Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obyczajowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obyczajowe. Pokaż wszystkie posty

środa, 20 stycznia 2016

Co nie jest winą pisarki. Recenzja książki



W społeczeństwie – przynajmniej w większości - pozostał pewien bardzo szkodliwy mit, sięgający jeszcze średniowiecznych stosów z czarownicami a także teorii Hitlera o czystości rasowej. Zresztą wiele w nim także zwykłego, ludzkiego strachu przed czymś niewytłumaczalnym i wyglądającym dość strasznie, na tyle, że wywołuje obawę przed zarażeniem (mimo że jest to niemożliwe). Chodzi mi o choroby psychiczne – niewątpliwie gorsze od najbardziej sprytnego nowotwora, a może i nawet eboli. Choroby, o których opowiada się przyciszonym głosem, jakby zaraz któraś z nich miała zaatakować nas, niczym zaraza cholery lub czegoś podobnie ohydnego. I te szpitale psychiatryczne! Nam, książkomaniakom, przypominają się sceny z rozmaitych horrorów, w których duchy zmarłych pensjonariuszy przychodzą się mścić za krzywdy doznane za życia, bo przecież osoby psychicznie chore też mają jakieś uczucia. Na szczęście nie każdy z nas zna osoby ze schizofrenią, jakąś koszmarną psychozą czy choćby dwubiegunową afektywną (mówiąc nawiasem, na coś były chore takie sławy jak Mark Twain, Kurt Cobain czy Ludwig van Beethoven); wielu z nas zna tylko te schorzenia z opowiadań innych ludzi i internetów, chociaż lepiej dla naszego zdrowia będzie, kiedy nie będziemy za wiele na ten temat wiedzieć. Jednak są i schorzenia powszechne, nazywane już chorobami cywilizacyjnymi, dotykające co roku wiele tysięcy ludzi, szczególnie na globie zachodnim. Nerwica, anoreksja, bulimia… a przede wszystkim zabójcza depresja. Nazywana przez wielu inną odmianą raka, bardzo niebezpieczna i powodująca wiele cierpień nie tylko u chorego, ale i całej jego rodziny. 

Może pojawić się u każdego – osoby starszej, dorosłego, nastolatka; ostatnio mówi się także o depresji u małych dzieci i niemowlaków (!). Charakteryzuje się przede wszystkim obniżeniem nastroju, zaniedbywaniem się i wszystkiego, co wcześniej było interesujące lub ważne, nadmierną sennością lub jej całkowitym brakiem i w ekstremalnych przypadkach myślami samobójczymi, próbami zabicia się, które nierzadko kończą się śmiercią. To najlepiej obrazuje, czym jest depresja; wielu z wam zapewne ciężko sobie wyobrazić, jak wielki musi być ból człowieka, u którego znika instynkt samozachowawczy i który pragnie przerwać życie, które tak wielu chciałoby zatrzymać i o które niektórzy walczą do końca. Wydaje się jednak, że nie jest to trudna do wyleczenia choroba – w ekstremalnych wypadkach wystarczą odpowiednie tabletki (przeciwdepresyjne, psychotopropy; również te oparte na słynnym już licie) czy terapia. Łatwo jednak mówić, bo to jedna z tych chorób, które ciężko zdiagnozować, a nawet zauważyć – osoby chore na depresję często są radosne, pełne energii i zapału, śmielsze nawet od tych zdrowych, bardzo impulsywne; przynajmniej na pokaz, dla znajomych. Zresztą wyżej wspomniane tabletki nie zawsze działają, a i nie wszyscy chorzy chcą je brać – łatwo bowiem ulec złudzeniu, że jest się wystarczająco zdrowym, by nie kontynuować terapii; że wszystko będzie dobrze, nawet bez pomocy chemii. Niestety, skutki takich działań mogą być opłakane. Jeśli w dodatku szuka się pomocy i oparcia w Internecie, ale zamiast na bloga Kylie czy strony z poradami wchodzi się na fora dla chorych tworzone przez innych chorych. W których, tak jak na analogicznych stronach dla anorektyczek, depresja nie jest traktowana jako choroba, ale stan umysłu, który nie wymaga leczenia. I tu zaczyna się największy dramat. 

Przyjaciółka Cody Reynolds, Meg, wyjechała na prestiżowe studnia i popełniła samobójstwo. Tak naprawdę nikt nie wiedział, dlaczego. Meg była energiczną dziewczyną, wesołą, pełną uroku osobistego i wygadaną, w przeciwieństwie do zamkniętej w sobie Cody. Dziewczyna postanawia więc sprawdzić, co kryje się za okrutną, ale wyglądającą na bardzo przemyślaną śmiercią przyjaciółki. To, co okryje, zmieni jej całe życie, opinię na temat Meg, a także sprawi, że Cody pozna ciemniejszą stronę samej siebie, stronę, o której posiadanie nigdy się nie podejrzewała. No i – bez tego żadna nowoczesna książka dla młodzieży nie byłaby kompletna – Cody pozna miłość swojego życia, a przynajmniej faceta, w którym zakochuje się ze wzajemnością. Jaka tajemnica kryje się za śmiercią Meg? Czy bohaterka udźwignie ciężar prawdy? I czy przebaczy przyjaciółce, pogodzi się z tym, co się stało?  

