Życie czasem mnie przerasta. Już myślałam, że się jakoś uspokoiło, a tu jeden telefon i znowu problemy, znowu stres. Takiego dostałam uderzenia adrenaliny, że mnie zaczęło telepać i trzymało do wieczora. Aż myślałam sobie lufę strzelić, ale w domu nic nie było, bo my raczej niepijący jesteśmy i jedną butelkę mamy długo, od czasu do czasu drineczka czy winko, a jak się skończy, nikt do sklepu nie leci uzupełniać. O żesz k..., jak trzeba, to nie ma.
Czuję się wyżęta jak ścierka. Jak szmaciana lalka. Nie mam energii, nic mnie nie czeka, ale jakoś się próbuję ratować, celebruję drobne radości, takie jak przyjazd córki, czy odnalezienie w sieci Kazaszy (już dawno ją czytam, ale niedawno się zgadałyśmy, że te same klimaty rosyjskie w muzyce i filmie lubimy), która mi coraz to podrzuca piękne pieśni rosyjskie do słuchania. I tak siedzę, słucham, czasem sobie popłaczę (bo one piękne są) i chwytam te chwile, bo wiem, że jak się za przeproszeniem zesra, to się nie pozbieram. Ech
Ta ostatnia przypomina mi stare pieśni rosyjskie, i ten chór basów, rozkłada mnie to na łopatki.
Szkoda, że nie jestem strusiem, wsadziłabym głowę w piasek i sobie tak przeczekała. Tylko musiałabym opracować metodę czytania książek z łbem w piasku, bo co ja bym tam robiła. No i krzyż mnie boli, więc jakąś blokadę czy co. Jak się nie obrócić, dupa z tyłu
piątek, 15 kwietnia 2011
środa, 13 kwietnia 2011
Wysłaniec legendy
Znalazłam pierścień Claddah. Złoty i widać, że bardzo stary. Leżał sobie na parkingu przed sklepem. To była późna pora, żadnych samochodów wokoło, nie było, kogo popytać, czy jego? Co robić? Zastanawiałam się, czy mam prawo go wziąć ze sobą, czy powinnam go zanieść do sklepu? A jeżeli tak, to, do którego, bo to właściwie centrum handlowe, więc musiałabym zdecydować, gdzie było największe prawdopodobieństwo pytania o zgubę. A z drugiej strony, czy ta osoba będzie wiedziała gdzie zgubiła? Pytania kłębiły się w głowie, aż zdecydowałam go jednak zabrać. Pomyślałam, że jeżeli istnieje coś takiego jak przeznaczenie, to dotyczy ono również przedmiotów. Wierzę w to, że przedmioty mają „duszę”, nie zdecydowałam tylko czy wszystkie, czy tylko niektóre. Bo spójrzmy prawdzie w oczy, łatwo jest personifikować pierścionek, ale muszlę klozetową to już niekoniecznie, bo po co ona miałaby mieć „duszę”, a jeżeli tak, to zdecydowanie nie powinna być używana do tego, do czego jest. Bo chociaż „duszę” piszę w cudzysłowie, to jednak chodzi o coś, co nie tylko jest zlepkiem materii, ale czymś więcej. A może przedmiot nabiera znaczenia mistycznego, czegoś poza namacalnymi cechami, w zależności gdzie się znajduje, w czyim posiadaniu jest i to właśnie właściciel obdarza go tymi cechami poza irrelewantnymi, obdarza go wyjątkową energią i taki pierścień niesie za sobą wspomnienia poprzednich właścicieli, ale i gotowość przyjęcia na siebie emocji nowego właściciela?
A nie byle jaki to pierścień, bo Claddah. Przedstawia on dwie dłonie trzymające serce w koronie. Serce symbolizuje miłość, ręce – przyjaźń, korona – lojalność. Może być wręczony w imię przyjaźni, ale raczej był stosowany do wyrażania uczuć bardziej intymnych, jako zaręczynowy lub wręcz ślubny. Nie jest obojętne jak się go nosi - jeżeli na lewej dłoni sercem do siebie, dana osoba pozostaje w związku małżeńskim, jeżeli sercem na zewnątrz, jest zaręczona. Na prawej, sercem do siebie – mam partnera, sercem na zewnątrz – osoba otwarta na nowe związki, wolna.
Jak więc widzicie, bardzo możliwe, że miał wielkie znaczenie dla właścicielki. W Irlandzkiej kulturze nie wręcza się go byle komu, rzadko kupuje samemu sobie, często nosi z obrączką, a jeżeli szuka się partnera i jest osobą młodą, są piękne współczesne wersje tego pierścienia, w srebrze, platynie i białym złocie, wysadzane kamieniami i sportowe wersje (wzór zatopiony w obrączce). Irlandki uważają, że jeżeli wszystko układa się tak jak powinno, każda dziewczyna powinna w swoim życiu dostać pięć pierścionków – wishbone ring, Claddah właśnie, zaręczynowy, obrączkę ślubną i eternity ring. Bardzo te wszystkie symbole są dla nich ważne, szczególnie dla tych ze starszego pokolenia.
No właśnie, a „mój” pierścionek jest stareńki, to widać. Znoszony jest niemożebnie. Od razu wiadomo, że towarzyszył właścicielce na co dzień, mył z nią naczynia, przesadzał kwiaty, przewijał dzieci, prał skarpety zielone od trawy po grze w gaelic, obierał ziemniaki i sprzątał. Od razu wiadomo, że niejedno widział i słyszał. Siedzę sobie z nim teraz i próbuję wsłuchać się w historię, którą ma do opowiedzenia, ale za bardzo jestem rozedrgana, za bardzo osadzona w „tu i teraz i jaka jestem zmęczona”, a to trzeba wejść w drugi stopień podświadomości i dać się ponieść jego historii. Obracam go, więc w palcach i wymyślam własne wersje tego, kto go nosił i w jakich okolicznościach. Mam nadzieję, ze zapłakana właścicielka czuje pod skórą, że on znalazł szczęśliwy dom i będzie miał u mnie dobrze, a jeżeli nie? Jeżeli ona nie żyje, a spadkobierca należycie o niego nie dbał, może uśmiecha się teraz ze swojego raju (bo ja wierzę, że każdy ma taki, jaki sobie wymarzył, w moim siedzę w wielkiej bibliotece, a u stóp leżą moje psiaki, te, które już też odeszły i niech mi nikt nie mówi, że psy nie idą do nieba, bo to bzdura) i gratuluje sobie sprawienia, że to właśnie do mnie trafił. Kto wie, może w nim jest zaczarowany los kolejnych właścicieli i przyniesie mi szczęście? A może to kolejny znak, że pora coś zmienić, dostrzec drogę, podążyć w poszukiwaniu swojej legendy?
Czytam teraz 'Bridę' Paolo Coelho, zawsze mi się wtedy na mózg w tym stylu rzuca, ale coś w tym jest, że trzeba czasami zatrzymać się, rozejrzeć, otworzyć na te kanały percepcji, które normalnie, w codziennym biegu, są dla nas niewidzialne, niewyczuwalne. A kiedy uda nam się uchwycić tę chwilę, otwierają się w mózgu klapki i dostęp do tych korytarzy, które ukazują nowe możliwości, nowe drogi. A kiedy je już dostrzegę, pójdę w tamtym kierunku bez cienia trwogi.
Czytam teraz 'Bridę' Paolo Coelho, zawsze mi się wtedy na mózg w tym stylu rzuca, ale coś w tym jest, że trzeba czasami zatrzymać się, rozejrzeć, otworzyć na te kanały percepcji, które normalnie, w codziennym biegu, są dla nas niewidzialne, niewyczuwalne. A kiedy uda nam się uchwycić tę chwilę, otwierają się w mózgu klapki i dostęp do tych korytarzy, które ukazują nowe możliwości, nowe drogi. A kiedy je już dostrzegę, pójdę w tamtym kierunku bez cienia trwogi.
Najwyżej umieściłam zdjęcie pierścienia Claddah, w środku wishbone ring, a najniżej, tu obok - eternity ring (pierścień wieczności, znak wiecznej miłości). Mam nadzieję go dostać na 25 rocznicę ślubu, czyli już za rok. Będę go nosić wraz z obrączką.
Po edycji: Pierścień na zdjęciu na samej górze, to nie ten, który znalazłam, tamten jest stareńki i bardzo zniszczony. Proszę przeczytajcie wyjaśnienie, które udzieliłam Pandorci (w komentarzach poniżej). Pojawił się też anonimowy głos, który zarzucił mi przywłaszczenie cudzej własności. Nie będę się tłumaczyć, bo nie jestem złodziejką. A wszelkie anonimowe komentarze, które kiedykolwiek się tu pojawią, będę zaznaczać jako spam.
Po edycji: Pierścień na zdjęciu na samej górze, to nie ten, który znalazłam, tamten jest stareńki i bardzo zniszczony. Proszę przeczytajcie wyjaśnienie, które udzieliłam Pandorci (w komentarzach poniżej). Pojawił się też anonimowy głos, który zarzucił mi przywłaszczenie cudzej własności. Nie będę się tłumaczyć, bo nie jestem złodziejką. A wszelkie anonimowe komentarze, które kiedykolwiek się tu pojawią, będę zaznaczać jako spam.
poniedziałek, 11 kwietnia 2011
O czym szumi damska torebka
Pakując się dzisiaj do pracy, zadumałam się nad moją torebką. Czy ty naprawdę nie możesz mieć mniejszej? – zapytałam siebie w duchu i zaraz się usprawiedliwiłam – za stara jestem na zmiany, widocznie taka moja natura.
O dziecka lubiłam duże torebki. Moje koleżanki, uczesane w warkoczyki, odziane w sukienki i białe podkolanówki, nosiły w zgięciu łokcia różowe maleństwa, a ja posuwałam po mieście, w ślad za rodzicami, z dziecięcą walizeczką, a w niej książka z bajkami, garść długopisów i ołówków, nie wiedzieć, czemu nożyczki i tysiąc innych szpargałów, w zależności od chwili – a to sztuczne pieniądze z ‘Małej Poczty’ (dla małych dziewczynek, które marzą o pracy w tej instytucji, wydano dziecięcą wersję dorosłej – druki, pieniądze, pieczątki, przelewy, znaczki, koperty, pocztówki itp.), szydełko i kłębek wełny, bo strasznie chciałam się nauczyć robić półsłupami spódniczki dla lalek oraz notesy, bo obok innych skrzywień uwielbiałam materiały biurowe. Nawet mnie kiedyś zatrzymali na lotnisku, bo mama w ferworze pakowania swoich walizek nie sprawdziła, co ja nawkładałam do mojej. Tak dzwoniło, że się całe komando antyterrorystyczne zleciało (był to czas, kiedy chętnie porywano samoloty w celu ucieczki na zachód, wiem, że niektórym trudno w to uwierzyć, ale nie mieliśmy w domu na stałe paszportów i nie było jeszcze na świecie Ryanaira).
