Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2-5/10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2-5/10. Pokaż wszystkie posty

sobota, 10 października 2015

Rodzina pszczół. Recenzja książki



Kiedy przychodzą Święta bądź moje urodziny, z radością odkrywam jak dobrze jest posiadać rodzinę. Małą bo małą, ale wiem, że mogę im zaufać. Są moimi najlepszymi przyjaciółmi, nigdy mnie nie zdradzą – łączą nas więzy silniejsze niż sympatia czy miłość: więzy krwi. A genetyce nie da się zaprzeczyć. Zresztą nie wyobrażam sobie, co stałoby się ze mną, gdyby nie miałabym Mamy, która pierwsza otwiera wszystkie paczki z książkami i  w sekrecie zjada cały zapas gorzkiej czekolady. Łączy nas jeszcze cała fura wspomnień, wspólnych rozmów, przeczytanych książek, obejrzanych filmów i wspólnych przeżyć – i tych dobrych, i tych złych. Ale nie tylko Mama – samotnie czułabym się bez mojego kuzynostwa, bez ich cierpkich dowcipów i kłótnia. Nie da się zaprzeczyć, że pełnią ważną rolę w moim życiu, tak samo jak inne rodziny w życiach innych ludzi na całej Ziemi. Rodzina pełni przecież nadrzędną funkcję we wszystkich kulturach świata. I tak powinno być. To jest, myślę, oczywiste. Pewnie dlatego taki szok wywołują w nas wszystkie rodzinne patologie i przemoc. Szok zapewne większy niż w przypadku, gdy tragedia dotyczy dwóch obcych ludzi. Rany goją się dłużej, są przecież bardziej rozległe, bo więzi z rodziną są mocniejsze niż z przyjaciółką czy kochankiem; blizny pozostają zwykle na całe życie, a tęsknota za najbliższymi jest jak ból fantomowy, na który najczęściej nie ma żadnego leku. Uraz zostaje na całe życie, przekazywany w kolejnych pokoleniach i jak zaraza powoduje kolejne rany, tworząc zaklęte koło, efekt domino. I tylko czasami udaje się to na tyle zaleczyć, by można było dalej żyć. 

Nic dziwnego więc, że pisarze uwielbiają ten temat. Już Arystoteles w swojej Poetyce, zbiorze formalnych rad dla dramatopisarzy, zauważył, że by wywołać w widzu litość i trwogę, a więc przeżyć niezwykle ważne dla antycznych artystów katharsis, konflikt tragiczny ma dotyczyć rodziny, a nie obcych sobie osób. Oczywiście, udało się to w wielu przypadkach, czasami aż za dobrze. Teraz, przeliczając sztukę na pieniądze, pisarze zauważyli, że takie tematy sprzedają się doskonale – współczujemy takim bohaterom, z napięciem śledzimy ich losy, ale też z pewną satysfakcją śledzimy tragedie innych, pijąc kakao pod ciepłym kocykiem i ciesząc się, że nas takie problemy nie dotyczą (do czego prowadzi takie myślenie przekonałam się na własnej skórze i lojalnie nie polecam). Ile ludzi, tyle pomysłów: motyw ten został wtłoczony w krwawe machiny kryminałów i depresyjne powieści psychologiczno-obyczajowe, często wraz z fizycznym powracaniem bohaterów do miejsc traumatycznej młodości. Dla tych mniej wyrobionych bądź życiowych optymistów, lubiących dobre zakończenia, pojawiają się także pozycje o wracaniu z takich traum do życia, odradzania się, zabliźniania się ran. Przeniesienie się do innej miejscowości, do pięknej wiejskiej willi, spotkanie przystojniaka, zaopiekowanie się dzieckiem, otworzenie sklepu czy cukierni… Pomysłowość autorek, bo najczęściej kobiety zabierają się za tego typu literaturę, doprawdy nie zna granic. Szczególnie, kiedy bohaterem jest osoba wkraczająca ze swoimi traumami w okres dorastania, ciężki przecież dla każdego – pojawiają się tu tematy pierwszej miłości, seksualności i pogłębiającej się depresji, poczucia winy. I pogodzenia się z przeszłością, zaakceptowania jej, zrozumienia, czasami będącego procesem bolesnym. Tak, to temat na tyle nośny i ciekawy, że można tu zrobić wiele oryginalnych, ciekawych rzeczy. A im boleśniejsza przeszłość i kolorowa teraźniejszość, tym lepiej. 

Lily ma czternaście lat i wyrzuty sumienia. Uważa, że to przez nią zginęła jej kochająca matka, zostawiając ją z samą z nieczułym ojcem, który nie pozwala jej na nic, a za każde najdrobniejsze przewinienie każe klęczeć na grochu. Oparcie znajduje tylko w swojej czarnoskórej opiekunce i gosposi, Rosaleen. Jednak obie pewnego dnia wpadają w kłopoty – bo są to lata 60., kiedy na południu USA, gdzie rozgrywa się akcja książki, Murzyni są dyskryminowani i prześladowani -  które odmienią ich życie na zawsze i sprawią, że obie zdecydują się na ucieczkę. Dokąd? Same dokładnie nie wiedzą, ale Lily chce znaleźć ludzi, którzy wiedzą coś o jej matce, szczególnie że pośród niewielu pozostałych po niej pamiątek znajduje się tajemniczy obrazek z czarnoskórą Maryją. Ten trop prowadzi ich do różowego domu, w którym mieszkają trzy czarne siostry-pszczelarki o imionach z kalendarza: August, May i June. Czy one są tymi, których Lily szukała? Czy znają prawdę o matce dziewczyny i czy dziewczyna chce tę prawdę poznać? I – najważniejsze – czy Lily znajdzie w końcu coś, co będzie mogła nazwać swoim domem i kogoś, kto będzie dla niej rodziną? 

Muszę przyznać, że boję się pszczół z powodu silnego uczulenia, przez które kilka razy wylądowałam w szpitalu, nigdy więc jakoś nie fascynował mnie temat pszczelarstwa, a także nie potrafię zrozumieć jakichkolwiek tym zachwytów. Miód natomiast kocham, nie tylko dlatego, że stanowi zdrowszy zamiennik cukru – kto nie pił herbaty lipowej z miodem, to nie wie, co jest dobre. I placki z miodem! Albo pyszny, żółciutki miodzik wybierany łyżką prosto ze słoja. Czuję, jak nawet teraz cieknie mi ślina. Mniam. Zobaczywszy tę książkę pierwszy raz poczułam coś podobnego, chyba za sprawą ciepłej okładki, a kiedy przeczytałam opis pomyślałam, że to coś idealnego dla każdej dorosłej fanki Kubusia Puchatka i doskonały dodatek do miodowych uczt. Szczególnie, że wiele opinii znajomych przekonywało mnie, że pod warstwą słodkiego miodu kryje się prawdziwe, gorzkie życie, a całość pulsuje emocjami. Dlaczego nie, pomyślałam więc, przeglądając internetowe recenzje, które gorliwie utwierdzały mnie w przekonaniu, że to książka warta uwagi. Bo i nazwisko Autorki takie mniej znane, a z doświadczenia wiem, że tacy pisarze są najlepsi, i ten miód… A przede wszystkim wplątany we wszystko rasizm, temat, którym zainteresowałam się po przeczytaniu wcale miłego czytadełka Kathryn Stockett i który mnie zainteresował na tyle, by szukać jakiejś innej, ciekawej historii z tym wątkiem. A ta była nawet interesująca, chociaż już wtedy wiedziałam, że bez kalek znanych motywów się nie obędzie, szczególnie, że blurb uczciwie wspomniał o wątku miłosnym. Mimo tego, pełna nadziei, zasiadłam do czytania. 

Trzeba przyznać, że książka została pięknie wydana. To niezaprzeczalny fakt. Przede wszystkim okładka: zdjęcie przedstawiające Murzynkę w żółtej sukni, w której, trzeba to przyznać, bardzo jej do twarzy, z głową owiniętą czymś w rodzaju czapki i brązowymi, drewnianymi kolczykami. Zamyślona kobieta, ni to wesoła ni to smutna, spogląda gdzieś przestrzeń, poza okładkę i zasięg wzroku czytelnika, a kolor skóry kontrastuje z żółtą sukienką o pszczelim motywie i kwiatem, przemyślnie umieszczonym na rękawie . Za nią, trochę rozmyta i stapiająca się beżowo –żółtą ścianą domu (gdzie jest róż?) widać białą, blondwłosą dziewczynkę w równie pstrokatej sukience, trzymającą w ręku jakiś bliżej niezidentyfikowany przedmiot, przypominający bukiet jakiś białych kwiatów. Całość robi naprawdę dobre wrażenie, kontrastując z pomarańczowym paskiem, przemyślnie ozdobionym geometrycznym wzorem miodu, na którym brązowymi literami wytłoczono imię i nazwisko Autorki. A także bielą, którymi wypełniono wolne miejsca na okładce i grzbiecie, również z owym wzorem plastrów miodu. Ozdabia on również wewnętrzne strony oprawy łącznie ze skrzydełkami, a także blurb, gdzie został wytłoczony pod napisami i, kiedy ustawimy książkę pod odpowiednim kątem, zacznie lekko lśnić (nie macie pojęcia, ile razy coś takiego robiłam). Na skrzydełkach wydrukowano kilka pozytywnych recenzji i fotografię pisarki, całkiem miłej kobiety jak sądzę po wyglądzie. Wnętrze książki jest również estetyczne – ładna czcionka i cytaty z książek pszczelarskich, które zaintrygowały mnie kiedy pierwszy raz kartkowałam książkę w domu. Zresztą ten biały papier. Jak nie można kochać tego papieru, jaki używa Wydawnictwo? Wybaczcie brak profesjonalizmu, ale książka naprawdę ładnie pachnie.

Zaczęło się ciekawie, intrygująco, chociaż każde zdanie czytałam z narastającym zdumieniem. Rój os, które wpadły do pokoju bohaterki w nocy i czternastolatka, która związku z tym idzie do swojego ojca, którego zazwyczaj się boi? Cóż, czytałam dalej, próbując – wedle swoich starych nawyków – nie diagnozować żadnej choroby u Lily już na początku powieści. Jedne kuriozum jest dopuszczalne, myślałam. Może Autorka myśli, że mało absurdalne książki są nudne? Przy opisie okoliczności śmierci matki dziewczyny, Deborah, uznałam, że wszystko jest dobrze, po prostu pisarka założyła, że czytelnicy domyślą się sami, że kobieta odbezpieczyła pistolet już wcześniej. Ale odbezpieczać pistolet przy dziecku? Jezu Chryste. Zresztą wydawało mi się, że pisarka wyczerpała limit dziwnych sytuacji i teraz wszystko będzie na poważnie. Naprawdę. Wciąż miałam duże nadzieję że coś dobrego z tego wyniknie i poległam dopiero gdzieś w połowie, gdy Autorce na serio skończyły się dziwaczne pomysły i wszystko stało się już bardziej żałosne niż śmieszne. Mimo to dalej czekałam na moment, w którym po czternastoletnie dziecko przyjedzie policja, owa czternastolatka przestanie marzyć o wiele starszym od siebie czarnym chłopaku (nie chodzi o to, że był Murzynem, ale o to, że był pełnoletni, a ona była jeszcze małolatą, no ale nikt nie był temu związkowi przeciwny, że już lepiej nie wspomnę o tej scenie z fioletowym miodem, ewidentnie z podtekstem, jak na wczesnych teledyskach Lany del Rey), a członkowie tej dziwnej sekty Córek Marii zostaną przykładnie ukarani i bynajmniej nie za to, że są Murzynami, bo rasistką nie jestem, a sekty to po prostu coś społecznie niebezpiecznego, budzącego subiektywny niesmak. Tym razem jednak akcja okazała się nieprzewidywalna, co mnie zaskoczyło, ale negatywnie. Bo naprawdę dla powieści byłoby lepiej, gdyby była do bólu przewidywalna tzn. realistyczna. Ale dość już tej ironii. W każdym razie fabuła aż roi się od absurdów i rozwiązań rodem z tych wesołych filmów familijnych, które w pewien sposób naśladują naszą rzeczywistość, upraszczając ją jednak do potrzeb niesamowitych przygód bohaterów i ich błyskotliwych pomysłów. Zastanawiałam się nawet, czy powieść nie jest próbą przeniesienia takiego filmu na karty książki, ale myślę jednak, że pisarka podejmuje tematy zbyt trudne do udźwignięcia przez taką konwencję. Chodzi tu o rasizm, trudną do przyjęcia opowieść o matce, nadmiernie udziwniony wątek religijny i rzeczy, które dla dobra dziecięcego optymizmu powinny być dla nich niewiadome, jak samobójstwa i morderstwa. Wszystko to zebrane razem tworzy absurdalną, trudną do przełknięcia mieszankę: infantylne pomysły i prawdziwe kurioza połączone z karkołomnymi tematami, które sprawiają trudność nawet mistrzom. A wszystko to sklejone lepkim, za bardzo słodkim miodem, pokaźną ilością dłużyzn, które nikomu szczęścia nie dadzą i sentymentalizmem w wersji postmodernistycznej, żeby przypadkiem życie i jego cierpienia nie zniszczyło budowanej misternie baśni. Bo to jest właśnie baśń dla dorosłych, tyle że niezbyt mądra – wątki, które mogłyby stworzyć z tej historii urokliwą, ale nierealną historię (jak Służące) zostały niedopracowane albo zniszczone kosztem tych, których powinno być tam jak najmniej, a które popychają całość w stronę dziwacznych rozwiązań fabularnych, z biegiem czasu niszcząc wszystkie zalążki dobrych pomysłów. Nawet te cytaty z podręczników pszczelarskich i pozycji popularnonaukowych, które tylko w dwóch przypadkach łączą się tematycznie czy symbolicznie z treścią rozdziału; w pozostałych Autorka musiała wybierać na chybił-trafił, bo mimo że mądra nie jestem, w pół godziny, które spędziłam szukając jakiegoś ukrytego sensu, musiałabym coś wymyślić. Cóż, szkoda tylko czasu. 

