Pokazywanie postów oznaczonych etykietą weekend. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą weekend. Pokaż wszystkie posty

sobota, 29 września 2012

O spotkaniu towarzyskim i znajomej, co jej nie widziałam kilka lat z hakiem...



... i przy której radości mam tyle, co po nabiciu na hak. To znaczy – nie zrozumcie mnie źle - lubię jak trochę boli... ;) Ale nie aż tak! Znajome mam różne: takie co perorują, takie co deklamują i takie co stwierdzają (i spróbuj nie daj Boże przerwać taki monolog!). Babek zabawnych jest akurat jak na lekarstwo za to na Panie Dobre Rady jakiś urodzaj w ostatnich latach nastąpił. A jest jeszcze typ towarzyskiego Smętka. I tak jak typy owe się zmieniają – np te co stwierdzają w te, co perorują, a każdy rodzaj w Panią Dobrą Radę, to smętek ma to do siebie, że jest w swojej smętliwości niezmienny.
Wspomniana znajoma na każdy możliwy temat opowiada przydługo i z takimś jakimś żałobnym patetyzmem, głosem zimnym jak stal i miną marsową. Byle anegdota o nauce jazdy na wrotkach skłania mnie do rozmyślań, czy nie chciałabym być z takimi wrotkami pochowana, najlepiej od razu. Ja bym zniosła nawet pogadankę półgodzinną, gdyby mnie mówca obdarzył choć cieniem uśmiechu, może jakiś żarcik wtrącił, tymczasem w tem przypadku czuję, iż powinnam stanąć na baczność a zarazem wpłacić datek na afrykańskie dziatki. A zarazem udać się na mszę i marsz patriotyczny i oddać szpik kostny chorym na białaczkę, najlepiej od razu. No taka powaga to nie na moje zdrowie w wieczór piątkowy, na okolicznościowym spotkaniu towarzyskim. Co innego umówić się z butelką wina i czekoladą na wylewanie żółci o złym świecie (zostawić dobra u mnie i gdzieś sobie następnie pójść i wylać ;) Zbyt długo służyłam licznej ciżbie jako gąbka emocjonalna, teraz przywilej ten zostawiam już tylko nielicznym i na pewno nie takim, których spotykam raz na dekadę a którzy upływu takowej najwyraźniej nie zauważyli.
Ale tymczasem to ja się umówiłam na ploteczki, kobiety, wino i śpiew.
Ja rozumiem, że nie każdy może być mistrzem żartów okazjonalnych, naówczas wystarczy być stonowanym, ale w sposób pogodny jakiś taki. Czy my się na pogrzebie spotykamy? Ano nie. Nie wymagam Bóg wie czego, ale jakiegoś minimum obycia, które według mnie wygląda tak: ma być krótko, ciekawie, z puentą i najlepiej zabawnie. I można sobie przerywać. I należy wchodzić w interakcje. I jakiś UŚMIECH, no błagam, a nie żebym cały czas się empatycznie zastanawiała, czy nie zaproponować delikwentce jakiegoś specyfiku na wątrobę, bo najwyraźniej się jej właśnie przemieszczają kamienie żółciowe i stąd ta mina cierpiętnicza. Na szczęście pozostałe towarzystwo ratowało sytuację i jednak zdołałam się nieco obśmiać, więc całą tę eskapadę przez rozkopane miasto i z półgodzinnym czekaniem, aż przejedzie masa rowerowa uważam nawet za udane.
Że przesadzam, może ktoś powiedzieć, ale ja nie jestem cholernym towarzyskim Janosikiem, żeby mnie tak tym hakiem nadziewać.
Zresztą w drodze powrotnej nie zdzierżyłam: owinęłam tę kwestię w zwoje egipskiej bawełny i delikatnie zapodałam rzeczonej obywatelce, gdyż bez tego to mogłabym się dla podtrzymania rozmowy chyba tylko popłakać.
Dziękuję za uwagę.
















A właściwie to jeszcze nie. Bo będzie jeszcze przypis do posta tego i ostatniego. Bo się w końcu  zdecydowałam na pisownię ;) (purystów uprasza się o opuszczenie okienka) i będzie tak:
- płęta dla jakichś rodzimych historyj and słowiańskich mądrości
- pointa dla ą ę dyskusyj  intelektualnych o sztukach i filozofiach wszelakich
- puenta będzie stricte towarzysko-anegdotyczna
No :)

niedziela, 29 kwietnia 2012

Słodki niedzielny poranku!