- Pokaż dziewczynko, co masz w tej walizeczce – powiedział sympatyczny pan z obłudnym uśmiechem, ale żelaznym uściskiem, całkiem jakby się spodziewał, że dziecko odziane w kożuch z Zakopanego (byłam w nim trzy razy większa niż w rzeczywistości), ma pod nim bombę i jest zamachowcem samobójcą. Nie miałam oporów przed pokazywaniem zawartości, a tam ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich z moją mamą włącznie, leżały sobie oprócz wszystkich wymienionych wcześniej rzeczy, nie jedna para nożyczek, ale trzy – gigantyczne nożyce (musiałam je włożyć na wierzch i na ukos), a do tego średnie i małe. I jak tu wyjaśnić panu oficerowi, że dziecko ma fazę na narzędzia ostre? Puścili nas, ale nożyce poszły do kosza i nigdy już ich nie zobaczyłam. Tęsknię do dziś.
- Pokaż dziewczynko, co masz w tej walizeczce – powiedział sympatyczny pan z obłudnym uśmiechem, ale żelaznym uściskiem, całkiem jakby się spodziewał, że dziecko odziane w kożuch z Zakopanego (byłam w nim trzy razy większa niż w rzeczywistości), ma pod nim bombę i jest zamachowcem samobójcą. Nie miałam oporów przed pokazywaniem zawartości, a tam ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich z moją mamą włącznie, leżały sobie oprócz wszystkich wymienionych wcześniej rzeczy, nie jedna para nożyczek, ale trzy – gigantyczne nożyce (musiałam je włożyć na wierzch i na ukos), a do tego średnie i małe. I jak tu wyjaśnić panu oficerowi, że dziecko ma fazę na narzędzia ostre? Puścili nas, ale nożyce poszły do kosza i nigdy już ich nie zobaczyłam. Tęsknię do dziś.
Moje torby zawsze były nie tylko duże, ale również pełne i ciężkie. Mąż nazywa je do dzisiaj granatnikami. Mam taki imperatyw, żeby natychmiast zapełniać wolne przestrzenie, i w domu, i w torebce. Jak mam jakiś wolny kąt, to zaraz stawiam tam lampę, stoliczek lub regalik na książki. To samo z torebkami – żeby miała sto kieszeni, dla każdej znajdę przeznaczenie. Na dodatek lubię mieć wiele rzeczy przy sobie. I tak, w mojej torebce zawsze mam, poza oczywistymi rzeczami jak klucze do domu, portfel, okulary i kosmetyki - specjalną saszetkę na drobiazgi takie jak leki, ołówek do oczu, do ust, lusterko, plaster z opatrunkiem i miliony innych maleństw; szczotkę do włosów, bo przy takich wiatrach jej brak to masakra; plastikowy pojemniczek na herbaty (przeważnie owocowe), bo w pracy mamy tylko Lyons, a dla mnie to za mało; słodzik do napojów gorących, bo się boję, że gdzieś nie będzie, a lubię jednak słodkie; długopisy i czarnego Moleskina na notatki ‘na zawsze’, czyli nie terminy, bo na to mam oddzielnie kalendarzyk, ale na cytaty, przepisy, książki do kupienia, filmy do obejrzenia, a od tyłu na terminy zasłyszane, przeczytane lub nowe słówka przydatne tłumaczowi. Do tego jednorazowa maska w przypadku potrzeby wykonania sztucznego oddychania obcemu na ulicy, obrazek świętej, który mi się spodobał w kościele, klucze do sali polskiej biblioteki, do szafy polskiej biblioteki, do domu koleżanki, bo czasem wykonuję dla niej prace zlecone i muszę mieć dostęp. Ponadto USB memory key, mp3 i słuchawki, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będę mogła posłuchać audiobooka, zawsze mam ze sobą książkę, którą aktualnie czytam, w zimie rękawiczki, w lecie okulary przeciwsłoneczne, pudełeczko z dwoma pomadkami, czasem krem do rąk, bywa, że perfumy, kiedy wiem, że mnie długo w domu nie będzie; zawinięte w woreczek plastikowe sztućce na wypadek konieczności jedzenia poza domem (w markecie można kupić sałatkę, bułkę i szynkę, albo sałatkę owocową, ale sztućców nie dają, o czym się boleśnie kilka razy przekonałam), nie chcę jeść w Fast foodach, muszę więc nosić ze sobą ‘oprzyrządowanie’. Mam też zawsze paczkę chusteczek i kilka nawilżanych pakowanych pojedynczo, a ponieważ przezorny zawsze ubezpieczony, mam też sprytnie zwiniętą dużą torbę na zakupy (takie maleństwo zapięte w mały tłumoczek, a jak się rozłoży, to pół Tesco można tam spakować). A w bocznej kieszeni – komórka. Ufff. To jest moje absolutne minimum, które targam ze sobą dzień w dzień. Sama się zdziwiłam, że tyle tego.
Wiele razy chciałam zaprzyjaźnić się z maleńką torebeczką, ale kończyło się na tym, że nosiłam ze sobą dodatkowo reklamówki, a to już był obciach. Kilka razy zrobiłam też czystkę i powyjmowałam rzeczy, które uznałam za nieprzydatne, ale zaraz tego samego dnia okazywało się, że właśnie te wyjęte, były mi niezbędne. Przestałam walczyć. W końcu torebka podobno świadczy o naturze kobiety, a tej nie zmienisz, choćby nie wiem, co. I tak jestem dzielna, nie noszę już nożyc.
niedziela, 10 kwietnia 2011
Nie wierzę Królikowskim, The Economist chwalił nas na wyrost, a McD jest jednak strasznie obciachowy
Jechałam samochodem otworzyc bibliotekę, słuchałam audiobooka Chmielewskiej (Lesio) i tak sobie myślałam, że nie wierzę obu braciom Królikowskim. Ni hu hu. Jakoś zupełnie nie po mojemu ich obsadzają. Pierwszy - Rafał zawsze jest amantem. Nie pasuje mi, nie wierzę mu w takim wydaniu. No sorry, ale nie. Nie dość, że buczy i wydaje strasznie dużo dźwięków ciągłych poza mówieniem, a jak ma coś powiedzieć, to właściwie już tylko buczy i nic składnie z siebie nigdy nie wydusił, to jeszcze zupełnie nie ma takiej charyzmy, żeby komuś złamać życie (bo zdrada), zmienić życie (bo wielka miłość), czy zmienić życie (bo światełko w tunelu). Już bardziej wygląda mi na takiego, co czeka, żeby mu pomóc.
Natomiast Paweł całkiem na odwrót - nie ojciec rodziny (chociaż wiem, że w życiu taki jest), nie tam biedny kolo, co pije, ale go miłość uratuje, nie - chciałbym pocałować, ale się boję (tu bym raczej temu wyżej uwierzyła), a facet bezwzględnie łamiący serca, twardziel wiecznie niedogolony, wrażliwiec ale tylko czasem i raczej w domyśle, czarno biały, żadnych szarości i raczej szorstki niż aksamitny.
On, odwrotnie od brata, kiedy się go słucha prywatnie, w wywiadach, czy luźnych wypowiedziach - mówi ze swadą, jest szalenie intersujący, dlaczego tego w filmach nie widać?
A skąd mnie wzięło na Królikowskich? Ano znikąd. Tak mnie czasem nachodzi myśl jakaś i sobie ją rozwijam w wolnej chwili, czyli właśnie podczas jazdy samochodem.
Córka zadzwoniła do mnie dzisiaj i opowiadała, co wyczytała w The Economist podczas lotu z Londynu - a mianowicie byli pod wrażeniem naszego układania stosunków z Rosją. ???.
A zaraz potem w TV na EuroNews mówią o tym, co wyprawia Kaczyński. Córka mówi, mamo - taki wstyd tego sluchać.
A na końcu opowiem Wam o dzisiejszej wizycie naszej w McDonalds. Wojtek po szkole zapałał chęcią na lody tam akurat, a potem jeszcze na twisted fries, czyli te pokręcone frytki. Byliśmy tam pierwszy raz od baaaardzo dawna (kiedyś chodziliśmy na happy meal, ale dzieci już z tego wyrosły). Siedziałam tam, patrzyłam na te rodziny wpierdzielające zestawy i pomyślałam, że to jednak jest wrzód na skórze wszelkich miejsc jedzeniowych poza domem. Nie dość, że smak plastik-fantastik, to i miejsce takie raczej obciachowe. Już wolałabym zwykły bar mleczny. Chociaż przyznam, że sałatka z kurczakiem (nie wiem, czy nadal podają), jest tam całkiem dobra.
Natomiast Paweł całkiem na odwrót - nie ojciec rodziny (chociaż wiem, że w życiu taki jest), nie tam biedny kolo, co pije, ale go miłość uratuje, nie - chciałbym pocałować, ale się boję (tu bym raczej temu wyżej uwierzyła), a facet bezwzględnie łamiący serca, twardziel wiecznie niedogolony, wrażliwiec ale tylko czasem i raczej w domyśle, czarno biały, żadnych szarości i raczej szorstki niż aksamitny.
On, odwrotnie od brata, kiedy się go słucha prywatnie, w wywiadach, czy luźnych wypowiedziach - mówi ze swadą, jest szalenie intersujący, dlaczego tego w filmach nie widać?
A skąd mnie wzięło na Królikowskich? Ano znikąd. Tak mnie czasem nachodzi myśl jakaś i sobie ją rozwijam w wolnej chwili, czyli właśnie podczas jazdy samochodem.
Córka zadzwoniła do mnie dzisiaj i opowiadała, co wyczytała w The Economist podczas lotu z Londynu - a mianowicie byli pod wrażeniem naszego układania stosunków z Rosją. ???.
A zaraz potem w TV na EuroNews mówią o tym, co wyprawia Kaczyński. Córka mówi, mamo - taki wstyd tego sluchać.
A na końcu opowiem Wam o dzisiejszej wizycie naszej w McDonalds. Wojtek po szkole zapałał chęcią na lody tam akurat, a potem jeszcze na twisted fries, czyli te pokręcone frytki. Byliśmy tam pierwszy raz od baaaardzo dawna (kiedyś chodziliśmy na happy meal, ale dzieci już z tego wyrosły). Siedziałam tam, patrzyłam na te rodziny wpierdzielające zestawy i pomyślałam, że to jednak jest wrzód na skórze wszelkich miejsc jedzeniowych poza domem. Nie dość, że smak plastik-fantastik, to i miejsce takie raczej obciachowe. Już wolałabym zwykły bar mleczny. Chociaż przyznam, że sałatka z kurczakiem (nie wiem, czy nadal podają), jest tam całkiem dobra.
sobota, 9 kwietnia 2011
Im bardziej tam zaglądał, tym bardziej jej tam nie było
Rano odebrałam telefon – Kasiu, co potrzeba na faworki? Jedziemy do sklepu, wpadł nam do głowy pomysł, żeby sobie ich napiec, ale zapomniałam sprawdzić, co, oprócz rzeczy oczywistych, jeszcze trzeba by kupić. Poratowałam koleżankę w potrzebie, a zaraz potem zapadłam się we wspomnienia. Pora roku zupełnie nie faworkowa, ale pogoda już tak, przynajmniej u mnie, więc tym łatwiej mi było wejść w klimat czasów ostatkowych. I zaraz dopadła mnie myśl, która mnie prześladuje od wyjazdu z Polski, czyli dobre kilka lat. Wraca do mnie jak namolna mucha i bzyczy, bzyczy, męczy i nie daje o sobie zapomnieć.