Książka ma jednak tę zaletę, że czyta się szybko. Naprawdę szybko i lekko. Z jednej strony to dobrze, bo męką byłoby mierzenie się z czymś podobnym, co zajmuje dużo czasu, którego przecież dużo nie mam. Ale z drugiej strony treść przecieka przez palce i zanim porządnie wczujemy się w specyficzny przecież klimat książki i (może) dostrzeżemy jakiekolwiek zalety, dobrniemy do końca. Powodem takiej sytuacji jest język pisarki, wbrew temu, co napiszę dalej, skonstruowany bardzo prosto i czytelnie, bez zawiłych, długich zdań i w jakikolwiek sposób zaburzonej chronologii. Czyta się więc bez większego wgłębiania się w słowa, bez smakowania ich, ślizgając wzorkiem po zadaniach i przerzucając kartki; co ciekawe, nie można tego nijak zatrzymać. Cenię sobie umiejętność lekkiego konstruowania zdań, żeby pióro było przystępne dla każdego, ale skoro pisarka zdecydowała się na prostotę w stylu, to powinna być konsekwentna i w języku. Bo tutaj jest bardzo barwnie, aż za bardzo. Mam tu na myśli niektóre metafory i porównania, prawdziwy przerost formy nad treścią, tak samo zdumiewający jak niektóre sytuacje, szczególnie że kontrastuje z fragmentami napisanymi dość porządnie i w sposób prosty (ale takich jest zdecydowanie mniej). Szkoda, że nikt nie oświecił pisarkę, że napisanie dobrej książki wcale nie oznacza zarzucanie czytelnika wydumanymi porównaniami czy zestawieniami wyrazów; ot, Autor Ścieżek północy, książki przeczytanej nieco wcześniej, potrafił stworzyć piękną prozę używając nie tylko pisarsko-malarskich środków stylistycznych, ale i zwykłych wulgaryzmów, języka potocznego oraz słów, które wyszukane nie są. Sztuka polega bardziej na wyważeniu wszystkich elementów, proporcji i harmonii, równowagi pomiędzy kiczowato-kwiecistymi udziwnionymi porównaniami a zwykłą, przyziemną, ale melodyjną prozą (jeśli chodzi o melodyjność, to też tego tu brakuje). A wymieszanie powyższego z prawdami życiowymi (czytaj: truizmami) a la Paulo Coelho z pszczelarskim stażem – którego rolę spełnia August, wygłaszająca co jakiś czas mądre tyrady, drętwe jak przemówienia w sejmie - sprawia, że jedyne, co można zrobić, to się roześmiać. Ale to nie będzie wesoły śmiech. Raczej sarkastyczny.  Jedynie cała ta analogia świata do ula wydaje się ciekawa, aczkolwiek w tej wersji mocno naciągana i nieprzekonywująca. Cóż, po przeczytaniu tych wszystkich pseudofilozoficznych wynurzeń mądrych kobiet nie tylko z tej pozycji, nic nie jest już w stanie mnie zdziwić. A szkoda, bo reszta dialogów, dotycząca spraw bardziej przyziemnych jest nawet ciekawa i nie taka drętwa, jak można było się spodziewać. Z niektórych kwestii naprawdę przebijają emocje (tak jak z kilku słów, które wypowiedział ojciec Lily na początku książki, które dotyczyły matki dziewczyny; scena była naprawdę mocna i chyba najlepsza w książce), inne są płynne i poprawne, chociaż bliżej im do klasycznego języka literackiego niż potocznego, najbardziej imitującego rzeczywistość, a kwestie poszczególnych bohaterów nie są indywidualizowane, o użytym w Służących dialekcie czarnoskórych ludzi nie mówiąc, a przyznaję się, to przede wszystkim miałam nadzieję znaleźć w powieści poruszającej kwestie rasowe. Patrząc jednak na sprawę inaczej, trzeba przyznać, że pisarka nie miałaby czego w dialogach indywidualizować, bo przy takich bohaterach pozbawione jest to jakiegokolwiek sensu. 

Chyba że zrobiłabym wyjątek dla Rosaleen. Ma charakterek, wewnętrzny wdzięk, nakreślone pewną ręką cechy i jest najbardziej wyrazistą postacią w powieści. Choć większość jej zachowań Autorka wyolbrzymiła, z naturalnie śmiesznych epizodów robiąc epizody nieznośnie infantylne, to podczas lektury darzyłam ją pewnego rodzaju sympatią i współczuciem, należącym się każdemu, kto znajdzie się w miejscu, w którym nie powinien być – wystarczyłoby kilka poprawek, domalowania kilku rysów i uwiarygodnienia niektórych cech postaci, a gosposia w domu Lily zostałaby postacią idealną do Służących, a może i nawet do pozycji jeszcze lepszych. Ale tylko ona. Bo Lily już nie. Poza tym, że owa małolata prowadza się z starszym od siebie o wiele lat chłopakiem, kłamie jak z nut i bez wyrzutów sumienia, błyskotliwością zadziwia niejednego dorosłego, jest wredna i humorzasta (a mimo to i tak wszyscy ją kochają), pisarka nie potrafiła uczynić z niej postaci realistycznej. Nie ma iskry życia, wiarygodności, głębi uczuć, dzięki którym czytelnik mógłby ją polubić. Głębiej nakreślonych uczuć, światłocieni, problemów ujętych z rozwagą, zrozumieniem ze strony pisarza. Bo o postaci nie trzeba tylko pisać, trzeba ją rozumieć, nawet kiedy postępuje źle, jest czarnym charakterem albo po prostu nie lubimy jej. Zresztą to i tak nie uratowałoby Lily, bo nie była wiarygodna choćby dlatego, że wydaje się trochę nazbyt … dojrzała jak na swój wiek i nie tylko z powodu uniesień miłosnych (?), ale także jej decyzji i przemyśleń. Tak, tak, można być dojrzałym ponad swój wiek, ale na Boga, w każdym z nas, dorosłych, tkwi jakiś pierwiastek dziecka, co nie oznacza również, że w dzikiej furii rzucamy cudzymi słoikami miodu w ścianę (!). Skoro o amorach mowa, to Zach jest postacią psychologicznie bezbarwną. Niby po wyjściu z więzienia płonie z zemsty na białych, ale potem idzie do szkoły dla nich, słuchając słów Lily, zapewne pełnych uzdrawiającej magii. Poza tym jest uosobieniem dobra, przyjaźni, powagi i uczynności, nawet wtedy, gdy przez to ma skończyć w więzieniu. Ciężko uwierzyć, że pozbawiony jest wad, nawet w zakochanych oczach głównej bohaterki i narratorki, że nie żartuje jak to młodzi chłopacy mają w zwyczaju, zgrywając sztywniaka lub będąc nim. Nie wiem co gorsze.
 
Poza nimi mamy jeszcze nasze kalendarzowe siostry – przede wszystkim August, owego pszczelego Coelho, najmądrzejszą i najbardziej wyeksponowaną z sióstr, w dodatku przewodniczkę owego niesamowitego kultu Córek Marii; postać idealną, anielską, rozumiejącą wszystkich, łagodzącą ból etc. Nie lubię idealnych charakterów, już nawet Lily ze swoimi kaprysami była lepsza, bo w pewien sposób, acz nieporadny, pisarka ukazała mroczną stronę jej osobowości, co oczywiście nie tyczy się jej mentorki. Przewodniczki. W powieści inicjacyjnej kogoś, kto pokazuje młodemu bohaterowi drogę i objaśnia niejasności skomplikowanego nowego świata i chyba tak też można to odczytywać (tak, przecież to oczywiste, że powieść inicjacyjna i po trosze, z założenia, symboliczna, ale Autorka dokłada starań, by cała symbolika uli, pszczół i tego dziwnego kultu Maryi została jak najstaranniej i najdokładniej wyjaśniona, nie pozostawiając miejsca na naszą własną interpretację i odbierając większości rzeczy mnogość znaczeń), ale całość jest pełnoprawną powieścią, a nie jakąś filozoficzną rozprawką, gdzie jakiś przewodnik jest tylko uosobieniem pewnych cech, a więc może być nieskończenie dobry. W sensie myślałam, że Autorka pisze o ludziach i nie jest to tylko opowieść o dorastaniu Lily, co wymaga innego rozłożenia akcentów. May, druga siostra… To jedna z tych bohaterek, które pozostałyby na długo w mojej pamięci, gdyby niedopracowanie charakteru tej postaci. Kogoś takiego jak May trudno jest napisać w ogóle, a co dopiero napisać dobrze; mimo wszystko uważam ją za wielką zmarnowaną szansę – przez to zmarnował się wątek, który mógł być najmocniejszym punktem powieści. Gdyby Autorka opisała ją staranniej i szerzej, pogłębiając jej portret, to, co zrobiła później, wydawałoby się bardziej prawdopodobne i szokujące, a może nawet utkwiłoby w pamięci kogoś tak nieczułego jak ja, zresztą siostry dziewczyny otrząsają ze wszystkiego bardzo szybko, co wydaje się dość dziwne i raczej niezbyt pocieszające. Najmniej wiemy o June, której wątek skupia się na małżeństwie z niejakim Neilem, a cechy jej charakteru ograniczają się do panicznego lęku przez małżeństwem; poza tym grywa niebiańsko na wiolonczeli, a na początku niespecjalnie lubi Lily. Autorka próbowała ukazać tu postać kobiety ograniczonej własnymi lękami, ale jej postać jest słabo zarysowana, ledwo tylko naszkicowana, jakby pisarka gdzieś się spieszyła, albo absorbowały ważniejsze kwestie, choć, jak już pisałam wcześniej, lepiej byłoby, żeby ograniczyła jedne rzeczy względem drugich, dzięki czemu powieść nabrałaby głębi, prawdziwie ciekawych rysów - szkoda, że pisarka nie przyłożyła się do kreacji tej postaci, to kolejna zmarnowana szansa na nadania powieści nowych wymiarów. 

Na koniec zachowałam sobie szwarccharakter naszej powieści, którego również nasza Lily się boi – T. Ray, jej ojciec. Poza jedną dobrą sceną, w której człowiek ów nabiera na chwilę życia i charakteru, przez którą czuć prawdziwe emocje, wszystko to co robi jest – tak jak w przypadku innych bohaterów – płytkie i pozbawione głębszego sensu. Pisarka usprawiedliwia go krótkim stwierdzeniem, że przeżył wojnę i został okaleczony, jakby to wszystko wyjaśniało, i choć podejmuje próbę głębszej analizy bohatera, to wybrała sobie na to złą chwilę – jedną z najbardziej dynamicznych i dziwnych scen w całej książce, ostateczne rozwiązanie problemu z ojcem, które zamiast być dramatyczne, wyszło jakieś płaskie, bez wyrazu i niezbyt zrozumiałe dla mnie, co oznacza, że albo nie mam wystarczającego intelektu, albo po prostu nie wiem, co pisarka miała na myśli. Wynika z tego, że na swój patologiczny sposób kochał on matkę dziewczyny, ale ciekawa jestem wciąż, co dalej. A przecież to najbardziej fascynująca postać, która zamiast bajkowego Złego Czarnoksiężnika mogłaby być równie złą, ale pełnokrwistą, może zasługującą na współczucie postacią, dzięki czemu książka byłaby ciekawsza, a może i bogatsza o nowe wątki, a wybór Deborah byłby nie tak bardzo bolesny dla Lily i rozczarowujący czytelnika. Gdyby… Ale myślę, że starczy tego gdybania. Książki od nowa nie napiszę. 