Temat chwytliwy, trzeba to przyznać. To również powód, dla którego w ogóle sięgnęłam po książkę, mimo że należy do powieści młodzieżowych, których zazwyczaj nie trawię. Będzie o samobójstwie, pomyślałam (kierowana dziwnym dla mojej wrażliwej natury upodobaniem do makabresek i medycznych wątków rodem z Dr.House’a, który zresztą jest jednym z moich ulubionych seriali), może nie będzie tyle przygryzania wargi, romantycznych dialogów między zakochanymi i innych mdłych, sentymentalnych elementów. Zresztą w tym okresie potrzeba mi było coś niezbyt ambitnego, lekkiego, dość krótkiego i w ogóle, choćby od autorki Zostań, jeśli kochasz, pozycji, którą wpisałam na swoją prywatną czarną listę. Poza tym nie wypada odmawiać pani bibliotekarce, jeśli ma się uprzywilejowaną pozycję w bibliotece. Ostatecznie powieści młodzieżowe są tym rodzajem (zazwyczaj) złych książek, które wyrządzają mojej psychice najmniejsze szkody. Jeśli mi się nie spodoba – pomyślałam, otwierając książkę na pierwszej stronie i wygodnie rozsiadając się z kubkiem kakao na tapczanie – przynajmniej będę miała materiał na negatywną recenzję na bloga. Zawsze jakaś korzyść, prawda? 

Niewątpliwym plusem pozycji jest sam pomysł, który – co ciekawe – zainspirowała rzeczywistość. Autorka w posłowiu, zatytułowanym tradycyjnie jako Podziękowania i zawierającym listę ludzi, którzy są współwinni powstania powieści, wspomina o dziewczynie, która stała się inspiracją do powstania postaci Meg, użyczając jej swojej historii. Pisarka jednak rozszerza pomysł o wątek internetowy, bardzo ciekawy i, jak na płaskie powieści dla nastolatek, dość błyskotliwy. Bo chociaż o nastoletnich samobójstwach dla  napisano wiele (pozostaje zastanowić się, ile w tych książkach grania na ludzkiej fascynacji makabrą, czyimś nieszczęściem, chęci wzbudzenia sensacji czy zarobienia, a ile prawdziwej chęci pokazania prawdy, a przynajmniej sportretowania tego – i owszem – ciekawego zjawiska jak samobójstwa nastolatków, którego przyczyny wciąż nie są do końca poznane, a przynajmniej mało spopularyzowane) to jeszcze o takim ujęciu nie słyszałam. Oczywiście należą się za to brawa, choćby dlatego, że dzisiaj, w dobie gloryfikacji Internetu – szczególnie wśród młodzieży – trzeba mówić o zagrożeniach, jakie za sobą niesie (i przy okazji dementować mity o depresji) ale mówić bez moralizowania, którego młode pokolenie nie lubi. Najlepiej właśnie w stosunkowo lekkiej konwencji powieści. Na czym zyskuje również sama powieść, bo dzięki temu fabuła tej książki mocno pozytywnie wyróżnia się na tle innych opowiastek dla nastolatek, pełnych nierealnie naiwnych scenariuszy i złamanych serc, które urastają do rangi jakiejś apokalipsy. Dzięki temu książkę czytało się – przynajmniej powierzchownie – bez tego bólu i nawet z przyjemnością; o dziwo, książkę także streściłam mamie, podczas gdy inne, o tematyce bardziej romantycznej, chowałam po zakamarkach pokoju, żeby uniknąć zarzutów, że psuję sobie gust i napycham łepetynę miłostkami, które niczego nowego mnie nie nauczą. Tak, sama również byłam w pewnym momencie bardzo zaintrygowana fabułą i naprawdę niepokoiłam się, co będzie dalej. Aż sama byłam zdziwiona, szczególnie że dalej już tak kolorowo nie jest. 

Mogłabym przecież przyczepić się do fabuły, na którą pomysł przed chwilą tak wychwalałam. Świetny pomysł został częściowo zniszczony przez nieumiejętne – a może i specjalne – złe rozłożenie akcentów i wplecienie nieudolnego, przewidywalnego od pierwszej rozmowy bohaterów wątku miłosnego, który właściwie nie pełni żadnej funkcji w książce, plącząc się tylko i ciągnąc się gorzej od makaronu spaghetti czy starego sera do pizzy. W dodatku jest bardzo powtarzalny, bo w poprzedniej, czytanej przeze mnie książce pisarki główna bohaterka również zakochała się w zniewalająco przystojnym gitarzyście lokalnego rockowego bandu. Czy mam przez to rozumieć, że to pisarka ma słabość do przystojnych rockmanów bez koszulek, czy też myśli, że to ideał każdej dziewczyny? Mniejsza z tym, ale wątek miłosny skuteczne zniechęcał mnie do książki i spowalniał akcję, kiedy coś zaczynało się dziać, a w dodatku fabularnie odstawał od wszystkiego, o czym była książka, przez co wszystko wspaniale rozłaziło się na boki i rozklejało, co irytowało mnie na tyle, że nie chciało się wracać do powieści. Największą jednak wadą był fakt rozładowywania emocji – kiedy nieznacznie wrastało napięcie, a Cody pisała z tajemniczym mordercą na forach dla samobójców, jednocześnie zaglądając do wnętrza siebie i mierząc się ze swoim mrokiem, niczym w niezłych amerykańskich kryminałach, przychodził taki Ben i Autorka zaczynała wmawiać czytelnikowi, że między tym dwojgiem jest chemia, której i tak nie czułam. Zupełnie jak we wspomnianych wyżej kryminałach amerykańskich, kiedy w oczekiwaniu na mordercę policjant robi słodkie oczy do potencjalnej ofiary i rozmyśla nad strategią flirtu. Bardzo to fajne, prawda? No, może tylko dla fanów gatunku, ale przecież to nie polega na kupowaniu miłośników romansów dorobionymi na siłę wątkami. To samo można powiedzieć o zakończeniu, typowo happy-endingowym i sprawiającym, że książka staje się mokrym fajerwerkiem – niby wszystko miało być fajnie, ale tak właściwie nic z tego nie wynika. Zresztą całość niszczą także postacie z typowych książek dla młodzieży jak nieodpowiedzialna matka Cody czy znajomi Meg z akademika, co zapewne ma służyć rozrzedzeniu dusznej, pełnej napięcia atmosfery wątku głównego (w przypadku gdyby ktoś nie wytrzymał nerwowo). Ale pewnie i rozciągnięciu opowieści do standardów książkowych, co miało przecież miejsce w przypadku poprzedniej opowieści Autorki. Tylko po co? Żeby się lepiej sprzedawało? Ja tam wolałabym krócej, ale lepiej. I trochę bardziej ambitniej w warstwie fabularnej, bo poza wątkiem tajemniczej śmierci Meg (która zresztą taka wydaje się przez jakieś czterdzieści początkowych stron książki) wszystko jest zupełnie takie samo jak innych romansidłach dla nastolatek; co więcej, większość zdarzeń można z łatwością przewidzieć. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, jeden ciekawy pomysł – jeszcze z kulejącym wykonaniem – nie sprawia, że książka jest dobra. Niestety. 