Ale od początku. Zanim przeprowadziłam się do Irlandii, w Polsce zaliczyłam wcześniejszą rewolucję, a mianowicie przeprowadzkę z północy kraju na wschód. Obce miasto, żadnych znajomych, siedziałam w domu z dziećmi i wyć mi się chciało. Powolutku nawiązywałam znajomości i nawet przyjaźnie, miasto już nie wydawało się takie wrogie, a z czasem je nawet, na swój sposób, pokochałam.
Jak to zwykle bywa u kobiet, koleżanki znajduje się w przedszkolach i szkołach, do których chodzą ich dzieci. I ja miałam szczęście poznać kilka mam, które okazały się bardzo interesującymi kompanami do rozmów, zabawy i różnych wypadów, a to do teatru, kina, a to na zakupy, takie babskie sprawy, żeby nie powiedzieć sprawki.
Joannę poznałam w taki właśnie sposób. Od razu przypadła mi do gustu. Jej ironia wobec zjawisk i ludzi, sarkazm, normalne, zdroworozsądkowe podejście do życia i świata, a przede wszystkim poczucie humoru, bardzo mi odpowiadały. Nadawałyśmy na tych samych falach, spędzałyśmy coraz więcej czasu ze sobą, tym bardziej, że obie nie miałyśmy pracy. Asia postanowiła zmienić, a ja, po posłaniu najmłodszego do przedszkola, postanowiłam poszukać. Obie wspierałyśmy się w tych działaniach. Jeździłyśmy ramię w ramię po różnych firmach, dodając sobie nawzajem odwagi, bo chodzenie po ludziach i zostawianie swojego CV, pytanie o pracę, było wtedy dla nas nowe, stresujące i wymagające przełamywania własnych oporów. Ale nie tylko to nas połączyło. Nie myślcie sobie, ze to jakaś zależność psychiczna jak u uczestników spotkań dla AA. Myśmy się po prostu lubiły, nasze dzieci się lubiły, nasi mężowie też, wszyscy wszystkich, taka przyjaźń dwóch rodzin. Joanna świetnie gotowała, robiła to bez wysiłku, przyjemnie było patrzeć. Ja też lubię pichcić, wymieniałyśmy się przepisami, podglądałam u niej, jak się robi tradycyjne potrawy podlaskie, często gotowałyśmy razem. Między innymi, jednego wieczora umówiłyśmy się na plotki i pieczenie faworków. Asia miała świetny przepis, a że wałkowanie i krojenie, a potem smażenie, to nie jest trudny proces, jedynie czasochłonny, postanowiłyśmy połączyć przyjemne z pożytecznym i spędzić wieczór razem, a po skończonej robocie, wypiekami się podzielić. Ubaw miałyśmy po pachy, faworki wyszły pyszne. Od tamtej pory, chrust kojarzy mi się z moją prababcią Michaliną i z Asią właśnie.
Szczęśliwa byłam, że mam pokrewną duszę, bo niezależnie od tego, ile ma się w życiu przyjaciół, nowi wnoszą do naszego życia świeży powiew, element ekscytacji drugim człowiekiem. Wydawało mi się, że podwaliny naszej znajomości, że to, przez co razem przeszłyśmy, powoduje, że nie tak łatwo byłoby ją stracić. A okazało się całkiem inaczej.
Pewnego dnia odebrałam od niej telefon. Już wiedziałam, że wyjeżdżam do Irlandii, wszyscy wiedzieli. Ucieszona przywitałam ją i spytałam, co u niej? Ona na to wystrzeliła, jak karabin maszynowy – tak samo szybko i głośno, serią inwektyw pod moim adresem. Zwyzywała mnie od czego tam się dało, zarzuciła mojej córce, że prześladuje jej córkę i rzuciła telefonem. Próbowałam do niej dzwonić, poszłam do niej do domu, wiem, że tam była, ale nie otworzyła mi drzwi, stałam tam jak fiut, pukałam, pukałam, prosiłam, żebyśmy porozmawiały, córka płakała, a ona nic. Nie otworzyła. Nigdy jej już nie spotkałam, nigdy nie odebrała ode mnie telefonu. Odcięła się zupełnie. Do tej pory nie wiem, o co chodziło, nie rozumiem zarzutów, tym bardziej, że nie były jasno sformułowane, ani tym bardziej zasadne (to co udało mi się z tego wszystkiego zrozumieć), nie potrafię tego naprawić, bo prawdę mówiąc nie wiem, co się popsuło. Świadkiem tamtej rozmowy telefonicznej była nasza wspólna przyjaciółka, gdyby nie ona i jej niebotyczne zdziwienie zaistniałą sytuacją, myślałabym, że tracę zmysły i mam zwidy, tudzież przesłuchy. Najbardziej zabolało mnie to, że ona wykorzystała fakt, że wyjeżdżam i zarzuciła mi, że się w związku z tym zmieniłam na gorsze i mi odbiło we łbie. A ja wtedy byłam taka wystraszona, pogubiona, pełna wątpliwości i jak nigdy potrzebowałam wsparcia. Nie miałam go od rodziny, więc tym bardziej zabolało mnie to odrzucenie.
Szkoda. Taka piękna była ta przyjaźń. A może nie było jej wcale?
niedziela, 3 kwietnia 2011
Matka wypruwa z siebie flaki jeszcze przed jej dniem, a córka robiła w Londynie za Sherlocka Holmesa
W piątek zdecydowałam się wreszcie pojechać pokazać lekarzowi moje dzieło, czyli to, co sobie sama zrobiłam i głupia czekałam długo, za długo, żeby się go poradzić, czy słusznie coś takiego poczyniłam, co skończyło się interwencją, skalpelem i szwami. Długa historia więc was tu nie będę epatować, wystarczy powiedzieć, że odwaliłam histerię pod tytułem - no chyba nie będzie pan teraz tego wycinał!!!!
Na to on, ależ nie, tak sobie wziąłem ten skalpel, żeby niteczkę przeciąć, zaraz tylko zajrzę - ups, wyciąłem. Cwaniaczek. Ale sprawny manualnie, na szczęście.
Nie za dobrze daję sobie radę ze znieczuleniem miejscowym, czy to u dentysty, czy gdziekolwiek, zaraz po jego otrzymaniu mam jakieś dziwne reakcje, zdecydowanie nie powinnam jeździć samochodem, trzęsą mi się ręce, a po chwili chce mi się spać. Byłam umówiona na małą robotę, ale na szczęście mogłam odwołać, dojechałam do domu, odwaliłam szopkę pod tytułem - mam zszyte pół brzucha (odrobina przesady nie zaszkodzi, hehe), położyłam się pod koc w celu poczytania Irish Timesa, co go miałam jeszcze z zeszłego weekendu (strony o książkach, wywiad, lista bestsellerów i felieton Roisin Ingle, mojej ulubionej). Ledwo przeleciałam kolumnę z nowościami wydawniczymi i już twardo spałam. Do czwartej. Mąż mnie obudził na obiad, a zaraz potem musiałam lecieć do pracy, bo otwieraliśmy Women's weekend. Organizowało go moje biuro, trzeba było mordę pokazać i rąk użyczyć. Po imprezce, którą otwierała znana aktorka, na widok której wszyscy sikali po nogach, a mnie ona znana była tak raczej ni w ząb, polał się alkohol bardzo alkoholowy, tak więc do domu wracałam napruta, ale znieczulona ponownie.
W sobotę powinnam była od rana sprzątać, ale energii miałam zero, a nawet minus 3 tak circa about. Ożywiłam się jedynie przy wysyłaniu miliona smsów do córki, bo głupia sobie dopiero wtedy przypomniałam, że jak ona jest w Londynie, to może mi wytropi od lat poszukiwane książki o Jane Austen, wybór listów, biografię i jeszcze jedną, ale o tym na blogu książkowym wkrótce. I wiecie co? Nasze współpraca tropicielska zaowocowała zakupieniem wszystkich trzech tytułów. Aż się popłakałam ze wzruszenia, bo jak bum cyk cyk nie mogłam ich nigdzie dostać.
Wieczorem w ramach wspomnianego weekendu kobiet pognałam kurcgalopkiem na sztukę teatralną i nic to, że w wykonaniu amatorów, czyli 'lokalsów', zagrali swietnie, dawno się tak nie uśmiałam, tym bardziej, że trochę drwili z naszej gwiazdy czyli piosenkarza pop country Daniela O'Donnella (nie byle jakiego formatu, międzynarodowa, a takie tłumy na jego koncerty przyjeżdżają z całego świata, że inni mogą jedynie zazdrościc), co nie zmienia faktu, że uprawia muzykę z lekka obciachową, dla starszych pań ich niezamężnych córek i zawiedzionych swoim życiem żon. Ponieważ pochodzi stąd, jesteśmy mekką tych wszystkich oczadziałych staruszek, które tutaj kule odrzucają i z wózków wstają na jego widok. Country Lourds normalnie. W ogóle ja raczej 'wiejska' jestem, w sensie wiejskości jak z powieści Jane Karon, wiecie - psy na wrzosowiskach i spacery w wysokich butach, a wieczorem sztuka grana miedzy innymi przez sąsiadkę i listonosza - uwielbiam te klimaty.
A dzisiaj u nas w Republice Irlandii dzień matki. Tutaj jest on ruchomy, przeważnie jest to ostatnia niedziela marca, w tym roku pierwsza kwietnia. Słucham sobie Michaela Buble Lost (moja ulubiona)
i się pławię w tym maminym czasie. Dostałam od syna piękny wierszyk z rysunkiem motylka, to już tradycja, nawet jak zapomina, to go zawsze proszę, żeby domalował (jak byl malutki to mi takie rysował wszędzie), od córki telefon (w sensie, że zadzwoniła, a nie, że mi kupiła aparat), a prezent i kartka (pewnie jakaś pierdziochowa) będzie później, jak przyjedzie do domu.
Na to on, ależ nie, tak sobie wziąłem ten skalpel, żeby niteczkę przeciąć, zaraz tylko zajrzę - ups, wyciąłem. Cwaniaczek. Ale sprawny manualnie, na szczęście.