Całą noc, zamiast spać, czytałam książkę, z rodzaju tych nie tyle super-ambitnych, co mega-wciągających. Jest siódma rano, oczy mam spuchnięte, cerę bladą i z niezdrowym połyskiem. Już o północy leżałam na kanapie jak kłoda i dosłownie czułam jak krew krąży mi w żyłach coraz wolniej, oddech się uspokaja, umysł odpływa gdzieś, jak cała zwalniam, jak samochód toczący się na jałowym biegu. 
Ale nie, nie poszłam spać. Postanowiłam poczytać, godzinkę, maksymalnie dwie. A potem dowiedzieć się, jak to się skończy. Teraz jestem tak zmęczona, że z oczu lecą mi łzy a skurcze mięśni łapią mnie na przemian w różnych miejscach ciała, zupełnie jakby ktoś grał na mnie jak na cymbałkach (najprawdopodobniej Pan Brak Magnezu).
A pogoda dopisuje, ranek taki piękny, słońce wypełnia pokój jakby ktoś wlał do środka słoik bursztynowego miodu, za oknem ptaki śpiewają istne symfonie i wszystko obleka się w ten wiosenny rodzaj zieleni, świeży i soczysty. 

Lubię patrzeć jak te tłuste, włochate bąki próbują z uporem maniaka wlecieć do środka przez zamknięte okna, co i raz zderzając się z szybą – bęc, odbicie i znowu bęc i odbicie, cóż za entomologiczny zapał! Wiosenne bąki, pajęczaki leniwie snujące się po ścianach, czerwone robaki cmentarne uganiające się po chodniku obok dwupasmowej autostrady mrówek i ważki utrzymujące się nieruchomo w powietrzu dzięki miliardom machnięć skrzydeł, które dla nas są tylko metalicznym błyskiem.

Lubię pisać o tej porze. Dzień wydaje się taki zuchwały, świat wydaje się taki przychylny.
:) 


























A żeby było jeszcze lepiej znalazłam niedawno mój podstawówkowy tomik Miłosza, o pożółkłych, luźnych kartkach. Coś mi się wydaje, że się kilka razy nie powstrzymam ;)


(...)
Kto chce malować świat w barwnej postaci,
Niechaj nie patrzy nigdy prosto w słońce.
Bo pamięć rzeczy, które widział, straci,
Łzy tylko w oczach zostaną piekące.

Niechaj przyklęknie, twarz ku trawie schyli
I patrzy w promień od ziemii odbity.
Tam znajdzie wszystko, cośmy porzucili:
Gwiazdy i róże, i zmierzchy i świty.

Czesław Miłosz, Słońce, Świat (Poema naiwne)

niedziela, 22 kwietnia 2012

Cyrk urodzinowy i kłopoty z jedwabną bluzką

Panowie i Panie, cyrk przyjechał do miasta! Kobieta z brodą konta baba z wąsami, frazesologiczny siłacz  w tańcu na stole z powyłamywanymi nogami, akrobatka w paskowanych rajtach do shortów w krattę, połykacze ognistej pizzy do społu z emiterami idealnych kółek z dymu, para z sutereny w zapalczywym pojedynku z duetem z antresoli. Koty, blanty, śpiewy, czterdziestoletnie kredyty, tatuaże na całe plecy. Za to żadnych dzieci, nawet w stadium planów. Czyli zjazd trzydziestolatków plus vat.
Następnie, po domowym prefiksie, nocna wyprawa na stoliczne parkiety, disko-błysko z housową homologacją, gdzie przyklejona do podłogi pokrytej dywanem z tłuczonego szkła i cytryn musiałam przekonywać samą siebie, że poczynili to przedstawiciele homo-sapiens, a nie pawianów marki barbarian.
Młodzież very nie-trzydziestoletnia oddawała się nieujarzmionym zwyczajom godowym albo też podrygom tak niewykwykwintym, że aż powodującym wysypkę z zażenowania, młodzieży trzydziestoletniej udawało się udawać, że się jej chce równie a nawet bardziej i tylko czasem dyskretnie ziewała sobie za kołnierz. Moje myśli zajmowała jakże kobieca kwestia czy moja jedwabna bluzka z tajemniczą metką "Do not wash and iron" przeżyje te nieszpory rozpusty w tytoniowych kłębach dymu oraz czy barman zechce mi spienić o tej nieludzkiej godzinie mleko do latte. Jako że stała ze mną kolejka półżywych i odwódnionych wykolejeńców to jednak nie zechciał. (A ponieważ ostatnio wszyscy wokół mnie twierdzą że mleko trucizną jest, to może i lepiej.)
Natychmiast po powrocie kawę zrobiłam sobie sama i weszłam do sieci zapytać googla, co mam zrobić z zaśmierdzonym jedwabiem, którego nie można uprać. Wersje były różne, a każda mniej optymistyczna od poprzedniej. Ostatecznie postanowiłam rzeczoną bluzkę wywietrzyć, co zaowocowało kilkoma rundkami po ogródku a następnie przymocowaniem jej do wentylatora, podczas gdy stoicko obserwujący mnie M. pukał się ostentacyjnie w czoło (widocznie dość mocno, bo potem rozbolała go głowa).
- Czy nigdy nie uległaś tej romantycznej tendencji spicia się na umór i legnięcia w ubraniu, czy ją już bezpowrotnie utraciłaś? - pyta M., wachlując się bardzo mądrą gazetą.
No, żeby odpowiedzieć na to pytanie, musiałabym przejrzeć całe roczniki pamiętniczków. Możliwe, że kiedyś uległam (tendencji), ale musiało to być w czasach taniej bawełny ;)