Wiem, że powinnam być łagodniejsza, bo przygodę z twórczością tej pisarki zaczynam, niefortunnie, od debiutu, a debiut zawsze – moim zdaniem – trzeba oceniać łagodniej, szczególnie kiedy nie jest dobry. Bo pisarz stawia pierwsze kroki lub też raczkuje jeszcze w literaturze, jest niedoświadczony, trzeba nim pokierować. Z drugiej strony czytane wcześniej Służące, do których nie sposób nie porównywać tej pozycji, wyznaczyły jakiś standard, jeśli chodzi o pozycje tego typu, sprawiły, że szukałam w niej przyjemnej rozrywki, ale oczywiście na pewnym poziomie. Nie chodzi o to, że mam jakieś pretensje względem owej dziwnej sekty czy jakieś uprzedzenia wobec Murzynów – to tak naprawdę moja sprawa, ale Autorce nie udało się mnie przekonać, ująć opisanymi wydarzeniami, poległa od strony technicznej, chociaż zamierzenia miała może ambitne i ciekawe pomysły. Może. Jednak jaki jest wniosek to każdy widzi – raczej nie powrócę do tamtego różowego domu polegać, bo mam własny, a w nim własną, pszczelą rodzinę, na której mogę polegać i która w zanadrzu ma mnóstwo własnych historii, ale nie takich, w których wszystko kończy się jakąś jesienią cudów i w której rodzina cierpi z powodu wydumanych problemów, a pocieszenia szuka się w Maryi lub  w sobie. Ale takich historii, w których smaruje się rany – choćby miodem – i idzie się walczyć dalej, czując wsparcie innych, żyjących w maleńkim ulu rodzinnego świata.

Tytuł: „Sekretne życie pszczół”
Autor: Sue Monk Kidd
Moja ocena: 2,5/10

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Literackiemu

Ponieważ Wydawnictwo przysłało mi dodatkowy egzemplarz, jeśli nadal macie ochotę na tę książkę, piszcie, czy chcielibyście mały konkurs.

piątek, 26 czerwca 2015

Migdałowa baśń. Recenzja książki



Na końcu Królestwa Niebieskiego Ridley’a Scotta, filmu wprost proporcjonalnie głupiego do pięknej twarzyczki Orlando Blooma i ilością historycznych błędów równającą się litrom czerwonej farby wylanej na planie, padło jedyne chyba w tym wszystkim mądre zdanie: Pokój w Królestwie Niebieskim do dziś jest kwestią problematyczną. Oj, z pewnością jest i to nie tylko dlatego, że Jerozolima jest stolicą trzech wielkich religii (i to jakich! Judaizm, chrześcijaństwo i islam czerpią z tych samych korzeni, ale historia, pewne założenia i wzajemne animozje przeszkodziły im w dogadaniu się). Do bolesnej starożytnej historii Żydów (niewola babilońska, perska, potem okupowanie kraju przez Greków i Rzymian, a potem najgorsze – najazd Arabów) doszły krucjaty, podczas których baronowie Królestwa Jerozolimskiego i Arabowie, mordując się wzajemnie, zabijali Żydów. Religijny zapał i upojenie zwycięstwami na Bliskim Wschodzie, przyczyniły się do rozpoczęcia w Europie prześladowań wyznania mojżeszowego, co z powodzeniem kontynuowała Inkwizycja. O pewnym austriackim pozerze z śmiesznym wąsikiem, który upierał się, że jest aryjskim Niemcem, nie wspomnę – wspomnienia z wycieczki do Auschwitz-Birkenau prześladują mnie dziś. Zrozumiałe więc jest, że Żydzi po tym wszystkim chcieli mieć swoje państwo tam, gdzie kiedyś na tronie zasiadali Dawid i Salomon. Czy jednak mają prawo postępować z ludnością arabską niemalże tak, jak postępowano z nimi w Europie? Czy to na nich mają stosować starą, budzącą już za czasów Jezusa kontrowersje zasadę oko za oko, ząb za ząb

Wojna Izraela z Autonomią Palestyńską toczy się dziś. Znana z telewizyjnych „Wiadomości” Strefa Gazy, nazwana tak od pięknego, starożytnego miasta Gaza (świadka wojen Diadochów, bitew o Aszkelon i goszczącego w swoich murach takie osobistości jak Saladyn czy Ryszard I Lwie Serce), jest symbolem tej wojny, bardzo trudnej dla ONZ i Unii z powodów historycznych, bo jeśli miejsce to jest kolebką Żydów, to przecież większość została wygnana, a Arabowie mieszkają tam od V w. n.e, co w ludzkim, niedoskonałym ujęciu też jest zawsze. Do wszystkiego dochodzi jeszcze skomplikowana polityka międzynarodowa, która nie uznaje słabszych, nie mówiąc o zwykłych obywatelach i zupełny brak zgody pomiędzy obiema nacjami, mający także źródło w religiach – judaizmie i islamie – które niekoniecznie mówią o przebaczeniu, a także każą traktować innych z góry. Oba narody wiele wycierpiały w swojej historii, także i podczas tej wojny, ale z tym Polityka się nie liczy i zadaniem niezaangażowanych w nią ludzi, dlatego ich rola, tym właśnie pisarzy, jest pochylić się nad cierpieniem zwykłego człowieka, dla którego nie liczą się racje obu stron, tylko to, że żołnierz – obojętnie w jakim mundurze – przyjdzie i rozwali ci dom lub zabierze ojca do więzienia. Bo – kto wie – jakiś polityk czy wojskowy, dla którego wioski pełne żywych ludzi są tylko pozycjami na linii frontu, stanie się nagle czuły na ból, a obie strony zrozumieją, że lepiej jest nawiązać dialog i pójść na kompromis, który zdaje się być jedynym w tej sprawie normalnym rozwiązaniem, neutralizując terrorystów obu stron i godząc się. Może po przeczytaniu książki ktoś zrozumie cenę pokoju i doceni ten stan w Europie póki jeszcze można, a komuś otworzą się oczy na ewidentne zło na świecie. Tak jak Chłopiec z latawcem. Może, w takim razie, jest jeszcze jakaś szansa dla Izraela i Palestyny? 

Nie wierzę w te całe pokojowe akcje, bo, jak powiedzieli starożytni Rzymianie – chcesz pokoju, gotuj się na wojnę – i być może zmienię zdanie, kiedy na podwórku zobaczę rosyjski czołg, to jest jednak zupełnie inna sprawa. Dobra pacyfistyczna książka musi być przecież literackim arcydziełem, by poruszyć serca całych narodów, pomóc im spojrzeć ponad podziałami, co się zdarza niezwykle rzadko. Ale co mi tam – pomyślałam, otwierając tę książkę – przynajmniej przeczytam kawałek dobrej literatury. 

Siostra Ahmeda, Amal, została rozerwana przez minę przeciwpiechotną, kiedy goniła motyla na łące. Potem żołnierze izraelscy kazali wyprowadzić się domu, w którym mieszkała jego rodzina, i przenieść się do mniejszego. Tu jednak wydarzyła się największa tragedia w życiu chłopca – ojca zaaresztowano, znajdując w ogródku zakopaną broń. Kiedy głowa rodziny odeszła i kolejny dom został zniszczony, to Ahmed i jego młodszy o rok brat, Abbas, muszą się zaopiekować rodziną. Czy jednak chłopcy dadzą radę? Czy niezwykły dar, dany głównemu bohaterowi przez los, pomoże Palestyńczykom i Izraelitom stać się jednym narodem? Jak potoczą się losy głównego bohatera – również wątki dotyczące spraw sercowych – i jego rodziny, tak okrutnie doświadczonej straszliwą wojną, toczącą się przecież w cywilizowanym świecie XXI wieku? I czy przebaczenie jest najlepszym wyjściem z sytuacji? 

Niewątpliwie największym plusem książki jest jej wydanie i potwierdzi to każdy, kto miał ją w swoich rękach. Tytuł, napisany piękną, różową czcionką, jest wytłaczany i na okładce i na grzbiecie, a zdjęcie biegnącego ulicami jakiegoś miasta chłopca na białym tle jest niezwykle intrygujące i sprawia, że okładka łatwo wpada w oko. Na tylnej stronie okładki mamy kolejny, lekko lśniący wytłaczany napis, wyjaśniający o czym będziemy czytać, ładną grafikę przedstawiające kwiaty na jakimś drzewie (kwiaty migdałowca?) i dość długi opis. Całość wygląda minimalistycznie, bardzo estetycznie i w pewien sposób nawiązuje do treści, chociażby delikatną, dyskretną się urodą, mającą w sobie coś intrygującego, co sprawia, że mimo wszystko oprawa zaciekawia. Prawdziwa uczta zaczyna się dopiero w środku: przy każdym rozdziale umieszczono zarys gałęzi tytułowego drzewa migdałowego, a przy karcie każdej z czterech części książki niemal całą jego sylwetkę. Rysunek jest bardzo misterny i bardzo mi się spodobał – kiedy otrzymałam książkę, przez całe półgodziny kartkowałam ją, w poszukiwaniu drzew, a w czasie czytania owe rysunki umilały mi czytanie. Nie wiem, czy Wydawnictwo przedrukowało ten pomysł z wydania oryginalnego, czy – tak jak okładkę – zaprojektowano w Polsce, ale jestem naprawdę pod dużym wrażeniem. Lubię takie dodatki w książce, byle minimalistycznie i ze smakiem, jak tu. 

Język, jakim posługuje się pisarka, jest prosty i lekki, wbrew tematowi.  Nie ma tu żadnego specjalnego stylu, trudnych metafor i ukrytych znaczeń; jedynym novum są wtrącenia w języku arabskim i żydowskim, które sprawiają, że powieść staje się bardziej wiarygodna. Szczerze mówiąc, po stylu czuć nieco, że Autorka jest debiutantką – nie ma żadnych językowych błędów czy też potknięć, słów użytych nie tam, gdzie trzeba, czy słownego przesadyzmu, jak mówi moja kochana kuzynka (wszyscy wiecie, o co chodzi), co podziwiam, bo narracja jest prowadzona z perspektywy głównego bohatera, jednak wydaje mi się, że pisarka nie nabrała jeszcze pewności siebie właściwej doświadczonym pisarzom, pisze nieśmiało i nieporadnie, czasami po prostu nie wiedząc, jakiego słowa użyć. Odbiera to książce wiele barw, pozbawia ją życia, sprawiając, że perspektywa staje się płaska i mniej różnorodna; słabiej odczuwamy uczucia postaci, przez to one stają się bardziej nierealne, nie mówiąc o dynamice w niektórych scenach oraz dramatyzmie akcji – opisy, które mogłyby stać się porywające czy zapierające dech w piersiach (także w negatywnym tego słowa znaczeniu, jak w początkowej scenie z nieszczęsną Amal czy wtedy, kiedy rodzinę wyrzucano z pierwszego, a potem z drugiego domu). Czasami było też za lekko, a czasami wręcz przeciwnie – nachalne podkreślanie mrocznych stron strefy Gazy naprawdę może zirytować takiego czytelnika jak ja. Najlepiej jeszcze udało się Autorce opisać zwyczaje panujące w Palestynie – wesele Ahmeda i Nory było barwne, ciekawe, a styl Autorki żywy, aż chciało się czytać. Szkoda tylko, że potem było znów gorzej i z nieba spadłam na ziemię. 

Główny bohater jest ciekawą postacią… ale tylko na początku. Później okazuje się, że jest matematycznym geniuszem i wszystko, co tyczy się jego osoby staje się różowo-mdlące, łącznie z szybkimi awansami na uniwersytecie i przyjaźnią z żydowskim profesorem. Chociaż tak o sobie nie myśli, jest chodzącym ideałem: dba o rodzinę, kocha ojca, świetnie idzie mu na uczelni, ma mnóstwo przyjaciół i tak w ogóle. Dziwne. Makabryczna śmierć siostry nie pozostawiła żadnego śladu w jego psychice? No nie wiem, może ja mam zryty książkami mózg, a ponieważ ponoć książki uczą empatii i są raczej dla wrażliwców, nie rozumiem, jak działa mózg matematyka, dla którego liczą się tylko chłodne kalkulacje. Dbanie o rodzinę jeszcze mu przebaczę, bo dobre dzieci jeszcze, wbrew pozorom, istnieją, ale nie wydaje się nikomu dziwne, że tak szybko zaskarbił sobie sympatię Żydów na Uniwersytecie Hebrajskim (!)? Nijak ma się to do rzeczywistości, przynajmniej dla mnie. Z wiekiem stał się niemniej denerwujący, bo jego działania w strefie Gazy pokazują go w raczej negatywnym świetle – ot, amerykański, napuszony naukowiec, który niekoniecznie da się lubić, nie mówiąc już o poprawnym skonstruowaniu postaci przez Autorkę: Ahmed wydał mi się płaski, bez życia, jednoznaczny i bardzo szablonowy. Czy mam napisać, że szkoda? E tam, zrobiłam to już tyle razy, że każdy chyba wie, co czuję krytykując coś, co mogłoby być lepsze, prawda? 