Nie za dobrze daję sobie radę ze znieczuleniem miejscowym, czy to u dentysty, czy gdziekolwiek, zaraz po jego otrzymaniu mam jakieś dziwne reakcje, zdecydowanie nie powinnam jeździć samochodem, trzęsą mi się ręce, a po chwili chce mi się spać. Byłam umówiona na małą robotę, ale na szczęście mogłam odwołać, dojechałam do domu, odwaliłam szopkę pod tytułem - mam zszyte pół brzucha (odrobina przesady nie zaszkodzi, hehe), położyłam się pod koc w celu poczytania Irish Timesa, co go miałam jeszcze z zeszłego weekendu (strony o książkach, wywiad, lista bestsellerów i felieton Roisin Ingle, mojej ulubionej). Ledwo przeleciałam kolumnę z nowościami wydawniczymi i już twardo spałam. Do czwartej. Mąż mnie obudził na obiad, a zaraz potem musiałam lecieć do pracy, bo otwieraliśmy Women's weekend. Organizowało go moje biuro, trzeba było mordę pokazać i rąk użyczyć. Po imprezce, którą otwierała znana aktorka, na widok której wszyscy sikali po nogach, a mnie ona znana była tak raczej ni w ząb, polał się alkohol bardzo alkoholowy, tak więc do domu wracałam napruta, ale znieczulona ponownie.
W sobotę powinnam była od rana sprzątać, ale energii miałam zero, a nawet minus 3 tak circa about. Ożywiłam się jedynie przy wysyłaniu miliona smsów do córki, bo głupia sobie dopiero wtedy przypomniałam, że jak ona jest w Londynie, to może mi wytropi od lat poszukiwane książki o Jane Austen, wybór listów, biografię i jeszcze jedną, ale o tym na blogu książkowym wkrótce. I wiecie co? Nasze współpraca tropicielska zaowocowała zakupieniem wszystkich trzech tytułów. Aż się popłakałam ze wzruszenia, bo jak bum cyk cyk nie mogłam ich nigdzie dostać.
Wieczorem w ramach wspomnianego weekendu kobiet pognałam kurcgalopkiem na sztukę teatralną i nic to, że w wykonaniu amatorów, czyli 'lokalsów', zagrali swietnie, dawno się tak nie uśmiałam, tym bardziej, że trochę drwili z naszej gwiazdy czyli piosenkarza pop country Daniela O'Donnella (nie byle jakiego formatu, międzynarodowa, a takie tłumy na jego koncerty przyjeżdżają z całego świata, że inni mogą jedynie zazdrościc), co nie zmienia faktu, że uprawia muzykę z lekka obciachową, dla starszych pań ich niezamężnych córek i zawiedzionych swoim życiem żon. Ponieważ pochodzi stąd, jesteśmy mekką tych wszystkich oczadziałych staruszek, które tutaj kule odrzucają i z wózków wstają na jego widok. Country Lourds normalnie. W ogóle ja raczej 'wiejska' jestem, w sensie wiejskości jak z powieści Jane Karon, wiecie - psy na wrzosowiskach i spacery w wysokich butach, a wieczorem sztuka grana miedzy innymi przez sąsiadkę i listonosza - uwielbiam te klimaty.
A dzisiaj u nas w Republice Irlandii dzień matki. Tutaj jest on ruchomy, przeważnie jest to ostatnia niedziela marca, w tym roku pierwsza kwietnia. Słucham sobie Michaela Buble Lost (moja ulubiona)
i się pławię w tym maminym czasie. Dostałam od syna piękny wierszyk z rysunkiem motylka, to już tradycja, nawet jak zapomina, to go zawsze proszę, żeby domalował (jak byl malutki to mi takie rysował wszędzie), od córki telefon (w sensie, że zadzwoniła, a nie, że mi kupiła aparat), a prezent i kartka (pewnie jakaś pierdziochowa) będzie później, jak przyjedzie do domu.
środa, 30 marca 2011
Dlaczego PMS najbardziej uderza w kobiete? Pytanie retoryczne, jakby ktos mial watpliwosci :-)
Nie mam znakow polskich na tym komputerze, wiec prosze nie strzelac do mnie, za brak ogonkow i kropeczek.
Mysle, ze moj cykl zatacza wlasnie 28 dniowe kolko i zbliza sie wielkimi krokami to, czego wlasciwie od trzech lat nie mam, bo jestem szczesliwa posiadaczka spirali Mireny. Szczesliwa, bo nie tylko jest srodkiem antykoncepcyjnym, ale tez zatrzymuje lub znacznie ogranicza krwawienie miesiaczkowe. W moim wypadku calkowicie zlikwidowalo. Jaka ulga i jaki komfort. Ale zblizajacy sie koniec cyklu czuje jak kazda kobieta, niestety PMS i lekkie bole brzucha pozostaly. Ale lekkie, a to juz cos, bo ja z tych, ktore umieraly przez pierwsze dwa dni.
No i wlasnie tu rodzi sie pytanie, dlaczego PMS uderza najbardziej w nas. Ja rozumiem, wyzyc sie na facetach, chociazby dlatego, ze oni tego nie musza przechodzic (zart :-), ale zeby nami targalo, rzucalo w strone lodowki, wpedzalo w rozne nastroje wlacznie z placzem i atakami cholery :-)) to juz przesada. Od dwoch dni chodze po domu z rozwianym wlosem i rzucam sie wszystkim do gardla lub placze. A jak zadne z powyzszych, to wpieprzam jak gornik dolowy. Lodowka powinna miec na te dni zamki ognioodporne. Wrrrr.
Moj maz mi wczoraj wykrzyczal (czyli powiedzial bardziej stanowczo i moze o ton glosniej, bo ona w sumie nie krzyczy), ze dosyc ma mojego wiecznego gonienia za czyms, wymyslania nowych wyzwan, nigdy nie wie, gdzie jestem i dokad zmierzam. Zly byl, bo filozofowalam, ze sprzatanie mnie w sumie wkurza, bo 70 procent czasu poza spaniem i jedzeniem spedza sie na praniu i porzadkowaniu otoczenia, stwarzaniu atmosfery itp, a to jest dzialanie nietrwale, bo nie to samo, co posadzic drzewo i ono rosnie. Jak brudy zostaja wymiecione, uprawne i uprasowane, to nastepnego dnia mozna by zaczac od nowa, a po dwoch, trzech trzeba znowu zaczac prac. Wrrrr.
On na to, ze powinnam zejsc na ziemie. I przestac tak latac i lapac sto srok za ogon, to nie bede taka sfrustrowana. Hmmm, chyba ma racje.
Mysle, ze moj cykl zatacza wlasnie 28 dniowe kolko i zbliza sie wielkimi krokami to, czego wlasciwie od trzech lat nie mam, bo jestem szczesliwa posiadaczka spirali Mireny. Szczesliwa, bo nie tylko jest srodkiem antykoncepcyjnym, ale tez zatrzymuje lub znacznie ogranicza krwawienie miesiaczkowe. W moim wypadku calkowicie zlikwidowalo. Jaka ulga i jaki komfort. Ale zblizajacy sie koniec cyklu czuje jak kazda kobieta, niestety PMS i lekkie bole brzucha pozostaly. Ale lekkie, a to juz cos, bo ja z tych, ktore umieraly przez pierwsze dwa dni.
No i wlasnie tu rodzi sie pytanie, dlaczego PMS uderza najbardziej w nas. Ja rozumiem, wyzyc sie na facetach, chociazby dlatego, ze oni tego nie musza przechodzic (zart :-), ale zeby nami targalo, rzucalo w strone lodowki, wpedzalo w rozne nastroje wlacznie z placzem i atakami cholery :-)) to juz przesada. Od dwoch dni chodze po domu z rozwianym wlosem i rzucam sie wszystkim do gardla lub placze. A jak zadne z powyzszych, to wpieprzam jak gornik dolowy. Lodowka powinna miec na te dni zamki ognioodporne. Wrrrr.
Moj maz mi wczoraj wykrzyczal (czyli powiedzial bardziej stanowczo i moze o ton glosniej, bo ona w sumie nie krzyczy), ze dosyc ma mojego wiecznego gonienia za czyms, wymyslania nowych wyzwan, nigdy nie wie, gdzie jestem i dokad zmierzam. Zly byl, bo filozofowalam, ze sprzatanie mnie w sumie wkurza, bo 70 procent czasu poza spaniem i jedzeniem spedza sie na praniu i porzadkowaniu otoczenia, stwarzaniu atmosfery itp, a to jest dzialanie nietrwale, bo nie to samo, co posadzic drzewo i ono rosnie. Jak brudy zostaja wymiecione, uprawne i uprasowane, to nastepnego dnia mozna by zaczac od nowa, a po dwoch, trzech trzeba znowu zaczac prac. Wrrrr.
On na to, ze powinnam zejsc na ziemie. I przestac tak latac i lapac sto srok za ogon, to nie bede taka sfrustrowana. Hmmm, chyba ma racje.
sobota, 26 marca 2011
Bułki z serem jak syreny, lodówki się czasami zatrzaskują, a Śniadanie musiało poczekać
Tak się wczoraj fizycznie spracowałam przy sprzątaniu, że wieczorem już całkiem zaniemogłam. Kręgosłup daje mi się we znaki. Przy życiu trzymało mnie to, że czekała mnie sobota, Drugie Sniadanie Mistrzów rano, potem przygotowania do obiadu, czytanie, Szpital na peryferiach i pod wieczór kolejny odcinek serialu na rosyjskiej Jedynce - Obściaja Terapija (coś jak połączenie Na dobre i na złe z Dr. Housem). Ogólnie laba. Niestety rano okazało się, że muszę jechać po zakupy, bo jakoś nie zauważyłam, że lodówka opustoszała. To znaczy, dla mnie tam bylo pełno jedzenia, ale panowie się ze mną nie zgodzili. Chciał nie chciał, włączyłam nagrywanie Drugiego Śniadania Mistrzów, za nic nie chciałam przegapić tego odcinka, gościem był premier Tusk, chwyciłam siaty w kraty i poszłam dopełnić obowiązku żony i matki.
W Lidlu zaczęli sprzedawać pieczywo pieczone na miejscu. Na samym wejściu wali zapachem chleba z pieca, wszyscy spokojnie wchodzą z wózkami, a jak tylko to poczują, zaczynają na przykucu zapieprzać w tamtym kierunku, waląc wózkami po nogach innych oczadziałych zdążających w tym kierunku. A zaraz potem, jak tylko naładują pieczywo do torebek (zawsze za dużo, bo wszystko wydaje się pyszne), kurcgalopkiem lecą do lodówek z szynką, pomidorami, serem i masłem. No, chyba, że nakupowali słodkich wypieków, to w stronę kawy, mleka lub herbaty. To jest silniejsze od ludzi. Zachowują się jak Odys wzywany przez syreny na pewną zgubę. Ja zdaję sobie sprawę z tego i specjalnie idę wolniej, co nie znaczy, że nie daję wieść się na pewną 'śmierć diety', nakupowaliśmy z Wojtkiem różności, a to bułeczek z serem na wierzchu ( nie słodkie, takie do wędliny), a to chleb żytni z ziarnami dyni na wierzchu, a na deser trójkąty z jabłkami i croissanty z nutellą dla syna, który jak tylko poczuje ten czekoladowo-orzechowy zapach, robi minę malutkiego Wojcieszka i trzeba mu to kupić.