Czy nie przypominacie sobie coś, patrząc na okładkę? Jeśli tak, to brawo. Jesteście bardzo spostrzegawczy. Dla mnie, już od pierwszego spojrzenia ta okładka była podejrzana, a ponieważ słynę z opóźnionego zapłonu, dopiero później zauważyłam to, co jest przecież oczywiste: okładka została wystylizowana na bliźniaczkę tej do Zostań, jeśli kochasz. Przypadek? Nie sądzę. Naprawdę. Chociaż tamta była okładką filmową, Wydawca wpadł na genialny pomysł stylizacji okładek innych pozycji Autorki, zupełnie niezwiązanych z tamtą. Żeby czytelnik, spragniony posiadania wszystkich książki pisarki, miał wszystkie pozycje w podobnych okładkach, co – przyznaję – ładnie wygląda na półkach? He. A może chodziło o to, że myśląc, że nowa pozycja przypomina tamtą, czytelnik skusi na kupno tej? E, lepiej w to nie wnikać, bo na zarabianiu pieniędzy nie znam się tak dobrze jak marnowaniu ich w księgarni, trzeba jednak powiedzieć, że ta zdecydowanie nie jest taka ładna i pomysłowa jak tamta (jak to bywa zwykle z podróbkami naśladowania czegoś innego). Znów mamy białe tło i układankę na nim, z czego większość zajmuje – jak się domyślam – twarz Meg, a reszta ukazuje różne sceny i fragmenty książki. Mamy więc tam fragment jakiegoś maila (to list wysłany przed samobójstwem dziewczyny, jak możemy się domyślić po przybliżeniu), samotna, smutna dziewczyna w kącie, która ma zapewne obrazować depresję Meg, a w rzeczywistości kojarzy mi się z tymi wszystkimi głupimi informatorami na poczekalni u psychologa, pełnymi bzdur na temat tej choroby (nie wierzcie temu, depresja tak nie wygląda). Jest też także zdjęcie dwóch nastolatek, coś na kształt selfie z nieśmiertelnym dzióbkiem, kojarzące się z kolei z wszystkimi reklamami Butiku, modelkami z Instagrama czy innymi miejscami, w których ludzie myślą, że tak właśnie wygląda nastoletnia przyjaźń. Oprócz tego jest jeszcze tam taka ładna róża, ale nie wiem, co ona tam robi i jakaś kałuża czy coś, w czym pływają zeschłe liście. Może to jakieś symbole nieskończoności, życia, śmierci i tak dalej, których nie potrafię rozszyfrować? Bardzo możliwe. Oprócz tego wszystkiego jest jeszcze kawałek jakiegoś przystojnego chłopaka w lusterku, a konkretnie jego magnetyczne spojrzenie, na widok którego majki każdej dziewczyny powinny spaść same. Przesadzam? I to bardzo, bo to nie pierwsze i zapewne nie ostatnie takie spojrzenie na okładce książki młodzieżowej, nie ma w nic ciekawego. W każdym razie pod układanką i napisem informującym, że Autorka napisała jeszcze dwie inne książki, które warto byłoby przeczytać, widnieje tytuł. Faceci się może na tym nie znają, ale ja nie mam wątpliwości – faktura napisu przypomina szminkę. Różową. Wow, tylko dlaczego kojarzy mi się z tym teledyskiem disco polo, w którym dziewczyny piszą szminką na lustrze swoje imiona (daj spokój Kylie, po co się przyznajesz, że oglądasz teledyski disco polo?) albo w innych podobnych rzeczach, kiedy kobieta chce znaczyć swoją obecność. W kontekście samobójstwa pomysł dość makabryczny, ale frapujący, nie powiem. Poza tym u góry – tym razem dużymi literami – wydrukowano nazwisko pisarki. Mimo tego okładka jednak jest dość niepozorna wśród tych wszystkich dzikich kolorów w dziale z powieściami młodzieżowymi; oryginalnością specjalnie się też nie wyróżnia, a patrząc na nią nie odczuwamy żadnych silnych emocji, ani dobrych ani złych. Może tylko ci, którym podobały się poprzednie książki pisarki, ubrane w podobne okładki, sięgną z chęcią po pozycję i wyłowią ją wzrokiem w nawale innych. Ale na mnie to by nie podziałałoby. 