Porywającą postacią mógłby być Abbas, brat głównego bohatera, ten zły (z doświadczenia wiem, że zwykle mroczne postaci są lepiej skonstruowane i bardziej ciekawe niż te dobre). Autorka przez tę postać chciała napiętnować Hamas ale i terroryzm w ogóle, pokazując, jak bardzo może zniszczyć nienawiść. Pomysł super, jednak o ile postać Ahmeda była jasna, to Abbas jest może tylko lepszy od Saurona, Voldemorta i złych czarnoksiężników z baśni, tyle że na końcu zmienia się w Dobrego Wujka, zupełnie tak, jakby bestia okazała się pięknym księciem. Mogłoby być to piękne i wzruszające, w końcu we wielu książkach motyw przebaczenia jest jak najbardziej obecny, ale brak tu półcieni; delikatnej analizy psychologicznej, zrozumienia, rozbudowanych aspektów psychologicznych i choćby odrobiny autentyczności – wszystko wydaje się więc być szyte grubymi nićmi, co zbytnio mnie nie przekonuje. Dla ścisłości: zupełnie mnie nie przekonuje. Nic a nic. 

Pozostałe postacie zostały tylko delikatnie nakreślone, zostawione przez pisarkę w formie szkicowej. Mądry Baba, trochę jak taki dziadek pykający fajeczkę w tych wszystkich bajkach dla dzieci z wielkimi kolorowymi obrazkami (które wspominam z sentymentem; czasy mojego dzieciństwa, gdzie jesteście?) i mama, trochę jakby negatywnie podmalowana, sama nie wiem dlaczego, słaba istota, którą trzeba bronić i która niekoniecznie potrafi ogarnąć swoje życie i dzieci. Zupełnie źle stworzona Nora, która wydawała mi się nieco zaskakującym ale i niepotrzebnym wątkiem, Jasmine, której nie potrafiłam polubić, syn Abbasa, rodzeństwo Ahmeda, przyjaciele ze studiów i niewiarygodnie serdeczny przyjaciel-profesor oraz jego żona, jedna z tych, które obwieszają się pacyfkami i wierzą w pokój na świecie, co podziwiam, bo mi już nadziei zupełnie nie zostało; oraz wiele, wiele innych sylwetek, które cierpią z braków warsztatowych Autorki, może niewielkich, ale za to bardzo widocznych, a które, w mniejszej ilości, mogłyby być bardzo ciekawymi, charakterystycznymi typami, żyjącymi własnym życiem. Czasami po prostu nie liczy się ilość, ale jakość – są powieści z kilkoma ciekawie skonstruowanymi postaciami, które więcej mówią o podjętym przez Autora problemie niż portret zbiorowy jakiegoś narodu. 

Fabuła wewnątrz kolejnych czterech części jest spójna, skonstruowana dobrze, czyta się więc przyjemnie, raczej bez znudzenia, chociaż w trzeciej części pisarka popada w mielizny luksusów, w jakie opływa Ahmed, zagłębiając się z pewnym brakiem wprawy w jego życie osobiste i intymne (co raczej niezbyt ma się do tematu książki). Akcja toczy się dość szybko, pisarka, która z pewnością nie grzeszy okiem do szczegółu, opisuje wszystko bardzo ogólnikowo, pobieżnie, z niejaką gracją przechodząc z sceny do sceny. Dość dużo miejsca zajmują przemyślenia głównego bohatera i ogólne spojrzenia na sytuację panującą w kraju, połączone z opisami  sytuacji politycznej, biedy życia Arabów i okrucieństwa Izraelczyków, czym Autorka próbuje zrobić swojej książce odpowiednio dramatyczne tło, tylko cudem unikając rzucania jawnych gromów na Izrael (wspomniała bardzo szeroko niechlubną operację Cast Lead, czyli Płynny Ołów, która faktycznie pociągnęła za sobą wiele ofiar w Gazie) i nawoływania do pojednania, pokoju etc. Wszystko to zostało przyprawione bajkową wręcz naiwnością i idealizmem, łącznie z Szczęśliwym Zakończeniem, mającym symbolizować przyjaźń między Izraelem a Palestyną i dowód na to, że kiedy zjednoczą się pokojowym uścisku dłoni, razem mogą stworzyć coś, co pomoże całemu światu, pokazując siłę przebaczenia, potępiając przy tym jak i wojnę, tak i terroryzm (z częściowym usprawiedliwieniem tych drugich), nie mówiąc  tu już szerzej o moralizujących wystąpieniach obu zainteresowanych bohaterów, co nieco mnie zdenerwowało – bo jak wiecie – nie  ma nic dla mnie gorszego niż wmawianie mi, że tak będzie dobrze. I jeszcze to odkupienie krzywd z przeszłości, niczym maksyma wyjęta z kart Biblii: Ostatni będą pierwszymi. Dzięki temu wszystko jest proste, jasne,  łatwe, kompromis przyjemny i satysfakcjonujący; wojsko Izraela jest złe, terroryści nie mają perspektyw, a życie w zgodzie jest możliwe. Gdzie Wielka Polityka, wpływająca na mieszkańców, gdzie animozje religijne (bohaterowie w tej książce są raczej bezwyznaniowi), tradycje, półcienie, leżące przecież w naturze ludzkiej? Ciężko przecież wybronić się argumentem, że Autorce nie pasowało to do koncepcji… 

Kiedy by mi ktoś powiedział, że powieść jest raczej baśnią, utopijną wizją przyszłości (albo sama bym wierzyła w to, co wierzy Autorka), z pewnością inaczej podeszłabym do powieści zupełnie inaczej. Bo to ładna baśń – o smaku migdałów, które nie są ani słodkie ani gorzkie, pełna nadziei, jak kwitnąca na wiosnę gałązka drzewa migdałowca. Mamy tu wszystko: triumf dobra, happy ever after, bardo dobrych i bardzo złych, prostą fabułę i niemalże magiczne zdolności bohatera, który ratuje swoją piękną krainę, pełną egzotyki i magii dla europejskiego czytelnika. Ale czy można pokazać ten bardzo skomplikowany konflikt w takim uproszczeniu, próbować jakoś wszystko wypośrodkować, pokazując, że są dobrzy i źli ludzie po obu stronach, kierujący się własnym sercem, szlachetni, pełni poświęcenia, a polityka tak naprawdę nikogo nie dotyczy? Czy wypada tak o tym napisać? Pomijając niezwykle istotne kwestie? Opowiadając o tym bez kontekstu, bez historii, w którą ta wojna jest wpisana, a którą ciężko jest zignorować (tysiące lat!)? Nie zająknąć się nawet na jakiś kontrowersyjny temat? Moim zdaniem, każda dobra książka na ten temat powinna wzbudzać kontrowersje. Może wystarczyłoby trzymać się kurczowo nurtu pacyfistycznego? Cóż, wątpliwości wiele. A baśnie chociaż wcale nieźle napisane, dość przyjemne i pięknie oprawione, nie zmienią ani wczoraj ani dziś ani jutro. No, chyba że da relaks, wieczorem i z kubkiem ciepłego kakao, może i miseczką migdałów (nie polecam jednak, są pyszne, psują jednak linię) Chociaż i tu nasuwa się pytanie – czy wobec cierpienia tamtych ludzi, tak wypada?

Tytuł: „Drzewo migdałowe”
Autor: Michelle Cohen Corasanti
Moja ocena: 2,5/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu SQN

Recenzja bierze udział w wyzwaniu Wojna i… literatura

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Lipa na polu bitwy. Recenzja książki

Jak może nie wiecie, wasza ukochana książkowa blogerka, nazwana sama przez siebie Kylie Raven, nie ma życia towarzyskiego, co, podejrzanie, nawet cieszy jej mamę. W jej wieku ludzie szlajają się po szkole po mieście i zakazanych klubach, zasłaniając swój wiek pod tapetą z makijażu, Kylie natomiast siedzi w domu z kilogramami książek, albo dłubie na komputerze jakąś długą formę wypowiedzi (która niekoniecznie jest recenzją). Kylie nie ćpa, nie pali, nie ugania się za chłopakami (he, he, serio?) myśli o czymś, co nie jest literaturą i muzyką. Na przerwach, zamiast chodzić do podstawówki i dręczyć biednych pierwszaków, korzystając z faktu, że szkoła jest zespołem szkół, siada w kącie z książką i odtwarzaczem MP3. I dlatego, że prawie cały swój czas poświęca na pisanie i czytanie, ma czas przeczytać każdą książkę, nawet taką, którą nie przeczytałaby, kiedy czasu byłoby mniej. Stąd te wszystkie głupie paranormale, jeszcze bardziej odmóżdżające obyczajówki i mnóstwo innych rzeczy. Albo, na przykład, książki, które napisane zostały przez ludzi z hm... pewnych ugrupowań. Będące reakcją pewnych ugrupowań na nie tylko popkulturę, ale na wydarzenia, które są w danym czasie przerażająco popularne i głośne i w których jest więcej niż jedna warstwa. I, czy wiecie, że takich książek jest więcej, niż moglibyście przypuszczać? Dzisiaj wasza Kylie przedstawi wam jedną z nich.

Przeczytałam tylko dwa pierwsze tomy przygód Harry'ego Pottera, dopóki zrozumiałam, że nie będzie to coś w stylu opowieści Tolkiena, a zamiast elfów po lesie hasają jednorożce (tak na marginesie, ktoś mógłby mi wytłumaczyć skąd taka popularność tych zwierząt? Niby Internety mam, ale raczej nie wchodzę na tzw. gimbusiarskie strony internetowe, a na Twitterze jestem za rzadko, by to wszystko zrozumieć, więc zwykle jestem mniej mądra niż moi koledzy i moje koleżanki z mojej kochanej klasy i szkoły). Nie wiem więc, jak się mają do prawdy te wszystkie oskarżenia dotyczące prawdziwej magii i okultyzmu w tej sadze i nie dociekam. W każdym razie fakt faktem, że różne praktyki tego rodzaju pojawiają się coraz częściej w świecie i w Polsce, a każdy, kto wyznaje wiarę w jakieś sacrum – obojętnie jakie, nawet to ciemne, jak nasz słodziuchny Nergal – wierzy, że za magią ktoś stoi. Autorka więc, wywodząca się, jak się domyślacie, z konserwatywnych kręgów Kościoła Katolickiego, zaniepokojona tą modą na magię, postanowiła napisać coś, co, teoretycznie, odciągnęłoby ludzi od magii, czy też zapoczątkowało – tylko się nie śmiejcie – nurt fantasy specjalnie dla katolików, jakby istniały jakieś podziały między ludźmi i jakby nawet katolicy byli jacyś inni. Nie śmiejcie się, błagam. Były świecące wampiry, książęta zaklęci w tygrysy, to dlaczego nie ma być fantasy dla katolików? Tak, mówię całkiem poważnie. A teraz przełknijcie ślinę i uspokójcie się, ponieważ przechodzimy do poważniejszej części tej recenzji, czyli oceny tego, jak się Autorce udało.

Kiedy w Internecie pojawiły się reklamy w postaci ruchomych bannerków (znikąd przypominające reklamy Gry o Tron i wielu, wielu innych popularnych książek) pomyślałam, że warto jednak się zapoznać i hańba by była, gdybym nie skończyła tej trylogii. Szczególnie że poprzednia część pozytywnie mnie zaskoczyła, tym swoim gęstym i mrocznym klimatem dark fantasy (!).

Wnuk Alhara, tego z poprzedniej części, jest hodowany przez mistrza Lucerusa, wyznawcy Boga Mądrości. Wychowuje się samotnie, przyjaźniąc się z zamkowym błaznem i wciąż przeżywając dylematy moralne, polegające na dumaniu, którego z kilkudziesięciu bogów Królestwa wybrać. Wiara w Tego Samego bowiem wygasła, a każdy ma swojego prywatnego boga, który Rodzice księcia Ariela, natomiast, zginęli podczas pożaru zamku, tak samo, jak, prawdopodobnie, brat naszego głównego bohatera, Adam. Jednak pewnego dnia, kiedy Lucerus coraz widoczniej dąży do władzy absolutnej, bibliotekarz i błazen, uciekają z księciem i piękną Ameeą, by wyruszyć w podróż do zamku-klasztoru, ukrytego w górach, niegdyś (odsyłam do drugiego tomu) został rozłupany przez wulkan gór Hogen. Tak rozpoczyna się dość klasyczny quest, podejrzanie znany z pierwszego tomu, a zakończony, jak zapewne domyśla się każdy fan fantastyki, wybuchowym końcem i powrót prawdziwego króla na stolicę (Aragorn, mamy problem – ktoś cię podrabia z tym prawowitym królem, nie sądzisz?), który obiecuje obudować mocno zachwianą wiarę w Tego Samego. Tymczasem otrzymujemy mieszankę podziemnych (znów odsyłam do drugiego tomu...) jaskiń, siarki, kurzu z dróg, humoru (?) i, co najważniejsze, nauk. Staram się więc nie być zgryźliwa, wredna i sarkastyczna, ale faktycznie, jak głosi wszem wobec okładka, Tolkien by się nie powstydził.

Plusy. Są jakieś? Szybko przypominam sobie akcję książki, ale jednak nie znajduję nic, co jest zdecydowanie na plus i nie mogę nic ciekawego wymyślać. Okładka? Malowana, tak samo jak okładka serii o Harrym Potterze (kolejne świadome nawiązanie, mam wyliczać?), jest dość urokliwa. Niezbyt, wbrew pozorom, oddaje to, o czym jest książka (oprócz tej całej symboliki Lucerusa w czerni i tak dalej), ale jest kolorowa i sympatyczna. Lekko naginając niektóre rzeczy, do jakich z wielką chęcią mogłabym się przyczepić, okładka jest na plus. Jak w wielu, wielu innych książkach, niestety.