W międzyczasie dostałam telefon od małżona, że się zatrzasnął w lodówce podczas remanentu i nie może się dodzwonić do jego managera, a ja miałam gdzieś numer głównego bossa - HELP, bo zamarznę - krzyczy małżon.. Cóż było robić, przeprowadziłam akcję ratunkową i małżon wrócił na rodziny łono, lekko zesztywniały, ale to akurat w pewnych przypadkach wskazane, haha.
W Lidlu kupiliśmy małżonowi na urodziny, co je ma dzisiaj, drzewo magnolii i inne jakieś zielone, ale polskiej nazwy nie znam. Ta magnolia rośnie na 4 metry, a kwiaty ma jak marzenie, ciekawe, czy się przyjmie?
Po zakupach to już sama przyjemność, prasówka, kawka, filmowanie się, książkowanie, surfowanie po necie, czyż życie nie bywa piękne?
W Lidlu zaczęli sprzedawać pieczywo pieczone na miejscu. Na samym wejściu wali zapachem chleba z pieca, wszyscy spokojnie wchodzą z wózkami, a jak tylko to poczują, zaczynają na przykucu zapieprzać w tamtym kierunku, waląc wózkami po nogach innych oczadziałych zdążających w tym kierunku. A zaraz potem, jak tylko naładują pieczywo do torebek (zawsze za dużo, bo wszystko wydaje się pyszne), kurcgalopkiem lecą do lodówek z szynką, pomidorami, serem i masłem. No, chyba, że nakupowali słodkich wypieków, to w stronę kawy, mleka lub herbaty. To jest silniejsze od ludzi. Zachowują się jak Odys wzywany przez syreny na pewną zgubę. Ja zdaję sobie sprawę z tego i specjalnie idę wolniej, co nie znaczy, że nie daję wieść się na pewną 'śmierć diety', nakupowaliśmy z Wojtkiem różności, a to bułeczek z serem na wierzchu ( nie słodkie, takie do wędliny), a to chleb żytni z ziarnami dyni na wierzchu, a na deser trójkąty z jabłkami i croissanty z nutellą dla syna, który jak tylko poczuje ten czekoladowo-orzechowy zapach, robi minę malutkiego Wojcieszka i trzeba mu to kupić.
W międzyczasie dostałam telefon od małżona, że się zatrzasnął w lodówce podczas remanentu i nie może się dodzwonić do jego managera, a ja miałam gdzieś numer głównego bossa - HELP, bo zamarznę - krzyczy małżon.. Cóż było robić, przeprowadziłam akcję ratunkową i małżon wrócił na rodziny łono, lekko zesztywniały, ale to akurat w pewnych przypadkach wskazane, haha.
W Lidlu kupiliśmy małżonowi na urodziny, co je ma dzisiaj, drzewo magnolii i inne jakieś zielone, ale polskiej nazwy nie znam. Ta magnolia rośnie na 4 metry, a kwiaty ma jak marzenie, ciekawe, czy się przyjmie?
Po zakupach to już sama przyjemność, prasówka, kawka, filmowanie się, książkowanie, surfowanie po necie, czyż życie nie bywa piękne?
czwartek, 24 marca 2011
Sprzedałam kozę
Pierwszy dzień laby. Nic nie muszę, oprócz napisania felietonu, bo dzisiaj deadline, ale to sama przyjemność. Zrobiłam sobie kawkę w jednej z ulubionych filiżanek, surfuję po necie, podczytuję prasę, usiadłam z książką na chwilę. Och, jakże mi brakowało takich chwil.
Jeszcze niedawno utyskiwałabym na to, ze się nic nie dzieje, ale dzisiaj czuję się jak ten Żyd, który za radą Rabina, kiedy narzekał na kłopoty i ścisk w domu, kupił kozę, a potem tańczył ze szczęścia, kiedy za kolejną radą Rabina, sprzedał kozę.
Zaległości mam tyle, że nie wiem, od czego zacząć. Fura nieobejrzanych filmów, stos książek przy łóżku, magazyny też się piętrzą na biurku, chałupę muszę odsprzątać, bo wcześniej robiłam wszystko chybcikiem i tylko to, co konieczne. Ech, byle nie panikować.
Dzisiaj widziałam nową (dla mnie) reklamę z Sercem i Rozumem - chwyć myszkę i pilota, jak Rozum przebrany za pilota czeka na Serce, a ono się szykuje przed lustrem i zakłada furto, ogląda się, czy się nie marszczy itp, a potem ląduje przed telewizorem, obok Rozumu, przebrany za myszkę. Ale się uśmiałam. W ogóle podobają mi się te reklamy w takim stylu, gdzie gra się na skojarzeniach słownych, kultowych tekstach, różnych porównaniach na przykład do filmów dobrze znanych. A 'w hołdzie Polakowi' i ta ostatnia o dwóch siedzących na słupie telefonicznym, bo im ptaki druty przenoszą to już w ogóle majstersztyk.
Tak oglądam te udane i się zastanawiam, dlaczego reklamy szamponów i proszków do prania są tak durne - te kobiety miotające się po kanapach i trzepiące łbem puszystym, albo kury domowe wiążące supły na koszulach, czy oni mają nas za takie durne? No i pasty do zębów, też zgroza.
Na szczęście Rozum i Serce ratują sytuację.
Jeszcze niedawno utyskiwałabym na to, ze się nic nie dzieje, ale dzisiaj czuję się jak ten Żyd, który za radą Rabina, kiedy narzekał na kłopoty i ścisk w domu, kupił kozę, a potem tańczył ze szczęścia, kiedy za kolejną radą Rabina, sprzedał kozę.
Zaległości mam tyle, że nie wiem, od czego zacząć. Fura nieobejrzanych filmów, stos książek przy łóżku, magazyny też się piętrzą na biurku, chałupę muszę odsprzątać, bo wcześniej robiłam wszystko chybcikiem i tylko to, co konieczne. Ech, byle nie panikować.
Dzisiaj widziałam nową (dla mnie) reklamę z Sercem i Rozumem - chwyć myszkę i pilota, jak Rozum przebrany za pilota czeka na Serce, a ono się szykuje przed lustrem i zakłada furto, ogląda się, czy się nie marszczy itp, a potem ląduje przed telewizorem, obok Rozumu, przebrany za myszkę. Ale się uśmiałam. W ogóle podobają mi się te reklamy w takim stylu, gdzie gra się na skojarzeniach słownych, kultowych tekstach, różnych porównaniach na przykład do filmów dobrze znanych. A 'w hołdzie Polakowi' i ta ostatnia o dwóch siedzących na słupie telefonicznym, bo im ptaki druty przenoszą to już w ogóle majstersztyk.
Tak oglądam te udane i się zastanawiam, dlaczego reklamy szamponów i proszków do prania są tak durne - te kobiety miotające się po kanapach i trzepiące łbem puszystym, albo kury domowe wiążące supły na koszulach, czy oni mają nas za takie durne? No i pasty do zębów, też zgroza.
Na szczęście Rozum i Serce ratują sytuację.
niedziela, 20 marca 2011
Przeżyłam pierdzenie, wizyta córki niestety zakończona, a dotarcie na egzaminy stało pod znakiem zapytania
Wyjazd po syna, w dużym stresie i strachu, zakończył się szczęśliwie. Z hukiem zajechałam pod dom i miałam ochotę się upić. Hałas w samochodzie był straszny, a do tego odebrany z dyskoteki wraz z synem jeden z kolegów, gadał non stop, w ogóle mu się buzia nie zamykała. Żałowałam, że nie mam słuchawek na uszach, takich bez niczego, głuchych, jak ci, którzy pracują w szkodliwych warunkach i nasileniu hałasu. Bałam się jednak zatkanych uszu, bo nasłuchiwałam, czy mi coś jeszcze nie odpada, czy ten dźwięk się nie zmienia na bardziej niepokojący.
W drodze zrobiłam z siebie idiotkę, dobrze, że nikt nie widział. Była pełnia księżyca, dawał światłem przez okna na przestrzał i odbijał się w krzaczorach po lewej stronie samochodu. A ja myślałam, ze samochód mi się zapalił. Zaczęłam się oglądać, zatrzymałam, biegałam wokoło, szukałam gdzie ogień. Dopiero się po chwili zorientowałam, że to 'łysy' takie złudzenie daje.
Ulżyło mi, ale niepokój pozostał.
No, ale dojechałam, samochód czeka teraz na części i naprawę. A ja mam egzaminy w poniedziałek i muszę się jakoś dostać do Letterkenny. Znalazłam podwózkę, mam nadzieję, że się kobieta nie spóźni i że ja będę na czas na miejscu. Ona jedzie do siebie do pracy, więc nie ma ciśnienia, a ja muszę być na 9 z minutami.
Ale to wszystko to nic. Córka była na weekend. Nie widziałyśmy się miesiąc. Wyjechała, a ja jak zwykle się spłakałam w ukryciu. Nie lubię, kiedy odjeżdża z powrotem do Dublina, chociaz powinnam była się już przyzwyczaić, przecież to koniec 3 roku studiów. Ale nie bardzo, normalnie mnie serce boli, kiedy ją żegnam. Co to bedzie jak syn wyjedzie na studia? Nie chcę o tym nawet myśleć. Strasznie kocham moje dzieci, ale jednocześnie wiem, że muszę im pozwolić wyfrunąć z gniazda. Wszystkie mamy i ojcowie, posłuchajcie mojej rady - ceńcie każdą chwilę spędzoną z dziećmi, bo one będą z Wami tylko kilkanaście lat, może ze 20. Potem to już tylko goście w domu. Ech, życie
W drodze zrobiłam z siebie idiotkę, dobrze, że nikt nie widział. Była pełnia księżyca, dawał światłem przez okna na przestrzał i odbijał się w krzaczorach po lewej stronie samochodu. A ja myślałam, ze samochód mi się zapalił. Zaczęłam się oglądać, zatrzymałam, biegałam wokoło, szukałam gdzie ogień. Dopiero się po chwili zorientowałam, że to 'łysy' takie złudzenie daje.
Ulżyło mi, ale niepokój pozostał.
No, ale dojechałam, samochód czeka teraz na części i naprawę. A ja mam egzaminy w poniedziałek i muszę się jakoś dostać do Letterkenny. Znalazłam podwózkę, mam nadzieję, że się kobieta nie spóźni i że ja będę na czas na miejscu. Ona jedzie do siebie do pracy, więc nie ma ciśnienia, a ja muszę być na 9 z minutami.