sobota, 24 marca 2012

Samobój glikemiczny czyli weekendowe post-mortem

Właśnie usiłowałam popełnić samobójstwo poprzez zjedzenie - w całości! - czekolady z Biedronki (w  tym momencie nie ma to już chyba żadnego znaczenia, ale dla ścisłości dodam, że bez opakowania ;). Przeżyłam. Do wyboru miałam albo to, co w skutek różnych zawiłości zakupowych znalazło się akurat pod ręką albo też śmierć głodową, ponieważ wyprawa do lodówki wydawała się stanowczo ponad moje siły. Jakże to człowiek może się pomylić, niesprawiedliwie przyznając śmierci głodowej miejsce drugie! Kiedy cukrowa bombardiera w moich żyłach nieco przycichła udałam się - pełna już karnego poszanowania dla zdrowego trybu życia - na świeże powietrze w celu wygrzania się w wiosennym słonku. Na głowie turban egzotyczny, w uszach słuchaweczki i tak sobie podryguję z zamkniętymi oczami, oparta o drzewo, w pełnym słońcu, no miód. Ale kiedy te oczy sklejone słońcem w końcu otwieram na przeciwko mnie stoi, kurczowo wczepiona w ogrodzenie, para emerytów z pieskiem. I się na mnie patrzy ta para jakby z trwogą.
- Ale o co chodzi? - pytam, wyłączając muzę.
- A bo myśleliśmy, że pani coś jest - mówią, a piesek dla podkreślenia powagi sytuacji zaczyna wyć.
"Rany boskie!- myślę sobie - czy ona nie ma czegoś do uprania, czy on nie ma czegoś do sklejenia albo odkurzenia, tak to jest jak się człowiek wałkoni na spacerach zamiast pracować do 70tki, jak mądrze nakazuje premier nasz!". Ale widzę, że z troską się na mnie patrzą, więc mówię tylko, że dziękuję i pomocy mi nie trzeba, drgawki to są do rytmu muzycznego i ogólnie git. Jednak po spojrzeniu w lustro uznaję, że jest coś na rzeczy: na osobie o twarzy białej jak papier a zarazem bestialsko poimprezowo wygniecionej i wstrząsanej czy to drgawkami czy rytmem, w zależności od interpretacji - turban egzotyczny wygląda jak ostateczny dowód ostatniej fazy stadium chorobowego.

Muszę się wziąć w garść! Muszę zacząć kupować zdrowe żarcie! I muszę też - co jest, jak się okazuje, kluczem do sukcesu - je następnie zjadać, a nie po tygodniu  znajdować w siatce przy drzwiach!


A to nie wiem czemu mnię bawi, chyba ze względu na ten zawadiacki głos.


niedziela, 4 grudnia 2011

Przenigdy w niedzielę

Zgodnie z prawami boskimi oraz prawicowymi wymiany drobnoustrojów w niedzielę nie oferujemy.



Sunday, that's my day of rest... no zapewne, gdyby to nie był jakiś niepisany dzień niezapowiedzianych wizyt znajomych oraz całkiem zapowiedzianych inspekcji sanitarnych rodziców. I gdyby w pakiecie było trochę więcej 'sun'.
I jeszcze raz to-prawie-że-samo w wersji Chordettes, która do wykonania Earthy Kitt ma się, właściwie, jak niedziela do soboty (więcej pampampam ;).
Nogi latami łamałam na podrygach w rytmie funk i groove, ale tak, przyznaję, czasami nosi mnie i w te rejony muzyczne.

poniedziałek, 17 października 2011

Makatka






















makatka Kathy Halper

I po weekendzie. Znowu w kierat bycia idealną gosposią.

niedziela, 2 października 2011

Lady Weekend 2: Dante w Szwajcarii

Trzeba przyznać, że tak jak w zeszłym tygodniu uległam niemal literackiej magii sobotniej nocy – schodząc coraz niżej do klubowego piekła pełnego wściekłego jazgotu i stłoczonych, półprzytomnych cieni, które kiedyś były ludźmi, czująca się jak Dante prowadzony za rękę przez Wergiliusza do ostatniego kręgu - tak w tym tygodniu byłam tylko onzeckim obserwatorem uczestniczącym w całości wydarzeń tego wojennego pogromu, zwanego weekendem, z równym zapałem, co Szwajcaria ;)