Nie podziałałoby nie tylko ze względów, o których pisałam wyżej, ale także przez bohaterów książki. Postacie, które ciężko byłoby zaakceptować nawet wtedy, kiedy formalnie byłyby dobrze skonstruowane, a przecież tak nie jest. Może to też z mojej strony zmęczenie materiału i znudzenie niemal takimi samymi bohaterkami we wszystkich tych książkach, ale naprawdę. Cody, będąca przecież narratorką, prezentuje jeden z tych klasycznych już archetypów dziewcząt z takich książek dla młodzieży: twarda, nauczona przez życie, szorstka w rozmowach, ale w momencie, kiedy spotyka fajnego, przystojnego gitarzystę i tak miękną jej nogi, aż w końcu poddaje się czarowi Prawdziwej Miłości i cała jej wcześniejsza szorstkość znika. To nawet jest kopia tego archetypu, bo mam dziwne wrażenie, że głównej bohaterce Autorka poświęciła najmniej czasu. Cody wydaje się postacią po prostu niedopracowaną, nudną, znikającą w tłumie nieco lepiej zarysowanych postaci w powieści (jeśli w tym przypadku możemy w ogóle mówić o jakimkolwiek dopracowaniu), nawet Bena i – oczywiście – Meg. Nawet lepsza, bo bardziej irytująca, wydaje się matka dziewczyny. Tricia okazała się moją faworytką, jeśli chodzi o poziom techniczny postaci tej książki, bo – może niechcący – pisarka sprawiła, że spotykająca się wciąż z różnymi mężczyznami młoda kobieta, nie potrafiąca posługiwać się jakimś bardziej zaawansowanym od najprostszego telefonu komórkowego sprzętem jest niezwykle żywa i prawdziwa. Choć oczywiście nie chciałabym mieć takiej matki; te całe young adult uwielbia babrać się w patologii, czemu dowodzi także scena, w której Cody postanawia odwiedzić swojego ojca (zadziwiająco podobna do tej w nieszczęsnym Hopeless, chociaż mniej brzemienna w skutki). Nie wiem, czy poświęcić trochę miejsca Meg, w końcu od początku jest martwa, ale jej duch (może nie dosłownie) wciąż unosi się nad próbującą rozwikłać jej śmierć Cody, a bohaterka miejscami mówi czytelnikowi więcej o Meg niż o sobie. Oczywiście w samych superlatywach, opisując ją jako osobę wygadaną i szczęśliwą. I pisarce wychodzi to naprawdę nieźle, bo naprawdę każe przez chwilę czytelnikowi wierzyć, że Meg była właśnie taka, jaką ją opisała przyjaciółka, że nie mogła popełnić samobójstwa. To naprawdę zasługiwałoby na pochwałę, tylko gdyby Autorka w tej kwestii nie inspirowała się tak bardzo rzeczywistością, a konkretnie owym przypadkiem dziewczyny, której pamięci poświęciła książkę. Rozumiem potrzebę inspiracji, ale takie dosłowne potraktowanie rzeczywistości w książce obniża mój szacunek dla pisarza, który albo nie umiał, albo się bał, albo mu się nie chciało. To w końcu czym jest powieść – reportażem o śmierci dziewczyny czy autorskim dziełem? No niech mi pani nie wmawia, że dziełem autorskim. Wtedy takiego czegoś by tu nie było, droga pani pisarko. Pozostałe postacie już dawno wyleciały mi z głowy równie szybko, jak tam wleciały – były papierowe, archetypiczne, nudne, podobne do siebie i bez jakiegokolwiek życia, czyli dokładnie takie same jak wielu innych powieściach dla nastolatek. Po jakimś tam wysiłku umysłowym kojarzę narajanego kolesia nieco w klimatach rasta i jakąś Alice (?). Zresztą nieważne. Za dużo przeczytałam tych książek i teraz wszystko mi się zlewa. Moja wina, moja bardzo wielka wina. 

No i teraz przechodzimy do najlepszego. Francuzi mówią na to cremé de la cremé, Polacy wisienka na torcie. Chodzi mi tu o styl Autorki, sposób, w jaki książka została napisana. Krótkie, jakby urwane zdania i niezwykle bogate słownictwo w nich wykorzystane… Nic, tylko czytać. Naprawdę. A każde takie zdanie, kiedy czuje się, że po przecinku dobrze by było dopisać coś jeszcze, to jakby wyrywany ząb. Boli. Człowiek szuka wzrokiem dalszej jego części, przyzwyczajony do wspaniałych, długich zdań, jakie sam pisze na co dzień (he, he) i innych gąsienic, a tu kropka. Koniec. Na początku paradoksalnie ciężko się czytało, chociaż chodzi tu tylko o to, żeby połknąć książkę w czasie kilku godzin, później z bólem musiałam to zaakceptować. I ciężko jednak potraktować to jako styl pisarki, bo to raczej takie pisanie, żeby każdy zrozumiał, a nie żeby ładnie wyglądało i było artystycznie. Tak samo ciężko ocenić zasób słownictwa naszej pisarki, bo trudno w ogóle o czymś takim mówić. Ile trudnych, barwnych słów mogła upchnąć w takie krótkie zdania żeby to jakoś zrozumiale brzmiało? Zresztą na tę kwestię należy spuścić zasłonę milczenia, bo słownictwo pisarki jest bardzo ubogie i ledwo wyrabia z nadawaniem opisywanym wydarzeniom takiej plastyki, żeby można było sobie cokolwiek wyobrazić, nie mówiąc o osiąganiu jakiegoś większego efektu artystycznego czy coś w tym rodzaju. Tak w ogóle o czym jak mówię? Czy w przypadku takiej literatury można mówić o artyzmie? Ha, ha. Znów wyjdzie na to, że oceniam te książki niewłaściwą miarą, godną największych arcydzieł albo nie rozumiem celu takiego gatunku. Ale ja przecież wiem o co chodzi w takiej literaturze – ma być na tyle przyjemnie, żeby się zrelaksować, przeczytać i zapomnieć. Tyle że w tym wypadku temat trochę nie tego, a i przecież jak można się zrelaksować, kiedy bolą zęby? Czytanie po to, żeby zapomnieć nie ma największego sensu, przynajmniej dla mnie. Cóż. I tak wychodzi na to, że nawet na kolejny produkt popkulturowy książka jest za słaba. Takie życie. 