Powieść jest napisana takim samym stylem jak dwie poprzednie części, czyli stylem dość prostym, z pojawiającymi się metaforami, które burzą resztkę uroku i służą tylko temu, żeby, pokazać ludziom (w mniemaniu Autorki), że umie pisać, oraz, na szczęście teraz w mniejszej dawce, słynnymi wielokropkami, którymi pisarka ma w zwyczaju nas raczyć. Na szczęście, nie ma krótkich, jakby uciętych zdań jakimi, w przeważającej części, częstuje nas Autor Pieśni Lodu i Ognia, więc w żadnym wypadku nie miałam wrażenia, że przedzieram się lodową pustynię, grzęznąc po pas w śniegu. Wręcz przeciwnie – miałam wrażenie, że swobodnie płynęłam sobie z jakąś rzeczką, problem jednak w tym, że zimną. Czyli też nie było zbyt miło, szczególnie z powodu tych metafor. I dziwnemu humorowi, który wcale nie jest śmieszny tylko żałosny, a bohater, który właśnie taki humor posiada, jest kolejnym przykładem nerwicy dwubiegunowej z ciężkim ADHD i ilorazem inteligencji poniżej przeciętnej, przynajmniej wtedy, kiedy żartuje. Poza tym jest dość sympatycznie – czasami Autorka zaskoczy nas ciekawą, naprawdę udaną metaforą, zabłyśnie udanym opisem czy fragmentem dialogu, które, czasami, są nawet ciekawie, chociaż przesadnie, indywidualizowane . Pisarka ma nawet swój charakterystyczny styl, prosty i klarowny, więc czasami, kiedy się wysili, jest nawet ciekawie. No, na tyle ciekawie, by brnąć dalej.

Zresztą, jak zobaczycie, pisarka niemal plagiatowała samą siebie, co znaczy, że od średniego tomu pierwszego jej warsztat nie poprawił się, albo ona nie chce, żeby się poprawił. Cóż. W każdym razie wszystkie części różnią się jedynie fabułą, chociaż, szczerze mówiąc, nawet to nie jest takie pewne. W każdej części książęta przecież przechodzą gruntowne nawrócenie z wiary w bożków (może następna powieść będzie o ludziach niewierzących w nic?) w wiarę w Tego Samego, niby Boga, który stworzył ten ich świat, ale tak naprawdę Boga chrześcijan, co odczyta dosłownie każdy (już nie będę poruszać tematu, jak to denerwuje człowieka – przecież nawet sam Mistrz Tolkien mówił, żeby tak nachalnie nie wpychać religii do fantasy, jeśli chcemy być obiektywni). Również stylistycznie jest tak samo – Autorka popełnia wciąż te same błędy, ale, co ciekawe, żadnych nowych. W sumie, gdybym miała trochę mniej ambicji recenzenckich i byłoby mi spieszno do mojej ukochanej matematyki i również kochanej geografii, chemii i fizyki, wkleiłabym, jaki ktokolwiek fragment dwóch poprzednich recenzji, zmieniając tylko imiona, fakty i nazwy miejsc, w których rozgrywa się akcja. Sprawia to, że trzeci tom jest jeszcze bardziej nużący, nie mówiąc już o tych teologicznych wstawkach, na każdym, każdziuchnym momencie, nawet wtedy, kiedy dwójka głównych bohaterów umiera na siarkowej pustyni. Ale temu osobliwemu zjawisku poświęcimy jeszcze oddzielny akapit.

Natomiast z bohaterami jest dość kiepsko. Tak kiepsko, że to raczej oni byli powodem, dla którego tyle razy przerywałam lekturę. Autorka w dalszym ciągu bardzo boi się dawać swoim bohaterom jakieś wady, więc raczej nie przypominają normalnych ludzi, tylko jakieś anioły, którzy, jeśli wyzwolą się z okowów magii, stają się niemal idealni, a właściwie idealni (o ile nie mają lub przestali mieć wspólnego cokolwiek z magią), choć wzorem z pewnej bardzo popularnej powieści o wampirach (jakby ta pisarka i Zmierzchu nie krytykowała) wciąż narzekają, cierpią i uważają się za najgorszych, podczas gdy, o zaskoczenie, wszyscy wokół wychwalają ich pod niebiosa – tak, książkę, perło dynastii, o tobie teraz mówię. No ale przypatrzmy się bliżej. Nasz główny bohater, książę Ariel, jest dość płaską, rozmytą postacią. Przez zdecydowaną większość książki jęczy i narzeka lub ma te swoje, dość wydumane, problemy moralne. Nie ma jakiś określonych, stałych cech charakteru, co właściwie znaczy, że nie ma żadnych. Nie mówiąc już o Perinie (pochodzącym zresztą z niezwykłego rodu bohaterów), błaźnie królewskim, o którym można powiedzieć, że cierpiał na iście błazeńską chorobę polegającą na zachowaniu się w określony, błazeński sposób, by później zachowywać się inaczej i zaprzeczyć swoim zachowaniem posiadanie cech, o które go wcześniej podejrzewaliśmy. To ma jakąś swoją nazwę, ale pomijając go i jego ukochaną Ameę także, bo tę dziewczynę spotkaliśmy tylko na chwilę i w dodatku spotkanie to nam o niczym nie powiedziało, nawet, jaki miała kolor skóry. Eh. Kogo tu jeszcze mamy? Wszystkowiedzącego, pięknego i niezwykle odważnego księcia Adama, który, niestety, chce zostać zakonnikiem (a może był przystojny?...), ojca Perina, ale tylko w migawkach, kilka kobiet, również w migawkach i nawet sympatycznego chłopca, Kennę, który najpierw zdejmuje księciu buty pod stołem, a później, niczym mężczyzna, prowadzi tegoż samego do podziemnych jaskiń za wodospadem i potrafi uciec wrogowi. Mimo tego nawet muszę przyznać, go lubię. Natomiast mistrz Ido, bibliotekarz, gdyby Autorka miała więcej talentu lub dłużej popracowałaby nad powieścią, byłby ciekawą, barwną i inną od wszystkich, ale oczywiście, kiedy Autorka spieszyła się z pisaniem, jak nie wiem co, wyszło coś z ADHD i w dodatku chaotycznie, a przez to nijakie. Są postacie albo i grupy postaci, które zachowują się kompletnie irracjonalnie, na przykład ci leśni zbóje. Jednak to jest raczej spowodowane przez chaotyczność fabuły, ale jak można coś takie go zrobić swojej książce? Inne postacie, które gdzieś tam, na chwilę się pojawiają, by zaraz kompletnie wyparowywać w atmosferę. Taką postacią jest Miria, dziewczyna naszego głównego bohatera. Gdyby zagościła na kartkach dłużej, byłoby ciekawie. Szczególnie że przez całą książkę nie ma ani śladu, rozumiecie, ani śladu wątku romantycznego. Chociaż, prawda, w książkach jest go aż za dużo, ale chociażby się tam gdzieś przewijał. To, że bohater patrzy się na bohaterkę, nic jeszcze nie znaczy. O, nie. Może patrzeć na nią z nienawiścią. Pomijając to, w powieści jest mnóstwo kapłanów, bo nasi bohaterowie nie nocują w szczerym polu, ale u kapłanów właśnie. Albo innych zakonników. O ile postacie pojedyncze, marginalne z tej wielkiej, okazuje się społeczności, są na pewno sympatyczne,tyle kapłan Ur, będący głównym towarzyszem w wędrówce księcia jest nieco nadpobudliwy i, jak to bywa, bardzo lubi zmieniać charakter. Inni kapłani są świątobliwi i resztę ich cech charakteru Autorka zakrywa welonem milczenia. Cóż. Może i dobrze. Ale nawet i kapłani są ludźmi – jedni są śmieszni, inni poważni, a jeszcze inni chodzą naburmuszeni. Nie mam racji, droga pani pisarko?

Obiecałam, że o nauce płynącej z książki napiszę oddzielny akapit, bo owa nauka jest tego warta, uwierzcie. O tym, że magia, jakkolwiek, jest zła i należy wierzyć w Tego Samego, co przychodzi niezwykle łatwo, dowiedzieliśmy się już w pierwszym i w drugim tomie. Jednak na tym się nie skończyło, wręcz przeciwnie. Doszły do tego niezwykle delikatne, jak na tę Autorkę, aluzje polityczne (także o narkotykach), ciągłe refleksje na temat innych bożków, ludzi błądzących w ciemnościach, którzy nie znają Jasności. I to zawsze – dwóch przemytników nie rozmawia o niczym innym tylko o bogach, ślepa jaszczurka żyjąca w jaskiniach nakłania umierających z wycieńczenia wędrowców do porównania jej do smutnego człowieka, który urodził się w ciemnościach i nie wie, czym jest światło. Hm. Hm. W porządku. Każdy przecież ma prawo myśleć tak, jak chce, ale ja się pytam, jak można tak zanudzać i męczyć Czytelnika – na każdym kroku, niemal strona po stronie tym samym. Magia jest zła, inni bogowie są źli, w kraju się źle dzieje, Ten Sam jest największy, jesteś perłą dynastii, jestem głupi i od nowa. Aż czytać się nie chce, a jak już, to oczy niemal same omijają te fragmenty i trzeba się zmuszać, żeby czytać. A także, co najgorsze, czasami nie mogłam znaleźć czytanego fragmentu, nawet wtedy, kiedy założyłam sobie zakładką, bo ciągle miałam wrażenie, że czytam to samo. I później Autorka się dziwi, dlaczego, zamiast inni ludzie nawracać się z magii, podejmować z powieściami dyskusję o to, czym mają rację, śmieją się z nich. Nie można, przecież być takim napastliwym, nie można przecież wysypać na człowieka całą beczkę cukru, nie zwabiwszy go wcześniej kostką, w której by się rozsmakował. Albo zwodzić go, intrygować, by nabrał ochoty na szukanie inspiracji Autora, jak to zrobił Mistrz Tolkien. Pisarce piszącej opowiastki o niebie dla dzieci dużo można przebaczyć, ale chyba braku zdrowego rozsądku nie popuszczę.

Fabuła nie zachwyca, wręcz przeciwnie. Jest jeszcze gorzej niż powyżej, z bohaterami i całą resztą. To klasyczny, nudnawy quest, z mocno przepojony naukami, a momentach, które atmosferę podgrzewa jakaś przygoda, jakiś pościg, albo emocje opadają tak szybko, jak wzrosły, albo, co gorsza, boleśnie nas rozczarowują. Czasami akcja pędzi na złamanie karku, jak w urywku o pustyni Grecesa i tak naprawdę nie wiadomo, kiedy wszystko się rozegrało, bo chwilę uciekają, a kilka słów później są już daleko od swoich prześladowców. Albo jest tak groteskowo nielogicznie, jak na początku, w scenie z dowódcą Lasów Wschodnich. Przez resztę powieści bohaterowie sobie idą, snując nieciekawe rozmyślania i zatrzymując się w klasztorach, które dla Autorki są kolejną okazją do rozmyślań teologicznych i wykładów, które, cóż, jak już wspomniałam wyżej, nie wydają się potrzebne ani dobre (i, na logikę, skoro Lucerus tępi wiarę Tego Samego, to dlaczego w kraju jest tyle klasztorów?) Nie mówiąc o tym, że na końcu, kiedy na twierdzę Holin zbliżało się niebezpieczeństwo w postaci wojsk maga, któremu marzyła się władza absolutna, nieograniczona i wieczna, tak naprawdę do bitwy nie doszło, bo zanim przeciwnicy skrzyżowali miecze, Ten Sam postanowił zainterweniować i czarnoksiężnik zabił się sam, a właściwie został porażony białym światłem czy czymś w tym rodzaju. Cóż, Tolkienowi szczęka opadłaby, gdyby się o czymś takim dowiedział, szczególnie że dla Drużyny Pierścienia, czy też później dla Trójki Myśliwych (nie mówiąc o Eowyn, która bez hełmu zabiła Czarnoksiężnika z Angmaru) zabijanie orków było zajęciem przyjemnym, pożytecznym i już nudnym. Ja też byłam rozczarowana i to jak! Myślałam już o świetnym opisie bitwy, chociaż o odrobinie krwi, ale okazało się, że zamiast tego mamy lipę. Bardzo niezłą, wysoką, ot, taką lipę, jaką w swoim ogródku miał Jasio Kochanowski. Tyle że nie o to chodziło. Gdyby chociaż stało się coś, jakiś mały cud i bohaterów spotkało coś, co wymagałoby naprawdę poświęcenia i odwagi, walki na miecze i tak dalej, wyszłaby porządna chociaż baśń. No bo, jeśli opisuje się wojnę, nie trzeba od razu opisywać okrucieństwa, ale, po prostu, powiedzieć nawet, że kogoś, choćby w imię Tego Samego, zaciukali mieczem. Nawet laser w Gwiezdnych Wojnach znajdował się w mieczach. Co ta pisarka sobie myślała? Że fajnie jest czytać książkę z gatunku przygodowej fantasy, w której nie wylewa się nawet kropla krwi? Hm, szczerze mówiąc, niekoniecznie.