Ale to wszystko to nic. Córka była na weekend. Nie widziałyśmy się miesiąc. Wyjechała, a ja jak zwykle się spłakałam w ukryciu. Nie lubię, kiedy odjeżdża z powrotem do Dublina, chociaz powinnam była się już przyzwyczaić, przecież to koniec 3 roku studiów. Ale nie bardzo, normalnie mnie serce boli, kiedy ją żegnam. Co to bedzie jak syn wyjedzie na studia? Nie chcę o tym nawet myśleć. Strasznie kocham moje dzieci, ale jednocześnie wiem, że muszę im pozwolić wyfrunąć z gniazda. Wszystkie mamy i ojcowie, posłuchajcie mojej rady - ceńcie każdą chwilę spędzoną z dziećmi, bo one będą z Wami tylko kilkanaście lat, może ze 20. Potem to już tylko goście w domu. Ech, życie
piątek, 18 marca 2011
Będę pierdzieć po całym Donegalu
No i stało się. Woziłam się z obluzowującą się rurą, woziłam, aż wreszcie coś dzisiaj strzeliło i teraz jeżdżę bolidem formuły jeden. Pierdzi ten samochód niemiłosiernie. A muszę zaraz pojechać po syna, który jest na dyskotece z okazji Dnia Sw. Patryka. I to nie 'za róg' tylko 40 minut w jedną stronę. Mieszkańcy Donegalu, przynajmniej części w kierunku Glenties, nie pośpią dzisiaj - pierdząca Kaśka niebawem rusza w drogę.
Ale to nic, w poniedziałek mam ostatni egzamin, a z tego, co się dowiedziałam, jutro nie znajdę nikogo, kto by mi to naprawił. Małżon sprawdził, jeżdzić można, tyle, że hałas jest niemożebny. Ale obciach.
Poza tym nic nowego, przygotowuję się do ostatniego egzaminu, trochę czytam, słówka powtarzam, ale przyznam się, że po ostatnim wtorkowym trochę się rozleniwiłam. Nadal nie mam czasu, ale już tak nie siedzę nosem w papierach. To znowu powoduje poczucie winy, więc wyluzowana i zrelaksowana, mimo tego rozleniwienia, jednak się nie czuję. Czyli nic z tego nie mam.
Niedługo przyjeżdża córka, około północy naszego czasu powinna być. Zostaje do niedzieli. Miesiąc czasu się nie widziałyśmy, przez ten kurs zleciało nie wiem, kiedy.
Oglądałam dzisiaj Zaklinacza psów na National Geographic. Skubaniec ma podejście do piesiołków. Pilnie słucham tego, co mówi, bo zdecydowanie muszę popracować nad moim Frankiem niesfornym. Jak się już wyuczę to poćwiczę na nim różne sposoby i Franek stanie się sforny. Póki co może sobie kupię książkę Oczami psa, właśnie została wznowiona w Polsce. Kiedys był to prawdziwy bestseller, nie można było jej nigdzie kupić.
No nic, trzeba stawić czoła nocy pierdzącym wozem. Trzymajcie kciuki
Ale to nic, w poniedziałek mam ostatni egzamin, a z tego, co się dowiedziałam, jutro nie znajdę nikogo, kto by mi to naprawił. Małżon sprawdził, jeżdzić można, tyle, że hałas jest niemożebny. Ale obciach.
Poza tym nic nowego, przygotowuję się do ostatniego egzaminu, trochę czytam, słówka powtarzam, ale przyznam się, że po ostatnim wtorkowym trochę się rozleniwiłam. Nadal nie mam czasu, ale już tak nie siedzę nosem w papierach. To znowu powoduje poczucie winy, więc wyluzowana i zrelaksowana, mimo tego rozleniwienia, jednak się nie czuję. Czyli nic z tego nie mam.
Niedługo przyjeżdża córka, około północy naszego czasu powinna być. Zostaje do niedzieli. Miesiąc czasu się nie widziałyśmy, przez ten kurs zleciało nie wiem, kiedy.
Oglądałam dzisiaj Zaklinacza psów na National Geographic. Skubaniec ma podejście do piesiołków. Pilnie słucham tego, co mówi, bo zdecydowanie muszę popracować nad moim Frankiem niesfornym. Jak się już wyuczę to poćwiczę na nim różne sposoby i Franek stanie się sforny. Póki co może sobie kupię książkę Oczami psa, właśnie została wznowiona w Polsce. Kiedys był to prawdziwy bestseller, nie można było jej nigdzie kupić.
No nic, trzeba stawić czoła nocy pierdzącym wozem. Trzymajcie kciuki
sobota, 12 marca 2011
O tym jak brukselka wpływa na postrzeganie swiata i o tym, że tęsknię
Tęsknię za spokojnym życiem. Ostatnio tęsknię też za czynnością czytania - ułożeniem się wysoko na poduszkach, pod kocem z psem w nogach, otworzeniem książki, zapachem papieru, przesuwaniem oczami po druku, a przede wszystkim za przeżywaniem wraz z bohaterami powieści wciąż to nowych przygód. A to w siedemnastym wieku, a to we współczesnej Turcji, zaraz potem w Polsce okresu międzywojennego, żeby gładko przesiąść się na pociąg w Tokio. Och, jakże chciałabym mieć czas, żeby zatopić się w lekturze.
Na razie nie jest mi to dane, wiadomo, nie będę się powtarzać, egzaminy, nauka, zaliczenia online przed egzaminami (taki system), stres z tym związany, krótko mówiąc wszystko inne odpada, musi poczekać. Sprzątam z doskoku, gotuję czasami (trzeba stwarzać pozory normalności), ale częściej mąż mnie w tym względzie wyręcza, a ja z nosem w słownikach i papierach prawniczych.
Jedyne, na co sobie pozwalam, bo łatwo podzielić na krótkie fragmenty, czyli w tym wypadku artykuły, to prasa. Mam kilka ostatnich tytułów i dopadam czasami, żeby zawiesić oko na czymś innym niż choroby układu pokarmowego i zajmujące, wręcz fascynujące, określenia zaparcia, biegunki i nadwrażliwości jelit lub równie interesujące zwolnienie za kaucją, pouczenie zamiast skierowania sprawy do kolegium itp. I właśnie w Twoim stylu przeczytałam, że jedynie osoby wrażliwe mogą wyczuć w brukselce gorycz, inni tego nie czują. A ja czuję wyraźnie, ale mi to nie przeszkadza, przeciwnie - uwielbiam brukselkę, tę karłowatą kapustkę. Ten wywiad z restauratorką Agnieszką Kręglicką dał mi do myślenia w temacie smaków i sposobów ich opisywania. Ja często mam problem z tym, ze mnie ludzie nie rozumieją, kiedy mówię o smakach, a już zupełnie nie wiedzą jak to możliwe, że ja czuję smaki też poprzez zapachy. Mam na myśli to, że to jest dla mnie komplet, taka idealna para - smak i zapach. A czasem bywa, ze wącham zupę w garnku i mówię do męża - trzeba dosolić. Patrzy wtedy na mnie, jak na jakieś dziwadło, a ja naprawdę czuję w zapachu brak soli, czy brak innych ważnych dla danego dania przypraw. Przecież, gdy dodać majeranku, soli, pieprzu, papryki, czy czego tam jeszcze, od razu to czuć w zapachu. Nie muszę wtryniać łyżki i próbować potrawy co i rusz, właściwie wcale tego nie robię, wącham tylko, a próbuję już na finiszu, zaraz przed wygaszeniem palników. I zawsze jest wszystko dobrze doprawione. Chyba, ze w kuchni jest kucharek sześć, czyli ja, mąż i córka. Wtedy zdarza się, ze któreś mówi - dosolić, nikt tego nie robi, bo każdy myśli, ze to drugie wykonało polecenie.
Z drugiej strony nie ma dla mnie oczywistości jeśli idzie o smaki, jasne, ze jest ich kilka - słony, słodki, kwaśny, gorzki i jeszcze piąty nazwy nie pamiętam, japońska. Ale dla mnie jeszcze jest wiele innyc określeń, które składają się na opisywanie smaku. Nie raz wychodzę na dziwoląga, kiedy w restauracji tłumaczę, żeby coś było aksamitne i takie miękkie na języku (smakowo miękkie), albo pikantnawe, ale nie dochodzące do granicy z napisem ostre. Albo kwaśne, ale w trzecim pokoleniu. Albo, że uwielbiam kiedy słone tańczy walca ze słodkie, albo wytrawne w ognistym tango ze słodkim. Ciężkie życie semantyczne mają ze mną ludzie.
A jak już mowa o semantyce, do widzenia się z państwem - idę dalej zakuwać do egzaminów.
Na razie nie jest mi to dane, wiadomo, nie będę się powtarzać, egzaminy, nauka, zaliczenia online przed egzaminami (taki system), stres z tym związany, krótko mówiąc wszystko inne odpada, musi poczekać. Sprzątam z doskoku, gotuję czasami (trzeba stwarzać pozory normalności), ale częściej mąż mnie w tym względzie wyręcza, a ja z nosem w słownikach i papierach prawniczych.
Jedyne, na co sobie pozwalam, bo łatwo podzielić na krótkie fragmenty, czyli w tym wypadku artykuły, to prasa. Mam kilka ostatnich tytułów i dopadam czasami, żeby zawiesić oko na czymś innym niż choroby układu pokarmowego i zajmujące, wręcz fascynujące, określenia zaparcia, biegunki i nadwrażliwości jelit lub równie interesujące zwolnienie za kaucją, pouczenie zamiast skierowania sprawy do kolegium itp. I właśnie w Twoim stylu przeczytałam, że jedynie osoby wrażliwe mogą wyczuć w brukselce gorycz, inni tego nie czują. A ja czuję wyraźnie, ale mi to nie przeszkadza, przeciwnie - uwielbiam brukselkę, tę karłowatą kapustkę. Ten wywiad z restauratorką Agnieszką Kręglicką dał mi do myślenia w temacie smaków i sposobów ich opisywania. Ja często mam problem z tym, ze mnie ludzie nie rozumieją, kiedy mówię o smakach, a już zupełnie nie wiedzą jak to możliwe, że ja czuję smaki też poprzez zapachy. Mam na myśli to, że to jest dla mnie komplet, taka idealna para - smak i zapach. A czasem bywa, ze wącham zupę w garnku i mówię do męża - trzeba dosolić. Patrzy wtedy na mnie, jak na jakieś dziwadło, a ja naprawdę czuję w zapachu brak soli, czy brak innych ważnych dla danego dania przypraw. Przecież, gdy dodać majeranku, soli, pieprzu, papryki, czy czego tam jeszcze, od razu to czuć w zapachu. Nie muszę wtryniać łyżki i próbować potrawy co i rusz, właściwie wcale tego nie robię, wącham tylko, a próbuję już na finiszu, zaraz przed wygaszeniem palników. I zawsze jest wszystko dobrze doprawione. Chyba, ze w kuchni jest kucharek sześć, czyli ja, mąż i córka. Wtedy zdarza się, ze któreś mówi - dosolić, nikt tego nie robi, bo każdy myśli, ze to drugie wykonało polecenie.