Chciałoby się napisać, że kolejna książka dla młodzieży to kolejne wielkie rozczarowanie. Ale tak nie jest, bo ja wiedziałam, że się rozczaruję. Ot, kobieca intuicja. Nie liczyłam przecież na wiele, może poza tematem samobójstwa, które jest – niestety – tematem, który trzeba poruszać często i w kontekście delikatnego przekonywania nastolatków, że jednak nie warto (chociaż i tak po te książki sięgną przeważnie ludzie, którzy spragnieni są makabry bądź romansu, jak zwykle będącego gdzieś na marginesie opowieści). Rozczarowanie więc nie było bolesne, może tylko trochę oburzenia wywołało we mnie użycie historii tej nieszczęsnej dziewczyny. Dość długo po przeczytaniu, jeszcze przed tym, jak zasiadłam przed komputerem by oddać się dość zapomnianej już czynności pisania recenzji (he) przyszła mi do głowy oczywista refleksja – po co mi to było? Ten czas poświęcony na czytanie i pisanie recenzji, kiedy i tak zapomnę fabułę książki, robiąc miejsce w mózgu na coś fajniejszego, na przykład inną książkę na ten sam temat. No po co? W sumie po nic, bo nawet samobójstw i smutku wszędzie jest za dużo. A książka nie zachwyca optymizmem ani czymś odkrywczym. O skłanianiu do refleksji czy jakimś morale lepiej już nie mówiąc. Bo ostatecznie uwagi, żeby brać regularnie prochy na depresję nie zmienią nic a nic w postrzeganiu chorych przez innych ludzi, ani nie uratują nastoletnich samobójców (a może podziałają na niektórych odwrotnie). Bo czytelników mniej wrażliwych na błędy Autorki – do których nie należę – bardziej zapewne zainteresują losy głównej bohaterki i jej chłopaka, którzy mają przed sobą całe życie, niż Meg, której w grobie już nic nie może pomóc. I to, wyjątkowo, nie jest – niestety – winą pisarki. 

Tytuł: „Byłam tu”
Autor: Gayle Forman
Moja ocena: 1/10

czwartek, 12 listopada 2015

Na starych fotografiach. Recenzja książki



Pudełko ze zdjęciami… Jest ciemnogranatowe, na rogach wzmocnione złotymi blaszkami, ze skóry, a może z czegoś podobnego. Pachnie strychem, starymi ubraniami i lawendą; zdjęcia się porozrzucane, niektóre w bardzo złym stanie. Odgrzebane w zakamarkach strychu, których nie odwiedza nikt poza pająkami i myszami, schowane może przez babcię albo mamę, zapomniane. Całkiem niesłusznie, bo kryje w sobie inny, odrębny świat. Świat, który przeminął, pełen ludzi, którzy nie żyją. Ich twarze uważnie patrzą ze zdjęć, żywe w kombinacjach czerni i bieli, światła i cienia. Zgniecenia pod różnymi kątami tworzą na ich twarzach zmarszczki. Młodzi, roześmiani, a przynajmniej uśmiechnięci. Czasem sztywni. Ładni i brzydcy, chudzi i grubi, wciąż jednak dość nierealni, bo delikatny, coraz bardziej kruchy papier nie zastąpi ciepłego ciała. Ścieram kurz z wieczka, zdjęcia ostrożnie kładę na stole. Kilka z nich spada, wirują w powietrzu, lekkie jak piórka czy śnieg. Coraz lżejsze, bo choć papier żyje dłużej od człowieka, to kiedyś też zniszczy się, a fotografia wyblaknie. Najpierw umrze jednak pamięć. Po kilkudziesięciu latach od śmierci matki jej młoda, roześmiana twarz stanie się obca, a młody mężczyzna w mundurze nie będzie już dziadkiem, ale jakimś przystojnym żołnierzem, którego wojenne losy są nieznane. Zdjęcia bez podpisu umrą najwcześniej, później czas przyjdzie na te, kiedy niewyraźne i czasami mało czytelne pismo wyblaknie, schowa się pod plamami wilgoci, rozlanej sto lat temu herbaty, słońca. Zresztą kim była Maria? Przyjaciółką, koleżanką, kuzynką? A z kim na tamtym zdjęciu stoi umarły dawno wujek? Umierają kolejne osoby, które pamiętają, do historii przechodzą i nasze zdjęcia. 