Wydaje mi się, że cokolwiek Autorka zrobi (nawet napisze kolejną część) dalej tak wytrwale przez nią tępiony Harry Potter będzie popularny, a jej książki nawet nie ruszą jego fanów. Dlaczego? Książka jest zbyt fatalna, a o tym, czy porywa, lepiej nie mówić. Gdyby było lepiej... powieści byłyby dyskusyjne, kontrowersyjne czy coś tam, byłoby inaczej, a poglądy pisarki być może rozpowszechniły się. A taka lipa? Taka, przy której Kochanowski, znany z miłości do tych drzew (wcale nie wiem dlaczego, bo to świetny pisarz był), nawet by nie usiadł? Fani Garncarza się tylko pośmieją, bo każdy, co jakieś książki w życiu czytał, wyczuje, że powieści Rowling są zwyczajnie lepiej napisane. Ba! O wiele lepiej! I żeby skutecznie coś zrobić przeciwko nim, trzeba wyczarować coś równie dobrego. A ponieważ Autorka wciska na siłę ludziom to, w co wierzy (chociaż, muszę przyznać, że niektóre jej argumenty są przesadzone i śmieszne) i robi to tak nieudolnie, wszyscy się śmieją lub też wkurza ich to. A co na to Autorka? Ignoruje. Nie słucha dobrych rad. Jest przekonana, że jej powieść jest w stanie zmienić świat, jakby nie wiedziała, że do zawojowania Błękitnej Planety trzeba mieć w zanadrzu wyjątkową historię i to nieważne, czy przekazującą prawdę, czy kłamstwo (a żeby powieść była dyskusyjna, wszystko musi być mniej oczywiste i bardziej przypominające rzeczywistość). Jakby nie wiedziała, że kijem Wisły nie nawrócisz, już nie mówiąc o tamie z lipy – która, jak wiecie, słabym bardzo drzewem jest.

Tytuł: „Ariel. Wnuk Alhara”
Autor: Małgorzata Nawrocka

Moja ocena: 2,5/10

wtorek, 7 kwietnia 2015

Wszytko zależy od kąta padania światła. Recenzja książki

Wiele osób może widzieć tę samą rzecz inaczej, jak to było kiedyś z tą sukienką w telewizyjnych „Wiadomościach”: niektórzy mówili, że jest złoto-biała, a inni, tacy jak ja, że jest niebiesko-czarna. Czy coś w tym rodzaju. Tak samo tam, gdzie rodzice widzą narkotyki, tabletki gwałtu i inne okropności, młodzież twierdzi, że to sympatyczna dyskoteka pełna przystojniaków. I tak jest chyba ze wszystkim, nawet z moimi recenzjami – tam gdzie jakaś inna blogerka widzi pozycję na maksymalną oceną, ja widzę coś ledwo na pół punktu, a nawet gorzej. Wszystko zależy od kąta padania światła, doświadczeń, poglądów, zmysłu artystycznego. Gorzej robi się, kiedy ktoś próbuje narzucić nam swoje poglądy. No dobrze, to robią nam rodzice od naszych najmłodszych lat, ale to chyba normalne, że chcą nas wychować jak najlepiej. Później są jeszcze obcy nauczyciele, którzy próbują przekonać ludzi o wielu różnych rzeczach, najczęściej niezbyt przydatnych do dorosłego, codziennego życia. I to też, niestety, musimy akceptować, bo to obowiązek każdego przykładnego obywatela tego kraju. Tylko – nie wiem, jak wy – ale w kwestiach rozrywki narzucanie, przekonywanie, że jest to dobre, muszę to przeczytać czy posłuchać, a tamto jest nawiedzone przez Szatana, albo tamto jest złe, niebywale mnie wkurza. Nie mówiąc już o ludziach, którzy uważają, że mają Prawdę i rozpowszechniają ją w swoich środowiskach.

Tak jak w trójwymiarze – widzisz coś innego, patrząc z boku i patrząc prosto. Tam, gdzie ta pisarka, Autorka recenzowanej książki (tak! Jedna powieść antymagiczna rozrosła się do trzech!) widzi zagrożenie i czarną magię, tam inni widzą po prostu rozrywkę, świetną książkę, może nawet dla niektórych najlepszą w życiu. Mówię tu oczywiście o sadze o Harrym Potterze i o tych wszystkich innych, coraz bardziej skrzyżowanych z innymi powieściami, które również odnosiły sukces. Wszystko też zależy od środowiska, w jakim się poruszasz, a wiemy, w jakim porusza się ta Autorka. Oczywiście, nie chcę nikogo obrażać, ale wielu przedstawicieli tego środowiska i tak się obrazi, zupełnie jak niektórych fanów Garncarza. Ale za co? Ja jestem tylko chudą dziewczyną, która czyta i recenzuje książki. Czytam to, co chcę – równie dobrze mogłabym przeczytać Biblię Szatana Szandora LaVeya, tyle że nie chcę. Chciałam przeczytać tę książkę, bo byłam ciekawa, czy pisarka znalazła w końcu jakieś argumenty, które otwarłaby pole do racjonalnej dyskusji, a także, przyznaję się, miałam nadzieję na coś w stylu Ptaków ciernistych krzewów Colleen McCullough, no, chociażby było na tyle inteligentne, by nie obrażało czytelników. W poprzedniej części z tym były problemy.

Tym razem kłopot z magią ma syn bohatera poprzedniej części, noszący jakże oryginalne imię, Alhar. Chłopak, w przeciwieństwie do swojego brata i siostry, nie jest grzecznym synem i woli magię, a także wybiera nieposłuszeństwo wobec swoich rodziców. Nawiedzają go wizje, a raczej nie ma schizofrenii, więc to musi być Szatan – w końcu widzi jego tron, bardzo misternie zrobiony, z nadzianym na niego księżycem. W tym samym czasie królowa Teresa postanawia zabrać dzieci do swojej siostry, Anny. W drodze do jej miasta przyplątuje się do nich pewien dziwny mężczyzna z młodym chłopakiem i podejrzaną skrzynką. Po tym jak wyjeżdżają, Klara, siostra naszego kochanego bohatera, dostaje zagadkowej choroby. Alhar postanawia odnaleźć staruszka i wplątuje się w chyba najmniej ciekawą przygodę swojego życia, ostatecznie wciągając w skomplikowaną i śmiertelnie niebezpieczną rozgrywkę swojego ojca, która, zapewne, zniechęci go do magii aż do końca jego życia. Zakończenie jest bardzo, że tak powiem, wybuchowo-wulkanowe, niemal jak ze starych filmów katastroficznych, gdzie unikano komplikacji fabuły, by pokazać, że najważniejszym pytaniem jest: Czy bohaterowie przeżyją? Czy zdołają uciec przed kataklizmem? I czy Alhar zrozumie, że magia jest zła, a Ten Sam, jak w powieści nazywany jest Bóg chrześcijan, który stworzył świat i wszystkie cuda, zawsze wybacza i chce dla nas tylko dobra? 

Mówcie, co chcecie, ale ja wiem, że to jest najlepsza książka, jaka zdarzyła się tej pisarce dotychczas. Chociaż do świetnej książki powieści jeszcze góry, morza i jeziora do przebycia, i tak jest o wiele bliżej niż poprzedniej. I to z kilku powodów. Ale najprościej mówiąc, widać, jak Autorka przysiadła fałdy i spróbowała robić fantasy na serio. Tym samym uznała, że poprzednia część była zbyt mało mroczna, a powinna być – no bo czy magia jest pełna światła? Oczywiście, że nie! Może wciąż nie wychodzi tak, jak powinno, ale, korzystając z moich bogatych doświadczeń z fizyką, mogę powiedzieć, że dobre chęci zupełnie się liczą.

Bo właśnie klimat to jest najlepsze, co powieść może nam zaoferować i tym razem mówię serio (ja już nie wiem, kiedy mówię serio, kiedy ironizuję, taki los każdego, kto nadużywa sarkazmu). Może nie czuć przytłaczającego, schizofrenicznego klimatu, który oblepia jak ropa i który nawet po odłożeniu powieści nie chce od nas się odczepić, ale beztroski klimat poprzedniej części wyparował. Jest, powiedziałabym, niespokojnie. Nad wszystkim unosi się chmura napięcia, oczekiwania na coś, rozedrgania. Od pierwszych kart, zresztą, dostajemy zamek pogrążony w ciemnościach i bohaterów, którzy nie śpią, a jak nie śpią, to wiedz, że coś się dzieje. Bardzo złego. Później jest jeszcze tego więcej, bo przecież Alhar, wprawny mag, ma wizje o Królu, oczywiście tym rogatym. Jeszcze ta dziwna choroba Klary, chociaż w sumie każdy wie, skąd pochodzi i pełna mroku ścieżka, która doprowadzi królewicza i króla do miejsca przeznaczenia, ukrytego zza korytarzami, owijającymi się wokół szyi jak węże. Autorka dawkuje napięcie, wciąż utrzymując pewną jego dawkę, by czytelnik wciąż niepokoił się o bohaterów i czekał, co dalej wymyśli, aż do efektywnego końca, który z kolei jest w barwach czerwieni i czerni, jak latające skały. Wtedy napięcie sięga zenitu, a pisarka stara się, żebyśmy martwili się o bohaterów, komplikując ich losy. I wiecie? Może nie jest to odkrycie miesiąca, ale bardzo mnie zaskoczył fakt, że Autorka, prawdopodobnie, przynajmniej czytała coś, gdzie stopniowanie napięcia jest ważne, bo takich rzeczy sam z siebie nie umie.

Z klimatem wiąże się także fabuła. Z pewnością większość rozwiązań nie jest pierwszej świeżości, ale nie jest tak boleśnie przewidywalne, jak wcześniej. Mimo że od początku wiemy, że cokolwiek się stanie, Ten Sam uratuje wszystkich, a przynajmniej większość bohaterów, a królewicz wróci do wiary swoich przodków, pozostawiając w tyle Gedesa, magię i ciemne sprawki obydwu. A szczegóły potrafią zaskoczyć – na przykład służąca Ardiwa czy niespodziewane uczucie między doktorem leczącym małą Klarę a księżną Anną, oczywiście opisane przez Autorkę bardzo nieporadnie i z rumieńcami na twarzy, ale to już coś. Pisarka stara się też, żeby ruchy bohaterów, wydarzenia i ich skutki były dla czytelników nieprzewidywalne, a zwroty akcji zapierały dech w piersiach. Tak się nie stało, bo ten wysiłek widać czasami, kiedy wszystko staje się bardzo skomplikowane do tego stopnia, że całą stronę trzeba przeczytać jeszcze raz i wysilić mózg, by czegoś się domyślić, co pozostało w szczątkowej formie, albo zupełnie nie ma, a później skądś wyłazi. W każdym razie na plus jest także sam pomysł – są mroczni magowie, jest krew, ofiary, tajemnicze obrzędy, wulkan, tajemnicza choroba i tak dalej. Wiem, że brzmi to strasznie amatorsko i tanio, ale przy tym, co wyrabiało się tom wcześniej, wszystko wygląda jak prawdziwe kamienie szlachetne przy sztucznej biżuterii. No i czyta się z zaciekawieniem, co prawda uprzejmym, ale to zawsze lepsze niż zniechęcenie i czytanie tylko dlatego, żeby przeczytać do końca. Chyba dlatego, że Autorka poszła po rozum do głowy i zamiast na dysputy filozoficzne, traktujące o tym, jak bardzo magia jest zła, jak należy jej wystrzegać się, a w istocie nie prowadzą do niczego, stawia na akcję. Co prawda, wszystko wciąż przypomina przypowieść, ale jest – jak na powieść z krwi i kości przystało – więcej odcieni szarości, więcej więc autentyzmu i o wiele mniej, dzięki Bogu, moralizowania. Pisarka robi też pewne postępy – każde swoim bohaterom skakać, biegać, snuć intrygi, walczyć o władzę i robić mnóstwo rzeczy, których wcześniej nie robili. Z satysfakcją zauważyłam, że bohaterowie chcieli robić jeszcze więcej, tylko pisarka, aby powieść była w miarę wiadomej grupy i ich poglądów.

