywają się dwaj kowboje ze strzelbami. A porwane i wychowane przez nich dzieci zamieniają po czasie w kaleki umysłowe. Kolejna sprawa to podkreślane na każdym kroku ich okrucieństwo. I owszem było parę łagodzących obraz elementów, ale przede wszystkim najbardziej skrajne stereotypy zostają utrwalone.




czwartek, 10 października 2013

Jeździec znikąd (The Lone Ranger) 2013 reż. Gore Verbinski

   Na pierwszą recenzję idzie Jeździec znikąd. O filmie dowiedziałem się przypadkiem z wszechobecnych w internecie reklam. Do kina absolutnie nie miałem ochoty iść, gdyż w przypadku takiej obsady i twórców pełna sala zdawałaby się być murowana, a co za tym idzie: szeleszczące torebki, głowy zasłaniające ekran, irytujące śmiechy i rozmowy. Nie, to nie dla mnie. Uznałem, że poczekam jeszcze kilka miesięcy, ale... film niespodziewanie wpadł mi w ręce. Tuż po obejrzeniu zapoznałem się z recenzjami na jego temat i jestem naprawdę zdziwiony skąd tak niskie oceny i fala krytyki. Ja mam nieco inne zdanie.

   Na samym początku zaniepokoiło mnie logo Disneya, mimo to pełen dobrych przeczuć rozsiadłem się wygodniej na kanapie. Początek okazał się intrygujący, ciut dziecinny, ale intrygujący. Byłem pod wrażeniem kiedy zaczęła się właściwa opowieść. Piękne i dopracowane stroje, nastrojowa muzyka, ciekawe zdjęcia, już to dało mi do zrozumienia, że mam do czynienia z wysokobudżetową produkcją i kawałkiem dobrej rozrywki. Zachwyciła mnie również scenografia, która znakomicie oddaje tamte czasy. Wisienką na torcie jeśli chodzi o sprawy techniczne okazała się charakteryzacja, Na Johnnego Deppa w roli Tonto nie mogłem się napatrzeć.


   Jeśli już przy nim jesteśmy, spotkałem się z wieloma negatywnymi głosami pod adresem jego gry, że to kopia Sparrowa, że brak mu charyzmy, itd. Moim zdaniem zagrał świetnie i wcale nie okazał się kalką kapitana Czarnej Perły, dużo z niego czerpał jak widać, ale stworzył zupełnie inną postać. Otrzymaliśmy opanowanego, powściągliwego i spokojnego Indianina, co wydaje się jak najbardziej na miejscu. Całkiem ciekawą postać wykreowała również Helena Bonham Carter jak zwykle ekstrawagancka i wyróżniająca się z tłumu. A pozostali? Hmmm... Pozostali zagrali albo znośnie, albo niestety jak Ruth Wilson, czyli drewno.


   Nie ma jednak na co narzekać, wszakże to nie żadne arcydzieło, a całkiem niezły film rozrywkowy. Tym samym, zwrócicie pewnie uwagę, że to zlepek rozmaitych westernów i nie tylko. Twórcy wzięli z rozmaite pomysły czy zarysy postaci z innych filmów i sklecili to w jedno. Moim zdaniem tym razem to dobry zabieg, ale jedna rzecz mnie ubodła. Postarano się o to by prócz strzelanin i wybuchów, widz mógł się pośmiać, szczególnie odpowiada za to Johnny Depp ze swoimi minami i tekstami. Film nabiera przez to bardziej pogodnego wydźwięku, a zaraz potem... Pokazany jest tragiczny wątek Indian, który zdaje się być żywcem wyciągnięty z dramatu historycznego. Jakoś mi to razem nie styka, bo albo robimy na wesoło, albo na poważnie.


   Druga połowa zaczęła mnie nieco nużyć i to mimo spektakularnych efektów specjalnych i niesamowitych wyczynów kaskaderskich. Nie rozumiem czemu do tego doszło. Być może film faktycznie jest za długi i nawet strzelaniny czy wybuchy nie mogą tego zrekompensować. Gdyby go tak skrócić o pół godziny...


   Ten, jak i inne filmy ostatnich lat nasuwają mi pytanie, mianowicie zastanawiam się czy nie czeka nas renesans westernu?

   Pożyjemy zobaczymy.