Z drugiej strony nie ma dla mnie oczywistości jeśli idzie o smaki, jasne, ze jest ich kilka - słony, słodki, kwaśny, gorzki i jeszcze piąty nazwy nie pamiętam, japońska. Ale dla mnie jeszcze jest wiele innyc określeń, które składają się na opisywanie smaku. Nie raz wychodzę na dziwoląga, kiedy w restauracji tłumaczę, żeby coś było aksamitne i takie miękkie na języku (smakowo miękkie), albo pikantnawe, ale nie dochodzące do granicy z napisem ostre. Albo kwaśne, ale w trzecim pokoleniu. Albo, że uwielbiam kiedy słone tańczy walca ze słodkie, albo wytrawne w ognistym tango ze słodkim. Ciężkie życie semantyczne mają ze mną ludzie.
A jak już mowa o semantyce, do widzenia się z państwem - idę dalej zakuwać do egzaminów.
niedziela, 6 marca 2011
Moje 10 minut, a jakby cała wieczność
Jak już wcześniej wspominalam, miałam okazję uczestniczyć w Konferencji Mediów poświęconej wizerunkowi obcokrajowców i członków Travellers Community. Ci drudzy zawsze mieli złą prasę, a od jakiegoś czasu do tego grona dołączyliśmy i my, Polacy, a właściwie niby wszyscy non-nationals, ale ponieważ nas jest najwięcej, siłą rzeczy o nas mówi się proporcjonalnie dużo.
Uczestniczę w projekcie zwanym Platformą Interkulturową, tam właśnie podczas jednego ze spotkań padło pytanie, czy ktoś nie zechciałby zabrać głosu na tej konferencji, bo ukazały się niedawno bardzo niepochlebne artykuły Polakach, że dzieje się źle w tym względzie i trzeba przeciwdziałać. Zebrani na te słowa zaczęli zachowywać się jak mój pies Franek, kiedy pytam, czy to on znowu puścił bąka, czyli unikali wzroku pytającej. Podczas wcześniejszej dyskusji o wspomnianych artykułach zabrałam głos, bo oburzenie nie dało mi milczeć, dlatego potem padło na mnie. A ja się głupia dałam nabrać na plewy i zgodziłam się na ‘spicz’, już taka jestem, niczego się nie boję. Powiedzmy. Kilka rzeczy by się znalazło, ale akurat wystąpienia publiczne nie należą do żadnej z nich. Poprosiłam jedynie o pomoc w kwestii językowej, żeby się nie okazało, że jakiegoś babola niechcący strzelę. Zgłosiła się Amerykanka mieszkająca od 25 lat w Irlandii. Wielka, czarnoskóra, w stylu Woopie Goldberg, fantastyczny umysł, bogate słownictwo, amerykański luz i inteligencja zdecydowanie powyżej średniej, ta społeczna też. Ucieszyłam się, bo już od dawna chciałam ją lepiej poznać, nadarzyła się okazja.
Tym bardziej z pieśnią na ustach pognałam do biura Platformy pisać tekst do wygłoszenia. Okazało się, że do pary zgłosił się przedstawiciel mniejszości z RPA. Szybko ustaliliśmy, że on zacznie, zagai i poleci ogólnikami, a ja po nim dobiję przeciwnika przykładami w postaci artykułów, które były tak skandalicznie zredagowane, jeśli chodzi o insynuacje, że stanowiły swoistego samograja dla prelegenta. Pewnie jesteście ciekawi, co tam było? Pokrótce powiem tylko, że delikwent trzy razy w ciągu jednego dnia został zatrzymany za zakłócanie spokoju w rodzinie (czyli krótko mówiąc okładał swoją połowicę). Sędzia zwrócił uwagę, że gdyby ktoś jego pokroju w Polsce, łamał prawo, wykorzystywał pomoc społeczną i nie dawał nic od siebie krajowi, to pewnie też nie byłby przyjmowany z otwartymi rękami. A nagłówek stanowił, że sędzia skrytykował obcokrajowców za to, że ‘contribute nothing’, czyli nic temu krajowi nie dają. Można się zagotować, czyż nie?
Mowa napisana, skonsultowana z drugim przemawiającym, on wprawdzie swojej gotowej nie miał, ale już sami mieli się spotkać z Francine i dokończyć. Wzięłam swoją do domu, wydrukowałam, i czekałam spokojnie na dzień chwały. Spokój szlak trafił w wieczór poprzedzający konferencję. Czytając na głos, zorientowałam się, że kiedy staram się być elokwentna, to mi się język plącze i najprostsze słowa po angielsku wymawiam jak osoba ucząca się mówić po wylewie. Ale najgorsze mnie dopadło, kiedy już tam przybyłam. Taka pewna siebie niby byłam, jednakże, kiedy zobaczyłam mównicę, tych wszystkich ważnych gości z prasy krajowej z Dublina, to mi serce przyspieszyło, adrenalina uderzyła gałkami ocznymi skutkując zaburzeniami wzroku, ręce się zaczęły trząść i natychmiast zaschło mi w ustach. Beton po prostu. Rzuciłam się do kelnera po kawę, błąd, huge mistake – kofeina spotęgowała symptomy zdenerwowania. Dobrze mi Iwona radziła, żeby się melisy napić. Siedziałam tam, co chwila ktoś podchodził, ustalał kolejność, wymowę mojego imienia i nazwiska, a ja się modliłam, niech to się skończy, niech ja się już nie męczę, jak mam zrobić z siebie pośmiewisko, to już. Pocieszałam się, że gorzej to już nie będzie. Można było wybrać, czy mówimy z miejsca, czy z mównicy, ja wybrałam to drugie, bo na siedząco nie pozbierałabym myśli, tam przynajmniej można było położyć kartkę z tekstem przemówienia i zaprzeć się rękami, żeby a) nie zemdleć, b) nie było widać ich latania. Wszyscy inni wybrali opcję ‘mówię z miejsca’, co mimowolnie uczyniło ze mnie tę, która gwiazdorzy, co mnie rozstroiło.
Nadejszła wiekopomna chwila. Billy wziął mikrofon, zaczął mówić, słucham i co słyszę??? Skubaniec ukradł mi przemówienie, bez mrugnięcia okiem wali tekst mój tylko innymi słowami. Patrzę na Francine, a ona do mnie bezgłośnie szepcze – I know. Myśli galopują mi jak szalone, pełna mobilizacja szarych komórek, układam w głowie, co powiem, bo jasne jest, że ponad połowa mojego tekstu nadaje się do kosza. Słyszę, że na mnie kolej, podchodzę do mównicy i nagle zapanowała jasność, cud po prostu. Podziękowałam Billy’emu za to, że zamordował mi przemówienie, wiadomo, żart sytuacyjny jest w takich razach najlepszy. Nawiązałam do wcześniejszej mowy dziennikarki z Dublina, potem poleciałam przykładami, a następnie odłożyłam kartkę i już z głowy (czyli z niczego) zakończyłam puentą. W życiu nie dostałam tylu braw i gratulacji. Tak, więc melduję wykonanie zadania i cieszę się, że nie przyniosłam Wam wszystkim wstydu.
Uczestniczę w projekcie zwanym Platformą Interkulturową, tam właśnie podczas jednego ze spotkań padło pytanie, czy ktoś nie zechciałby zabrać głosu na tej konferencji, bo ukazały się niedawno bardzo niepochlebne artykuły Polakach, że dzieje się źle w tym względzie i trzeba przeciwdziałać. Zebrani na te słowa zaczęli zachowywać się jak mój pies Franek, kiedy pytam, czy to on znowu puścił bąka, czyli unikali wzroku pytającej. Podczas wcześniejszej dyskusji o wspomnianych artykułach zabrałam głos, bo oburzenie nie dało mi milczeć, dlatego potem padło na mnie. A ja się głupia dałam nabrać na plewy i zgodziłam się na ‘spicz’, już taka jestem, niczego się nie boję. Powiedzmy. Kilka rzeczy by się znalazło, ale akurat wystąpienia publiczne nie należą do żadnej z nich. Poprosiłam jedynie o pomoc w kwestii językowej, żeby się nie okazało, że jakiegoś babola niechcący strzelę. Zgłosiła się Amerykanka mieszkająca od 25 lat w Irlandii. Wielka, czarnoskóra, w stylu Woopie Goldberg, fantastyczny umysł, bogate słownictwo, amerykański luz i inteligencja zdecydowanie powyżej średniej, ta społeczna też. Ucieszyłam się, bo już od dawna chciałam ją lepiej poznać, nadarzyła się okazja.
Tym bardziej z pieśnią na ustach pognałam do biura Platformy pisać tekst do wygłoszenia. Okazało się, że do pary zgłosił się przedstawiciel mniejszości z RPA. Szybko ustaliliśmy, że on zacznie, zagai i poleci ogólnikami, a ja po nim dobiję przeciwnika przykładami w postaci artykułów, które były tak skandalicznie zredagowane, jeśli chodzi o insynuacje, że stanowiły swoistego samograja dla prelegenta. Pewnie jesteście ciekawi, co tam było? Pokrótce powiem tylko, że delikwent trzy razy w ciągu jednego dnia został zatrzymany za zakłócanie spokoju w rodzinie (czyli krótko mówiąc okładał swoją połowicę). Sędzia zwrócił uwagę, że gdyby ktoś jego pokroju w Polsce, łamał prawo, wykorzystywał pomoc społeczną i nie dawał nic od siebie krajowi, to pewnie też nie byłby przyjmowany z otwartymi rękami. A nagłówek stanowił, że sędzia skrytykował obcokrajowców za to, że ‘contribute nothing’, czyli nic temu krajowi nie dają. Można się zagotować, czyż nie?
Mowa napisana, skonsultowana z drugim przemawiającym, on wprawdzie swojej gotowej nie miał, ale już sami mieli się spotkać z Francine i dokończyć. Wzięłam swoją do domu, wydrukowałam, i czekałam spokojnie na dzień chwały. Spokój szlak trafił w wieczór poprzedzający konferencję. Czytając na głos, zorientowałam się, że kiedy staram się być elokwentna, to mi się język plącze i najprostsze słowa po angielsku wymawiam jak osoba ucząca się mówić po wylewie. Ale najgorsze mnie dopadło, kiedy już tam przybyłam. Taka pewna siebie niby byłam, jednakże, kiedy zobaczyłam mównicę, tych wszystkich ważnych gości z prasy krajowej z Dublina, to mi serce przyspieszyło, adrenalina uderzyła gałkami ocznymi skutkując zaburzeniami wzroku, ręce się zaczęły trząść i natychmiast zaschło mi w ustach. Beton po prostu. Rzuciłam się do kelnera po kawę, błąd, huge mistake – kofeina spotęgowała symptomy zdenerwowania. Dobrze mi Iwona radziła, żeby się melisy napić. Siedziałam tam, co chwila ktoś podchodził, ustalał kolejność, wymowę mojego imienia i nazwiska, a ja się modliłam, niech to się skończy, niech ja się już nie męczę, jak mam zrobić z siebie pośmiewisko, to już. Pocieszałam się, że gorzej to już nie będzie. Można było wybrać, czy mówimy z miejsca, czy z mównicy, ja wybrałam to drugie, bo na siedząco nie pozbierałabym myśli, tam przynajmniej można było położyć kartkę z tekstem przemówienia i zaprzeć się rękami, żeby a) nie zemdleć, b) nie było widać ich latania. Wszyscy inni wybrali opcję ‘mówię z miejsca’, co mimowolnie uczyniło ze mnie tę, która gwiazdorzy, co mnie rozstroiło.