Pomysł miał wielki potencjał i taki zły nie był, jakby mogło się zdawać, choć, jak pisałam wyżej, bardzo przewidywalny i, co jest chyba najpotworniejsze, świadomie zabity przez Autorkę. Kiedy inni pisarze, nie widząc, albo nie chcąc widzieć swoich warsztatowych braków, zabijają nawet przez przypadek świetne pomysły, pisarka zrobiła to świadomie. Dlaczego? Czy dlatego, że wymyślona przez nią akcja nawiązywała coraz bardziej do krzyżówki urban fantasy z klasyczną epic fantasy niż do moralitetu? Czy zaczął ją przerażać mrok opowiadanej historii, nie chciała się w niego wgłębiać, a tym samym odnajdywać mrocznych stron każdego z bohaterów? A może bała się, że ten dualizm sprawi, że jej książka, budząc moralne wątpliwości co do wyborów tych, którzy mieli ściśle przestrzegać nakazów Tego Samego? A może bała się objętości? Bo na-pewno poswatałaby cegła. Może historia nie opowiadałaby już konkretnie o magii, tylko o walce dobra ze złem, więc nie spełniałaby wyższego celu pisarki? A może Autorkę przeraziło balansowanie na granicy z dark fantasy, bo niektóre momenty mocno kojarzą mi się z tym gatunkiem. Kto wie, może wtedy faktycznie pobudziła do rozmowy na temat, na który chce rozmawiać przez te książki? Cóż, celowe niszczenie swoich książek jest zjawiskiem tak osobliwym, że wymowniejsze od moich słów będzie już tylko zdziwione milczenie. I oburzenie. Jak tak można!

Moralizowanie dalej jest, tym razem bardziej przez akcję. Pisarka pokazuje nam opętanie, jakie przychodzi przez obcowanie z czwartym wymiarem, a także powtarzanie historii biblijnych w tej legendarno-fantastycznej otoczce, niemal w taki sam sposób jak w tomie pierwszym. Chociaż scena modlitwy jest niezła, dzięki emocjom bohatera, pisarka skręca bardziej w pokazywanie zgubnych działań Szatana, chociaż to nie są Egzorcyzmy Emily Rose czy Egzorcysta. Bo to ma straszyć. Reszta jest taka sama – pisarka wciąż albo nie umie sformułować tego w czytelny sposób, albo nie ma wystarczających argumentów, bo tłumaczenia, dlaczego magia jest zła, zupełnie mnie nie przekonują. Myślę, że to z bardzo prostego powodu – Autorka zakłada, że magia istnieje (a nie każdy przecież w nią wierzy), nie udowadniając czytelnikom tego. Bo jak to udowodnić? Cóż, nie takie rzeczy lepsi pisarze robili, a kiedy ktoś zacznie mi wyjaśniać fizykę kwantową od środka, to jeszcze tym bardziej nie zrozumiem.

Poziom wielokropków w stylu Autorki zniżył się niemal do tolerowanego przeze mnie poziomu (co za ulga!) jednak momentami wciąż jeszcze uśmiechają się do mnie szyderczo z kart powieści, kiedy nawet boję się je policzyć w kilku linijkach dialogów. Dialogi natomiast stały się nieco żywsze, bardziej przypominające ludzką mowę, niż wydumane przemowy, na które byłam skazana, czytając poprzednią książkę. Opisy także stały się barwniejsze, niemal barokowe, bo pełne metafor, ale w miarę zrozumiałych i plastycznych, niektóre jednak wciąż rażą swoim tanim sentymentalizmem, rozwlekłością i, niekiedy, absurdalnością. Momentami proza staje się niemal mantrowa, z kłębowiska zdań wychyla się prawdziwy styl tej kobiety, którym mogłaby pisać znakomite książki, gdyby nie zginała karku przed powinnościami wobec leaderów swojej grupy, a może nawet bardziej przed niezbyt życzliwymi członkami, którzy fantastykę, delikatnie mówiąc, nie trawią. Traf chciał, ze są to obrazy i opisy dotyczące magów, magii i mrocznych stron tej książki – przy opisach wyczynów dobrych bohaterów – no, może poza Klarą – styl blednie, mnożą się wielokropki, nie mówiąc już o porównaniach, których powstydziłaby się nawet Autorka opowieści o Ani Shirley. Język jednak potrafi zbudować nerwowy klimat powieści i utrzymać na takim stopniu, by książka niepokoiła czytelnika i żeby ją dotyczył do końca, nie zwracając większej uwagi na wiele innych niedociągnięć.

Takim niedociągnięciem są bohaterowie, którzy budzą się tu do życia. Najlepszymi postaciami, oprócz owego czarnoksiężnika, dziwnie przypominającego mi Chilona Chilonidesa z Quo Vadis Sienkiewicza, są Klara i tajemniczy doktor Medeo, w który w końcu, przynajmniej taką mam nadzieję, wiąże się z Anną. Tak, sprawdziłam. Wiąże się z Anną. O ile Klara to wygadana dziewczynka z zakusami do swatania wszystkich wokół, jak na porządną dziewczynę przystało, to Medeo jest jednym z tych wspaniałych bohaterów, od których aż się roi w literaturze, którzy mają wspaniałego tatusia, a przez to ich życie i poglądy są mocno niejednoznaczne. Gdyby pogłębić tę postać, dodać jej rumieńców... mniam. Trzecią postacią jest niezwykle odważna służąca Ardiwa – numer jeden, jeśli chodzi o udawanie satanistycznej bogini. Tylko żeby później nie było, że pisarka popiera feministki, jak to było z Eowyn Tolkiena! Jeszcze raz mniam! Z ust leci mi ślinka na myśl o uczcie literackiej, jaka wtedy by mnie czekała. Gdyby pozmieniać nieco w Teresie, Anharze, Annie, tym chłopaku o bardzo dziwnym imieniu (odwrócone imię Gedes, czyli szatan, hm, a to przypadkiem nie aluzja?) i wielu innych, pomajstrować przy świecie przedstawionym i przysiąść fałdy na jakieś osiemset stron, wyszłoby z tego coś bardzo przyzwoitego. Tyle że pisarka postawiła na wyraźne rozdzielenie szlachetnych od złych i wobec tego powieść o wielkim potencjale stała się jarmarcznym cieniem samej siebie. Resztę psuje wierny rycerz, mydłek Jan, psy, czarny i biały, które są raczej tylko symbolami, i reszta bohaterów, których pisarka trzyma na uwięzi, nie pozwalając im na robienie tego, co sami chcą, co wychodzi bardzo nieautentycznie, nawet jeśli chodzi o ich religijność. A to przecież chyba chodzi, przynajmniej tak mi się wydaje.

Jednak okładka przewyższa wszystko. Tamta poprzednia przynajmniej była jasna, a Teresa i książę wyglądali, jak wyglądali – młodo i ładnie. Po pierwsze, nie wszystkie kolory wyglądają ładnie na ciemnej okładce, szczególnie tak kontrastowe. Po drugie, co możecie sprawdzić w księgarniach, okładka nie jest czarna. Jest fioletowa. Tak, taki śliwkowy, ciemny fiolet, przechodzący w granat. Nie mam przecież daltonizmu, a moje oczy, chociaż zniszczone od komputerów i książek, jeszcze potrafią rozróżnić kolory. Po trzecie, sam pies by wystarczył, ale oczywiście nie – jest książę, jest mag, są psy i jeszcze, w tle, kamienice miasta. I to wszystko na niewielkiej powierzchni między krawędzią książki a tytułem, który tym razem jest elegancko srebrny. Naciapane trochę. Ja bym zamiast tego postawiła na jakiś widoczek z górami, ze zdążającą ku nim grupą ludzi, to, przypominające stare epic fantasy przeszłoby. Najgorsze chyba jest to, że obrazek stara się być mroczny, co, delikatnie mówiąc, niekoniecznie wychodzi. Gdyby tytuł i wydanie nie było eleganckie, książka z powodzeniem wpasowałaby się w klimat półek z wyprzedażami po złotówce. To bardzo mocne słowa, ale tak, moim zdaniem, jest. Właśnie tak.

I cóż? Dalej pisarka nie przekonuje mnie, ani też nie daje mi przyjemności z czytania jej książek. Chociaż i tak jest o wiele lepiej. Czy coś z lektury wniosłam? Też nic. Dlatego muszę stwierdzić, że pisarka powieścią wiatraków nie zabije, słońca motyką nie zgasi ani nie nawróci wody w Wiśle. A już na pewno nie wmówi komuś, kto widzi niebiesko-czarną sukienkę, że widzi biało-złotą. Da do myślenia może tym, którzy wątpią, rozdarci między ultrakonserwatywnymi poglądami a otaczającą, obojętną na wszystkie strony polityczne i światopoglądowe, rzeczywistością. Może utwierdzi kogoś w przekonaniu, że magia jest zła, a z Harrym Potterem trzeba na stos. Może kogoś przerazi, a innego rozśmieszy. Ale nie wywoła żadnego tsunami czy czegoś w tym rodzaju. Bo co innego mam powiedzieć? Ja, książkowy maniak, który gania w poszukiwaniu książek, które mnie w jakiś sposób zachwycą czy zainspirują, podpowiedzą prawdę o człowieku, próbuję właśnie zachować pewną dozę obiektywizmu w świecie, w którym tak wiele zależy od kąta padania światła (wielokropek!)...

Tytuł: „Alhar, Syn Anhara. Powieść antymagiczna 2”
Autor: Małgorzata Nawrocka
Moja ocena: 2,5/10


piątek, 20 marca 2015

Nie ma nad czym dyskutować. Recenzja książki

Magia była – i jest – bardzo kontrowersyjnym tematem. Aż od odurzającej się roślinnymi narkotykami Pytii i mrocznych alchemików poszukujących złota, przez palone na stosach kobiety, które w większości były niewinne (nie mówiąc już o Joannie d'Arc) do dzisiejszych wróżek z TV i wszędobylskich horoskopach. Nie będziesz miał Bogów cudzych przede mną – prawi jedno z Dziesięciu Przykazań, przepisów, do których muszą się stosować chrześcijanie. Czy dotyczy to także magii? Czy magia istnieje naprawdę, a odczytywanie przyszłości z ręki lub z ruchów gwiazd i planet jest prawdą? Czy ezoteryka to po prostu bujdy wyznawane przez ludzi, którzy chcą się po prostu wzbogacić? A może jednak prawda? Czy wobec tego człowiek ma moralne prawo znać swoją przyszłość, czy można bezkarnie panować nad nieokreślonymi kosmicznymi mocami, przywoływać duchy i być przez to panem tego świata? Czy rzeczywiście wszystko jest tylko materią, duszą kosmosu, mocami, a może za tym wszystkim stoi jakiś inny byt? Na te i wiele innych pytań ludzie próbują sobie odpowiedzieć od niepamiętnych czasów, zgodnie ze swoim światopoglądem i kulturą, w której się urodzili.

Pewna znana wszystkim ludziom, którzy żyją w Polsce i nie są uzależnionymi od komputera maniakami (czy narkomanami)  słowem, wszystkich ci, do których docierają sygnały zewnątrz, grupa ze środowiska skrajnych konserwatystów i katolików, ma na ten temat własne, starannie wypracowane poglądy. Poszło tu przede wszystkim o Heńcia Garncarza, czyli Harry'ego Pottera i o całą tę magiczną otoczkę wokół książek J.K Rowling. Członkowie tej grupy, szczególnie ci starsi – bo młodzieży jest tam, szczerze mówiąc, niewiele – drżąc o swoje dzieci, wywołali medialną burzę o młodego czarodzieja, która, jak w kraju nad Wisłą bywa, szybko przekształciła się w ogólną walkę dwóch wykluczających się stronnictw. Ponieważ obie strony, uogólniając, nie chcą porozumienia, lub dążą do narzucenia drugiej stronie przyjęcie swojego stanowiska, przy pomocy nie zawsze miłych i kulturalnych słów. A ponieważ obie strony doszły do wniosku, że lepiej walczyć na pióra i powieści niż na internetowe komentarze i posty na forach, które i tak nic nie wnoszą do konfliktu.

Ponieważ zwolennicy czarodzieja książki, naturalnie, już mają, przeciwna strona konfliktu musiała napisać swoje. Zadania tego podjęła się pewna pisarka, silnie związana z tym środowiskiem, znana szerzej jako krytyk wszystkich popularnych książek i filmów z nurtu fantastyki, pomijając Opowieści z Narnii i dzieła Tolkiena. Co ciekawe, bardziej akcentuje korzystny wpływ opowieści o Narnii, niż historii Śródziemia, mimo że C.S Lewis był protestantem, a Tolkien – katolikiem i to w dodatku konserwatywnym. Oczywiście, jego konserwatyzm był zwykłym, sympatycznym konserwatyzmem, nie mylcie z jego dzisiejszą wersją, która chyba z podstawową definicją Edwarda Bruke'a ma niewiele wspólnego. Autorka recenzowanej dziś przeze mnie książki woli C.S Lewisa dlatego, że nie powiedział, tak jak Tolkien, ze religii nie można mieszać do fantastyki, dlatego, w swoich książkach, ukrył głęboko chrześcijańskie przesłanie, na pierwszy plan wysuwając mitologię celtycką – a przede wszystkim – germańską (niekiedy zapożyczenia są bardzo dosłowne!). Gdyby Autorka powiedziała, że się z tym zgadza, zaprzeczyłaby wszystkiemu, co pisze, więc całą swoją energię poświęca na krytykowanie, chociaż, ponieważ nie znam całego Harry'ego Pottera, nie mogę powiedzieć na ile są merytoryczne. I na książkę dużo czasu i siły nie zostaje...