Jednak to właśnie ci zapomniani ludzie stworzyli nas, ukształtowali naszą osobowość i świat. Ich losy w pewien sposób determinują nasze, choć najczęściej nawet o tym nie wiemy. Zwykle jednak taki stan rzeczy nam nie przeszkadza – od małego mamy tyle tożsamości i wiedzy o przodkach, że wystarcza nam na całe życie. Nie zagłębiamy się w szczegóły z wielu podwodów, z których najważniejszym jest oczywiście nasz cenny czas i trud, jaki musimy podjąć, mimo że nie zawsze wynik jest współmierny do starań. Szczegóły zresztą nie zawsze są bezpieczne i wygodne – lepiej nie wiedzieć, że ukochana babcia podczas drugiej wojny domowej wydała Żyda, którego ukrywała inna polska rodzina, oczywiście pomijając wszystkie motywy. Czasami – tak jak jest w moim przypadku – znajomość szczegółów zmienia diametralnie pogląd o rodzinie, rozszerza perspektywy. Bo choć wiedza o jakiś przyrodnich braciach i siostrach, tajemnicach i kończących się katastrofalnie romansach nie jest może koniecznie potrzebna, ale pozwala lepiej poznać przodków, których kawałek noszę w sobie. Ale to także hobby, pasjonujące i niewdzięczne, jak wszystkie nauki pomocnicze historii – drzewo rozrasta się we wszystkich kierunkach, pojawiają się jacyś nieznani wcześniej kuzyni tam, gdzie myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy, a przodkowie odkrywają swoje twarze i tajemnice, w żaden sposób nie potrafiąc zahamować mojej ciekawości. Ale i tak wcześniej, kiedy byłam zbyt młoda by zrozumieć ideę drzewa genologicznego, a większość historii rodzinnych nie była na moje ucho, wiedziałam, skąd pochodzą moi przodkowie i nie musiałam martwić się o swoją przynależność i tożsamość; byłam nawet dumna ze swojej krwi. Z psychologicznego punktu widzenia była to najlepsza rzecz, jaka mogła mnie spotkać: osoby, które od najmłodszych lat czują się związane ze swoją rodziną i bezpieczne, unikają w późniejszych latach poważnych komplikacji osobowościowych. Gorzej z tymi, którzy nie zaznali tego uczucia; których dzieciństwo było traumatyczne lub naznaczone strachem przed najbliższymi, których zachowań nie mogli zrozumieć, ale podświadomie wiedzieli, że muszą mieć źródło w przeszłości. W dorosłość wkraczają z tym strachem, szukają prawdziwej miłości i jak największego poczucia stabilizacji, uciekają w toksyczne związki i, chociaż są świadomi, że najlepszym lekarstwem byłaby konfrontacja z przeszłością, uciekają bojąc się tego niż własnego lęku. Wolą się bać wspomnień z dzieciństwa niż tego, co nosili w sobie najbliżsi. 

W takiej sytuacji znajduje się bohaterka książki, Łucja Sowińska. To młoda lekarz psychiatra i neurochirurg, która jednak nie potrafi poradzić sobie ze swoją własną przeszłością. Matka kobiety, Wiktoria, miała przypadek ciężkiej schizofrenii paranoidalnej, ojciec był nałogowym hazardzistą i pijakiem, a babka – choć kochała wnuczkę – tajemniczo po nocach płakała. Łucja dorastała zatem w lęku przed demonami swoich bliskich, kryjąc się na ulicach brzydkiej wtedy warszawskiej Pragi, jednak trauma pozostaje, tak samo jak tajemnicza skrzynia pełna tajemniczych pamiątek pozostałych po rodzinie. Kobieta nie chce jej otworzyć, ale do czasu. Pewnego razu na jej oddział przywożą brutalnie pobitego mężczyznę, który po wzbudzeniu ze śpiączki oznajmia Łucji, że jest łudząco podobna do pewnego portretu. Kiedy okazuje się, że ma rację, bohaterka stanie przed koniecznością otworzenia tajemniczego kufra i zmierzenia się z mroczną, niezbyt zrozumiałą historią swojej rodziny, tragicznie splecioną z tragicznymi losami Polski i Europy w okresie Wielkiej Emigracji i II Wojny Światowej. A ponieważ jej los splecie się z historiami kilku innych osób, nie wszystko w jej życiu ułoży się tak, jakby tego pragnęła. 

Uwielbiam sagi rodzinne, co na pewno ma związek z moimi genologicznymi zainteresowaniami. Śledzenie perypetii jakiejś rodziny na tle ważnych przemian wizerunku świata, problemy i konflikty pozostawiające swój ślad w następnych pokoleniach, które na ogół – w pozycjach mniej ambitnych – dokonują rozliczenia z przeszłością i mogą odetchnąć z ulgą, albo w dramatyczny sposób próbują dotrzeć do prawdy o sobie samych, odkrywając koszmary, które w jakiś sposób zniszczą ich dotychczasowe życie albo nic w nim nie zmienią (w tych bardziej ambitnych) to przyjemność, ale przede wszystkim to mądra lekcja i głęboka refleksja na ludzkim losem. Refleksja bardzo bliska każdemu z nas, ale jednocześnie bardzo uniwersalna; bardzo często możemy także utożsamiać się bohaterami, ich lękami, wątpliwościami i radościami, tak jak oni każdego dnia zmagamy się różnorakimi trudnościami, bo życie nie jest proste, na każdym miejscu spotykamy trudności i przeszkody – nie tylko te codzienne, ale także te wynikłe z zakrętów historii i jej kaprysów. Nie jest przecież przypadkiem, że wiele Autorek – tych rodzimych i tych pochodzących z zagranicy – bardzo interesuje się okresem II Wojny Światowej, która wniosła zamęt do bardziej lub mniej uporządkowanego życia rodzinnego i czasami zmusiła do wyborów ostatecznych, które położyły się cieniem na losach wszystkich członków rodziny, także tych, którzy urodzili się później. Ten wątek staje się jeszcze wyraźniejszy w literaturze polskiej – nasza historia jest bardzo bolesna, a ponieważ historia dotyczy ludzkich losów, te niemal zawsze naznaczone były tragedią, która dosięgała następne pokolenia, zwykle tego nieświadome, kształtując ich psychikę i osobowość. Bo to ludzie i ich wnętrze, oddziałujące na innych wokół jest – według mnie – najważniejszą rzeczą w tych opowieściach, ich reakcje na wydarzenia jak na przykład wojna czy dziedzictwo przodków, które tkwi w nim właściwie od urodzenia. I właściwie to ostatnie – obiecane przez blurb – zachęciło mnie do sięgnięcia po tę książkę. 