Nadejszła wiekopomna chwila. Billy wziął mikrofon, zaczął mówić, słucham i co słyszę??? Skubaniec ukradł mi przemówienie, bez mrugnięcia okiem wali tekst mój tylko innymi słowami. Patrzę na Francine, a ona do mnie bezgłośnie szepcze – I know. Myśli galopują mi jak szalone, pełna mobilizacja szarych komórek, układam w głowie, co powiem, bo jasne jest, że ponad połowa mojego tekstu nadaje się do kosza. Słyszę, że na mnie kolej, podchodzę do mównicy i nagle zapanowała jasność, cud po prostu. Podziękowałam Billy’emu za to, że zamordował mi przemówienie, wiadomo, żart sytuacyjny jest w takich razach najlepszy. Nawiązałam do wcześniejszej mowy dziennikarki z Dublina, potem poleciałam przykładami, a następnie odłożyłam kartkę i już z głowy (czyli z niczego) zakończyłam puentą. W życiu nie dostałam tylu braw i gratulacji. Tak, więc melduję wykonanie zadania i cieszę się, że nie przyniosłam Wam wszystkim wstydu.
czwartek, 3 marca 2011
Rok Królika - oby szczęśliwego
Obudziły mnie promienie słońca. Cóż za miły początek dnia. Szczególnie, że noc miałam ciężką, nie dość, że położyłam się o drugiej, to jeszcze nie mogłam zasnąć, a jak już, to sny miałam okropne. Trochę zawirowań w moim życiu, trochę ciężkich chwil, to nic dziwnego, człowiek się musi mierzyć z demonami od czasu do czasu. To i tak nic w porównaniu do tego, co musieli znosić ludzie podczas wojny, czy w krajach gdzie niepokój społeczny i polityczny jest na porządku dziennym. Spotykam tutaj często kobietę, która urodziła się i wychowała w Belfaście. Do tej pory, jak mówi o latach tam spędzonych, oko jej chodzi w nerwowym tiku. Kiedyś ją nawet zapytałam o ‘te sprawy’, o których lepiej nie mówić głośno, szczególnie jak się mieszka w Donegalu, gdzie nadal głośna jest sprawa zamordowania, a właściwie wykonania wyroku na mężczyźnie, który przyznał się, że od kilkudziesięciu lat był brytyjskim szpiegiem w szeregach IRA. Nie zareagowała na pytanie wyczerpującą historią, a taką miałam nadzieję, natomiast od czasu do czasu podrzuca mi informacje, które kierują mnie na właściwą ścieżkę zrozumienia, w czym rzecz, skąd u niej ten tik?
Nie chodzi mi o tło społeczne i religijne, bo tego chyba nigdy nie zrozumiem całkowicie, ale o zwykłego człowieka przypadki, o kobietę, taką jak ja, która idąc na zakupy nigdy nie mogła być pewna, że wróci do domu cała. Niby nic, ale może zatruć życie, wpędzić w nerwicę, uczynić codzienność nieznośną. Wyobraźcie sobie, że spotykacie się w kawiarni z koleżanką, znacie się od dziecka, chodziłyście razem do szkoły, wszystkie wspomnienia z tamtego okresu łączą się z jej osobą, w ramce na kominku stoi Wasze zdjęcie z Promu – no, więc siedzicie sobie, pijecie pyszne cappuccino, zastanawiacie nad tym, czy bardzo zaburzycie program waszej diety, jeśli dołączycie do niego croissanta z marmoladą, rozstajecie się ustalając spotkanie na grilla w weekend, a godzinę potem dostajecie informację, że zginęła ona w drodze do domu, samochód pułapka.
Albo idziecie do sklepu kupić mundurek dla dziecka, zeszyty, buty, książki, to wszystko, co tam potrzebne w nowym roku szkolnym, chodzicie po piętrach, wykreślacie z listy kolejne punkty, i nagle huk i ciemność. Po ocknięciu się, wydostaniu na zewnątrz, dowiadujecie się, że niestety syn nie miał tyle szczęścia i zginął w zamachu bombowym. Masakra.
Tak mi właśnie myśli płyną, kiedy się nad sobą użalam, kiedy mi się wydaje, że nie udźwignę tego, co mi niesie życie, wtedy przypominam sobie takie historie, nerwowo latające oko znajomej i stawiam się do pionu. Z drugiej strony metoda na szczęśliwca, który ma dwie nogi, bo są tacy, co mają jedną, działa tylko na chwilę i wszystko wraca do punktu zero, czyli do użalania się nad sobą. Wtedy najlepiej wziąć się za jakąś odmóżdżajacą pracę fizyczną, bo żadna umysłowa, nie mówiąc o intelektualnej (to wbrew pozorom nie to samo) nie wchodzi w grę. Z całej listy zajęć fizycznych natomiast, najlepiej wybrać taką, którą odkłada się na ‘kiedyś, jak znajdę czas’. To teraz jest ten czas, bo nie tylko pozwoli nam zapomnieć, że się nam na łeb za dużo wali, ale jednocześnie da niezwykłą satysfakcję z jej wykonania, świadomość, ze się wreszcie za to wzięliśmy i jest to piękny początek w kierunku porządkowania wszystkich spraw, włącznie z tymi prozaicznymi, które jednak potrafią urosnąć do rangi problemu, kiedy za długo ‘wiszą’ nad nami.
No, ale to teoria, która w praktyce wygląda dobrze, pod warunkiem, że się człowiek, w tym wypadku ja, ruszy i ją w życie wprowadzi. A nie wprowadza, bo jest zajęty siedzeniem i roztrząsaniem, jaki biedny, jak już ma dosyć, jak to życie jest do d…pupy i w ogóle „ shit hit the fan” (tłum. gówno uderzyło w wiatrak).
A może coś wisi w powietrzu? - pomyślałam w nadziei, bo wchodząc w fazę pogodzenia, zauważyłam, że inni też się ostatnio skarżą na gorszą passę, na bezsensowne życie, kłopoty z rodzicami, finansowe zatory, wypalenie w pracy i inne takie, stałe części składowe wszelkiego biadolenia. A może to jest pozostałość po noworocznej melancholii i zaraz nie będzie po tym śladu? Przecież mamy Rok Królika, a ten powinien być sprzyjający, chociaż jedni mówią, że to tak zwany metalowy królik, więc będzie trochę konfliktów na świecie. Nihil novi.
A jeśli idzie w sferze osobistej, niezależnie, czy to Smok, czy Koza, dobrze pamiętać, że szczęście, jak śpiewa AM Jopek „…jest tuż obok nas. W zwyczajnym dniu, w zapachu domu, wśród chmur, w ciszy traw. Jest blisko nas, blisko tak”, a jednocześnie nie ma co od niego za wiele wymagać „Bo szczęście to przelotny gość, przebłysk słonecznej pogody. I dużo wie, kto pojął, że szczęście to garść pełna wody”. Szczęśliwego Roku Królika Wam życzę.
niedziela, 27 lutego 2011
I juz po. I znowu przed :-)
Witajcie po przerwie, nie było mnie, bo miałam gości, wiadomo, nie siedzi się wtedy w sieci. Dziewczyny przyjechały na tydzień, pierwsze trzy dni spędziły w Dublinie, a potem u mnie. Oj, to był świetny czas, szkoda, ze już pojechały. Pojeździłyśmy po Donegalu, zwiedziłyśmy Glenveagh National Park i Castle (czyli pałac o wyglądzie zamku)
Byłyśmy w pałacu w środku, po obejrzeniu wnętrz, ciekawych obrazów, mebli i wysłuchaniu historii o życiu w tym miejscu, o ludziach, którzy tu przyjeżdżali (pisarze, malarze, aktorzy, muzycy) np. Greta Garbo, czy Yehudi Menuhin, pognałyśmy na kawę z pysznymi słodkościami, a zaraz potem zrzucić to podczas ponad godzinnego spaceru po ogrodach zamkowych.
Uwielbiam takie klimaty, chodzenie po ścieżkach, gdzie kiedyś przechadzały się panie w długich sukniach obwieszone drogimi koliami, czytające w zaciszu japońskich klonów, czy dumające w ogrodzie bambusowym. Dom jest świetnie utrzymany, podłogi, meble, książki, naczynia codziennego użytku, wazy, książki, instrumenty, zasłony nawet, wszystko oryginalne. W ogrodzie rośliny mające ponad sto lat, niektóre gatunki ginące.
A na zewnątrz pałacu basen otwarty z podgrzewaną wodą
Byłyśmy w pałacu w środku, po obejrzeniu wnętrz, ciekawych obrazów, mebli i wysłuchaniu historii o życiu w tym miejscu, o ludziach, którzy tu przyjeżdżali (pisarze, malarze, aktorzy, muzycy) np. Greta Garbo, czy Yehudi Menuhin, pognałyśmy na kawę z pysznymi słodkościami, a zaraz potem zrzucić to podczas ponad godzinnego spaceru po ogrodach zamkowych.
Uwielbiam takie klimaty, chodzenie po ścieżkach, gdzie kiedyś przechadzały się panie w długich sukniach obwieszone drogimi koliami, czytające w zaciszu japońskich klonów, czy dumające w ogrodzie bambusowym. Dom jest świetnie utrzymany, podłogi, meble, książki, naczynia codziennego użytku, wazy, książki, instrumenty, zasłony nawet, wszystko oryginalne. W ogrodzie rośliny mające ponad sto lat, niektóre gatunki ginące.
A na zewnątrz pałacu basen otwarty z podgrzewaną wodą
Ci to mieli życie, czyż nie?
Wracając do mojego własnego, jutro znowu kurs. Już się nie mogę doczekać. Po ich wyjeździe, czyli po 11 rano, zasiadłam do komputera i po kilkunastu minutach sprawdzania poczty i krążenia po stronach, zaczęłam się uczyć. I tak kilka godzin. W ogóle mi nie było żal tego czasu. Ciekawa jestem, jak innym kursowiczom minął tydzień i co nowego wymyśli nasza nauczycielka?
P.S. Wybaczcie, że mnie ostatnio u Was komentuję. Poczytać daję radę, ale komentować to już zupełnie nie mam czasu. Pozdrawiam zbiorowo.
Zdjęcia oczywiście po kliknięciu, powiększą się
Subskrybuj:
Posty (Atom)