Sięgnęłam po powieść tylko przez ciekawość. Opis fabuły, jak najbardziej pozytywny, obiecywał … fantastykę katolicką. Moja ciekawość była więc ciekawością przyrodnika pochylającą się nad zmutowanym dziobakiem, albo rybim reliktem, w każdym razie czymś wartym zbadania. Ciekawił mnie też rozkład sił – bo gdyby książka była doskonała, prowokująca do dyskusji i tak dalej, byłaby ciężkim przeciwnikiem dla zwolenników Pottera. Zresztą, konflikt urósł do rangi jednego z symboli ruchu, z którym Autorka jest związana, a także jest to ważny fragment białej lub czarnej – jak kto woli – legendy tego ruchu. Jako osoba interesująca się ważnymi prądami w europejskiej, a także rodzimej kulturze XXI wieku, nie mogłam nie znać. Tak więc pewnego pięknego, dnia, rozsiadłam się wygodnie na moim tapczanie wraz z biszkoptami, kompotem i sokiem marchwiowym i zaczęłam czytać...

Poznajcie króla, jak to w fantastyce bywa, i jego dwór. Król nazywa się Magissimus, ma syna Anhara (jak ktoś bystrzejszy ode mnie zauważył – jego imię to tyle co ANtyHARy) i bliżej nieznaną małżonkę. Oficjalną i jedyną religią państwa tego władcy (który, jak na Złego Króla przystało, ma zacną salę tortur) jest szeroko pojęta magia, na jego dworze zatem przebywa mnóstwo najróżniejszych magów, przy czym są to sami wariaci. Jeden, jakkolwiek by to brzmiało, pomaga kotom się rozerwać, inny przypomina momentami kobietę (wiecie, do czego pije Autorka?), a stara wiedźma utrzymuje, że umie przewidywać pogodę i na nią wpływać. Jest tam też jeden dość zapomniany mag, Gordoneo, który uczy księcia śpiewać. Ów ma swoje sekrety i historię, która jest tak samo ciekawa co niebezpieczna, a także służącą Teresę, właściwie to pochodzącą z dobrego, arystokratycznego domu, która w tajemnicy podkochuje się w księciu. Gordoneo pewnego dnia, dowiadując się, że książę ma głębokie pragnienie zostania prawdziwym magiem jak najszybciej, postanawia więc udać się z nim podróż, podczas której wyjawi mu swój sekret, który, jak ma nadzieję, sprawi, że młody władca się nawróci. Ale czy tak będzie? I co wyniknie z podróży? Jak skończy się ta bardzo, ale to bardzo ciekawa książka?

Fabuła, jak widzicie, niczego sobie. Typowy przeciętniak, tyle że klasyczny już dla fantastyki quest (który, mówiąc nawiasem, wymyślił Tolkien, a nie Lewis, no ale teraz to już jestem naprawdę złośliwa) jest, ogólnie mówiąc, donikąd, nie mówiąc już o schematach z stricte-średniowiecznych fantastycznych czytadełek. Zresztą, zastanawiałabym się, czy to w ogóle można klasyfikować jako powieść fantasy, a nie jako przypowieść, bo fabuła jest bardziej argumentem do wygłaszania nauk, a nie opowieścią samą w sobie. A to nie było chyba intencją pisarki, skoro chciała się zrównać z Rowling. To potwornie spłaszcza powieść, ponieważ komentarze Autorki nie dają miejsca na jakieś dodatkowe rozmyślania i kombinacje, co automatycznie klasyfikuje książkę jako kontrowersyjną, nowatorską, wielopłaszczyznową, podejmującą z czymś dyskusję i ukazującą jakieś szersze rozważania. Jakie piękne seppuku.

W okładce widać chęć wypromowania książki jako fantasy. Malowana – zamiast komputerowych grafik – nawiązuje do starej szkoły okładek fantasy. Obrazek jednak na pewno nie dorównuje ilustratorom dzieł Tolkiena, a także do okładki niedawno skończonej przeze mnie Korony śniegu i krwi Elżbiety Cherezińskiej. Jak trafnie ktoś zauważył, przypomina okładkę Biblii. Ciekawe skojarzenie, chociaż ja wolałabym porównać książkę (na pewno obrażę pisarkę!) do okładek płyt „metalowych” pełnych płaczących aniołów, pięknych dam w balowych, starych sukniach, kryjące płyty z fatalnymi tekstami, wyjącymi wokalistkami i gitarowym pituleniem. Oczywiście, nie mogę zaprzeczyć, że Teresa nie wygląda ładnie, ani że trawa jest wyjątkowo zielona, ale całość wygląda bardzo kiczowato i bez pomysłu. Obrazek, sam w sobie ładny, wydaje się bardziej odpowiedni do środkowych stron książki, ale nie na okładkę. W każdym razie i tak się zastanawiam, dlaczego ją krytykuję, bo przecież z drugą częścią jest jeszcze gorzej...

Bohaterowie. Co można o nich powiedzieć? Teresa, na szczęście, Mary Sue nie jest, bo Autorka próbuje ją wykreować na mocną osobowość, z charakterkiem, a jednocześnie taką, żeby niektórzy nie pomyśleli, że chce być jakąś feministką, a to przecież nie zgadza się mocno z poglądami tej grupy. Dlaczego na początku mówię właśnie o niej? Dlatego, że jest jedną z nielicznych postaci kobiecych? Nie, chociaż poza nią znaczącą postacią jest tylko pewna kucharka imieniem Ardiwa (pisarka ma skłonności socjalistyczne, jak widzę – wszyscy niskiego pochodzenia, albo zmuszeni do bycia służącymi są przez nią lubiani), również postać ogarnięta i dość ognista, jeśli mogę w tym miejscu użyć takiego przymiotnika. Piszę najpierw o Teresie, ponieważ jest najciekawsza, najlepiej zbudowana w całej książce postać. Pisarka sprostała zadaniu wykreowania skrzyżowania Eowyn z Władcy Pierścieni z Ligią, tą ślicznotką z Quo Vadis. Co więcej – Teresa promieniuje na swoich nieżywych albo skostniałych towarzyszy młodzieńczą radością i ogóle tym wszystkim, co ma w sobie zdrowa, młoda dziewczyna, kiedy nie jest pogrążona czytaniem książek albo chora na coś, co nie pozwala cieszyć się życiem. Natomiast postacie, którą jej towarzyszą... Ponieważ Autorka uważa, że ich jedyną wadą jest przeszłe czy teraźniejsze zainteresowanie magią, co jej zdaniem jest jednoznaczne z konszachtami z Gdesem (czytaj: z Szatanem), kiedy usunie się ten drobny problem, wszyscy, o których pisze będą idealni. A ci, którzy nigdy nie interesowali się magią i byli wyznawcami Boga, którego pisarka, by zachować pozory równoległego świata, nazywa Tym Samym, już są idealni. Zresztą nawet nie patrząc na to, postacie są nudne, przewidywalne i, co najgorsze, płaskie jak kartki papieru. Nie mają wyraźnie zarysowanej psychiki, tylko jakieś szczątki: Gordoneo to starzec, który chce odkupić swoje winy z przeszłości, mówi o sobie z dystansem i, przede wszystkim nie chce, by młodzi powtórzyli jego błędy. Książę to porywczy, brawurowy, kochliwy młodzieniec, uważający, że zawsze ma rację. Chociaż z tą kochliwością, z oczywistych przyczyn, jest różnie. A właściwie tak, że Autorka niektóre rzeczy tylko bardzo nieśmiało sugeruje. W sumie się nie dziwię.

Postacie drugoplanowe i trzecioplanowe to jakaś porażka. Źli, brzydcy, mroczni, a jednocześnie kłamliwi i przeżarci własnymi ambicjami magowie, Zły Król Magissimus (przez historyczne skrzywienie kojarzy mi się z generalissimusem Armii Czerwonej, Józefem Stalinem) i dobrzy ludzie z miasta Teresy i wielu innych. Wychodzą na scenę, wygłaszają rolę i znikają, a zarysowani tylko schematycznie, na zasadzie dobra i zła, jak w baśniach. Zresztą, to parada zmarnowanych szans – wyobrażam sobie wszystkie intrygi, jakie mogli snuć magowie, służba i król, rzeczy, które mogły się dziać w mrocznych zakamarkach zamku. Mam wrażenie jednak, że Autorka bała się i raczej absorbowały ją inne sprawy. Dlatego też upadek Magissimusa jest taki zwykły, bardzo schematyczny i nudny.

Po przeczytaniu tej książki mam traumę. Jeśli gdzieś zobaczę wielokropki, dostaję ciężkiego uczulenia. Bo Autorka ich zdecydowanie nadużywała. Tfu, nadużywała! Zaaplikowała śmiertelną dawkę. Każde niemal zdanie kończy się wielokropkiem. Poza tym język nie jest wyszukany – prosty, czasami tylko noszący ślady prób nacechowania go emocjonalnie (głównie za pomocą wielokropków), jakiejś indywidualizacji, a czasami możemy spotkać dość kwieciste, wyszukane porównania, które, siląc się na artyzm, stają się bardzo kiczowate. Ponieważ, mówiąc delikatnie, nie jest dobrze, a wręcz tragicznie – pochwalę pisarkę za jakieś tam próby wyciągnięcia swojego arcydzieła na wyższe poziomy.  Niektórym, innym pisarzom, nawet tego się nie chce robić. Niestety, nawet najbardziej rokokowe porównania, przypominające piękne, kiczowate, pastereczki z gąsiątkami z taniej porcelany, nie zastąpią dobrych bohaterów, ciekawej fabuły i całej reszty.

Opisy też są, zapełniające akapity o kilkunastu zdaniach, pełne wielokropków, porównań i wymuszonej malowniczości, która w sumie do niczego nie prowadzi. Są bardzo statyczne w dodatku, bo jeśli pejzaż z zachodzącym słońcem dam radę sobie wyobrazić, to burzy już nie. Zresztą, o czym ja piszę? Nawet opisy w tej książce są podporządkowane temu, co pisarka chce powiedzieć przez swoją historię, a przedstawienie kolejnych opisów potwornie schematyczne, co nie tylko widać przy kontrastach między zamkiem Magissimusa i domem Teresy.

A teraz wisienka na torcie! To, co Autorka chce przez swoją powieść powiedzieć. Oczywiście, w dużym skrócie, bo większość z tych teorii pisarka wzięła z Biblii i jeśli was to w ogóle interesuje, możecie sobie wszystko wydedukować.  W każdym w fantastycznym świecie Autorki istnieje Szatan (Gedes) i Ten Sam (Bóg), a ich wyznawcy nie żyją w zgodzie. Przez usta Gordonea, pisarka łopatologicznie wyjaśnia, perswaduje i wpaja czytelnikom, dlaczego magia jest zła. Bo jest wykrzywieniem cudu. Bo Szatan każe sobie za nią płacić. Bo Czarny Pan oszukuje. Bo religia Tego Samego jest religią miłości, człowiek chce dawać dobro innym, natomiast magik chce tylko wszystkiego dla siebie. O ile kogoś, kto kiedyś miał dużo wspólnego z religią, albo ma, to jeszcze ruszy i zmusi do zadania sobie kilku pytań, ale jeśli ktoś nigdy nie wierzył, znając ludzi, jeszcze się z tego będzie śmiał. Takie życie. Zresztą Autorka raczej nie próbuje w jakikolwiek sposób korespondować z sagą Rowling, wręcz przeciwnie – nie ma tu nawiązań do Harry'ego (no, poza księciem...), a i przecież wiadomo, że jeśli się wygłasza swoje racje łopatologicznie i niemal dosłownie, nie ma rozmowy. Czytelnik wyrobiony, (jakimi są przecież blogerzy i nie tylko) lubi także doszukiwać znaczeń dodatkowych i podtekstów, a fascynują go też niejasne przesłanki takie jak u Tolkiena. Tutaj podtekstów nie ma, wszystko jest na wierzchu. Boleśnie na wierzchu.

Jeśli Autorka ma jakieś złudzenia, że powieścią, która teraz rozrosła się do rozmiarów trylogii, podbije kosmos i zetrze w proch Harry'ego Pottera, to grubo się myli. Rowling jest po prostu lepszą pisarką i chociażby dlatego w ostatecznej rozgrywce fani Pottera będą mieli mocniejszą broń niż ich przeciwnicy. Czy mi jest z tego powodu przykro? Mi jest przykro, że znów przeczytałam złą książkę. I przykro, że pisarka nie zauważa, jak bardzo się myliła, sądząc, że umie pisać takie książki (lepiej, żeby powróciła do swoich wierszyków i historyjek o aniołkach dla dzieci, co z powodzeniem w swoich kręgach robiła to tej pory) I przykro, że ciekawej, dyskusyjnej książki na ten temat nie będzie. Powieści, o której będzie można napisać dziesięć stron recenzji i która zwróci uwagę obu stron i obie strony rozłoży na łopatki. Bo jeśli taka książka powstanie, na co czekam, na pewno nie będzie nic od tej Autorki, na pewno nie będzie to ta książka.

Tytuł: „Anhar. Powieść Antymagiczna”
Autor: Małgorzata Nawrocka
Moja ocena: 2,5/10