Pouczające jest to, jak nocne eskapady rujnują człowiekowi tak finanse, jak i zdrowie.
Tym, którzy wcześniej wpędzali mnie w kompleksy perorując jak to cudownie być na etacie, stały dochód pod koniec miesiąca, tralalala, koniec końców musiałam podarować papierka na taryfę, co ostatecznie uczyniło z mojego portfela finansowego Uroborosa a zarazem wyrwało aortę z mojego miękkiego acz oszczędnego serca. Co nie przeszkodziło mi później desperacko spróbować odkuć się w remika, w związku z czym obecny stan moich finansów utrzymuje się na poziomie: 0 przecinek 0 zł oraz 0 wszelkich innych walut, włączając w to orzechy.
Natomiast co do zdrowia - zamiast po skocznych i frywolnych wymachach nóg na parkiecie lec w łożu z jakimś zabójczym Hiszpanem do łóżka położyła mnie, równie zabójcza, grypa hiszpanka.
Najwyraźniej dwa tygodnie imprezowania z rzędu to za dużo. Na szczęście w przyszły weekend wybory, trzeba więc będzie odpuścić sobie lekkomyślne eskapady, wykurować się, wyspać i trzeźwo zagłosować. A przynajmniej odpuścić i wyspać.
Jeśli ZNOWU usłyszę – po wręczeniu dowodu osobistego - „Jakie śliczne zdjęcie! Tylko pani wcale niepodobna...” to przysięgam, że strzelę w pysk.

niedziela, 25 września 2011

Lady Weekend

A weekend, dziękuję, udany. Mający się do zeszłego weekendu niczym Lady Gaga w wesji scenicznej do Lady Zgagi w wersji saute:













(makijaż rewelacyjnie wprost powiększający gałę optycznie ;)



vs

Znalazłam nawet odpowiedni poster promocyjny:
;)

niedziela, 4 września 2011

Oswajanie swojego miasta czyli Pourlopowy weekend

Piątek
Wyposażona w narzędzie o tyleż efektowne, co niezbyt zabójcze, czyli tapetę, wyruszam w miasto. Pragnę oswoić weekend w moim mieście, znowu się w nim zakochać, lub przynajmniej – patrząc realnie – chociaż powtórnie przyzwyczaić. Niestety wieczór kończy się nadspodziewanie szybko. Imprezujący znajomi liczebnością i entuzjazmem przypominają odwrót konfederackiej armii w końcówce wojny o ustanowienie hedonistyczno-tanecznych stanów pourlopowej wesołości. Większość jest na urlopie (hallo! dzieci poszły do szkoły, już wrzesień! wracać mi tu i pracować na zus!); są wreszcie i ci, którzy po wakacjach postanawiają porzucić hulaszczy tryb życia, picie i palenie i ogólnie pouprawiać sporty łamane na imprezy kulturalne, co chwilowo mnie nie interesuje.

Sobota
Wyposażona w narzędzie o tyleż efektowne, co niezbyt zabójcze, czyli tapetę, wyruszam w miasto. Ci, którzy imprezowali wczoraj, a rzygali rano, niezdatni są do czynów bardziej heroicznych niż zamawianie rosołów w każdej napotkanej knajpie, oraz snucia psychologizujących analiz własnego życia i ostatniego związku przy kuchennym stole we własnym domu, co oczywiście interesuje mnie zawsze, ale chwilowo jakby mniej.
Nie mogę znowu dopuścić, żeby ten precyzyjny wysiłek, od którego tak odwykłam, a który włożyłam w pomalowanie swojej facjaty tak po prostu się zmarnował – w końcu obcowanie z nią w lustrze, to już nie ta przyjemność to kiedyś (po namyśle: jeszcze mniejsza przyjemność niż kiedyś). Wysiłek jednak nie na tyle obfitujący w trwałe rezultaty, żeby przetrwać do jutra, jak sądzę. Ale nie mówmy hop. Noc jeszcze młoda.

Niedziela
Wyposażona w resztki wczorajszej tapety na wczorajszej gębie siedzę przed domem, palę papierosa, wachluję się wiązką rukoli i ziewam. Po czym wracam do łóżka, ale ponieważ niestety wylewam do niego kawę, czuję się zmuszona znowu wrócić do punktu wyjścia, czyli przed dom. Nie mam kawy, więc znowu ziewam.
Jutro poniedziałek. Nienawidzę mojego pourlopowego życia.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Po weekendzie czyli wyczerpane baterie

Jeden z tych wyczerpujących weekendów, po których człowiek patrzy na baterie Duracela i zastanawia się, gdzie je sobie wsadzić.




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...