Muszę przyznać, że okładka, mimo swojego różowego koloru, spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Zresztą nie jest to wściekły róż przyozdobiony różowym brokatem, jak w tych starych powieściach obyczajowych dla nastolatek (teraz mieszają róż z czernią, co wygląda równie tandetnie), ale bardzo ciemny, niemal purpurowy. Takim kolorem zostały podświetlone praskie kamienice, może ze zdjęcia przedwojennego, może z współczesnego, co daje wrażenie nieco widmowe i intrygujące zarazem. Na ich tle odcina się biały zarys kobiecej głowy, może ze starego portretu lub fotografii, w którym – zaskoczenie – umieszczono fragment listu. Widać, że papier jest stary, zażółcony, a pismo ładne, wyraźne z zawijasami; da się przeczytać słowa, które przyciągają wzrok. Co jest tam o Paryżu, Czartoryskich, Żydach i nie wygląda na pierwszy lepszy darmowy stock z Internetu, z jakich często korzystają wydawnictwa ale nie chcą się przyznać. Ma to jakiś związek z treścią książki? Jeśli tak, to pachnie jakimiś tajemnicy, pomyślałam przyglądając się książce jeszcze raz przed zabraniem się do czytania. Kurczę, Wydawnictwo wie jak zaciekawić Czytelnika, przynajmniej taką typową dziwaczkę jak ja. Tuż poniżej owej intrygującej sylwetki, na ciemnym (brązowym? fioletowym? czarnym?) pasku, można przeczytać tytuł pozycji, wydrukowany białą czcionką; poczyniłam błyskotliwe skojarzenie, że podobna czcionka znajduje się na poprzedniej książce Autorki, którą zareklamowano na ostatniej stronie pozycji. Zaskoczyło to mnie bardzo pozytywnie, a w moim zrytym książkami mózgu pojawiło się marzenie o stworzeniu kolekcji i przyjemna wizualizacja obu powieści na moich półkach, szczególnie że skromny z pozoru grzbiet – wyróżniając się swoim różem i ciekawą czcionką – wygląda naprawdę ładnie. Do tego wszystkiego pasuje intensywnie różowy grzbiet z białymi napisami i zdjęciem Autorki – jest klasycznie i prosto, ale dzięki temu udało się uniknąć najgorszego, jeśli chodzi o używanie koloru różowego w okładkach: kiczu. Nie chciałam jednak dłużej się nad tym zastanawiać i przejrzałam całą książkę, z zaskoczeniem odkrywając umieszczone wewnątrz zdjęcia i ładną, przyjemną w czytaniu czcionkę, która nadawała intrygującego charakteru całej pozycji. Krój ładny, a absolutne novum w powieści – przynajmniej dla mnie – czyli zdjęcia sprawiały, że byłam ciekawa treści książki, a kiedy zobaczyłabym ją w księgarni, z pewnością nie minęłabym ją obojętnie. 

Właśnie, zdjęcia. Ciekawa jestem, skąd Autorka je wytrzasnęła. Kupowała na Allegro, jak autor Fotoplastykonu, Jacek Dehnel? Skoro tak, to podziwiam zaangażowanie, bo dopasowanie fragmentów gazet i fotografii tak, by pasowały do koncepcji musiało być żmudne. Podejrzewam jednak, że zebrała dostępne materiały i z nich składała historię Łucji i jej rodziny, a dzięki skrywającymi się za czarno-białymi zdjęciami ludziom wymyślała bohaterów i ich historie, a także – co stanowi trzon opowieści – ich tajemnice. W każdym razie umieszczanie tych fotografii w książce, łącznie z gazetami i odkrytymi przez bohaterkę dokumentami było bardzo oryginalnym, intrygującym pomysłem, dzięki któremu zawartość rodzinnego kufra Łucji jest dostępna także dla Czytelnika. Chociaż, z drugiej strony, więcej jest wycinków gazet i niż ludzkich twarzy, a szczególnie mało portretów. Żebyście sobie nie pomyśleli, że jakaś dziwna jestem i jako fan historii nie lubię starych gazet, ale to przecież nie monografia, w której Autor stara się pokazać wiele rzeczy na zdjęciach, to powieść narracyjna, w której przedstawiamy sylwetki ludzi, jeszcze tak fascynujących jak ci, których pisarka przedstawiła w swojej opowieści. Oczywiście, nie konkretnie z tego powodu było mi tak przykro, bo przeczytałam tyle fascynujących rzeczy, w której nie było narysowanej ni kreski, ale skoro od początku pisarka skutecznie rozpala ciekawość Czytelnika i obiecuje mu niezwykłą atrakcję w postaci zdjęć bohaterów, to powinna się trzymać się do końca, prawda? Sam pomysł jednak bardzo ciekawy i udany, wzbogacający percepcję czytającego, ale jednocześnie, w pewien sposób, ograniczający jego wyobraźnię. Zresztą można potraktować to jako pewien eksperyment, rodzaj komiksu, sprawdzić, czy w takiej konwencji miło jest nam się poruszać; możemy sprawdzić to chociażby czytając opis bohatera w tekście, a potem oglądając zdjęcie i sprawdzając, czy nasze wyobrażenia były podobne. Mogą wyjść ciekawe rzeczy, albo – tak jak mi – nic. Tyle że nie wiem, czy to dobrze, czy też nie. 

W miarę czytania okazało się jednak, że mam większe zastrzeżenia do bohaterów, nie mające nic wspólnego z ich wyglądem na zdjęciach. W największym skrócie chodzi o to, że mieli więcej cech wspólnych z marmurowymi posągami niż z rzeczywistymi ludźmi, o jakich – przynajmniej moim skromnym zdaniem – powinna traktować powieść. Może nie żywymi w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale realistycznych, namacalnych, takich, których problemy autentycznie zaczęły obchodzić Czytelnika. W tym przypadku to tylko marzenie. Bo taka Łucja Sowińska. Pomijając fakt, że w literaturze popularnej jest na pęczki seksuologów, którzy nie potrafią poradzić sobie ze swoim związkiem, policjantów, którzy w domu mają patologię albo sami uzależnieni są od używek, no i pań doktor, które obawiają się, że coś z nimi nie tak, bo rodzina. Już o paranoiczkach bojących się objaw choroby psychicznej rodziców czytałam tyle, że mam tego dość. A tu kolejny, szablonowy przykład. Łucję w dodatku nękają niezwykłe i podejrzane (z uwagi na występowanie w jej rodzinie przypadków schizofrenii) koszmary pełne rodzinnych tajemnic, demony z przeszłości i strach z dzieciństwa, a także głęboki lęk przed odkopaniem rodzinnych sekretów. Tak sobie zresztą myślę, czy lekarz neurochirurg może być jednocześnie psychiatrą, co Autorka kilka razy sugerowała i dochodzę do wniosku, że nie. Błąd logiczny? Może. Oczywiście w wiek bohaterki nie wnikam, bo smutno robi mi się na myśl wniosków, do jakich bym doszła. Nikogo też nie oskarżam, chociaż jako humanistka nie mam ochoty wypowiadać się na temat fizyki kwantowej, żeby nie popełnić takich głupich błędów. W każdym razie Łucja, jak każda porządna bohaterka, ma poranione uczuciowo serce, co jednak nie jest tak wielkim problemem jak mogłoby się wydawać – atrakcyjna pani doktor ma wielu adoratorów, którzy poświęcą dla niej wszystko, nawet swoje życie i pozwolą jej łamać ich serca ile tylko chce. To takie typowe. I jeszcze ta rosnąca liczba przyjaciół wprost proporcjonalnie do przyrastania ilości kłopotów. Ja tego już zupełnie nie rozumiem. W zwykłym życiu z wielkim trudem utrzymujesz wokół siebie grupkę znajomych i przyjaciół, przy udawaniu, że nie jest się zrzędą i skrajnym mizantropem, a ta czaruje każdego od tak. No kurde, to zupełnie nie fair. I przede wszystkim jakoś tak mocno nierzeczywiście, nawet jak na powieść, która w założenia wykorzystuje wątki paranormalne. To byłoby dziwne nawet na Marsie w najbardziej odjechanym SF, a co dopiero w tego typu powieści. 

Ten zarzut można także wykorzystać przy ocenianiu innych postaci – przede wszystkim kochasiów Łucji i jej przyjaciółki Magdy. Zarówno Łukasz jak i Władysław charakteryzują się nieuzasadnioną miłością do Łucji i zaawansowaną bezbarwnością (poza tym, że obaj są ludźmi wykształconymi, z bardzo wysokim IQ i sprawiają wrażenie wymuskanych dżentelmenów, przynajmniej tak myślę). Nie mają żadnych cech, o których mogłabym napisać szerzej; moje emocje odnośnie ich postaci nie są również ciekawe, bo chyba każdy wie, że irytacja fajnym uczuciem nie jest. Zresztą dziwi mnie to, bo na wątek miłosny Autorka poświęciła dużą partię książki, miała więc szansę na intrygujące rozbudowanie postaci, pogłębienie ich charakterów, przynajmniej do minimum, dodanie im iskry życia, czy po chociaż nakreślenie ich ciekawego portretu. Żeby chociaż było widać, że się starała, próbowała w tej kwestii zrobić coś wtórnego, cokolwiek, nawet wspomnieć o nawykach żywieniowych, włożyć w usta jakiś śmieszny żart, dodać jakąś prawdziwą, znaną z autopsji cechę, niekoniecznie nawet zaletę. Wbrew pozorom postacie same się nie stworzą, a napastowanie byłej żony swojego brata i niedwuznaczne narzucanie się nie czyni z bohatera drugiego Romeo czy pana Darcy’ego, naprawdę. To nie jest miłe uczucie dla czytelnika, kiedy bohaterka zachwyca się facetem, który podrywa ją na dziwny obraz i na dobrą sprawę robi z to przyczyn niewyjaśnionych – ów przystojniak jest tylko imieniem i nazwiskiem na kartce papieru, bez żadnych cech, dzięki którym zapamiętaliśmy go na kilka dni po zakończeniu lektury; postać tak papierową i pustą, że aż boli. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest ruda Magda – najlepsza przyjaciółka głównej bohaterki, której wątek był równie nieśmieszny co dziecinny. No bo żeby to była jakaś kreskówka dla dzieci albo jedna z tych głupich komedii, ale to przecież – teoretycznie oczywiście – poważna książka dla dorosłego czytelnika, obfitująca w tragiczne zdarzenia, konflikty i romantyczną miłość, pełną bólu i cierpienia. Oczywiście, bohaterka ma pełne prawo posiadania zakręconej i szalonej przyjaciółki, ale przecież nawet ja nie doszłam do takiego poziomu dziwności i – módlcie się za mnie, wszyscy bogowie olimpijscy – nigdy nie dojdę. Zresztą chyba nie muszę opisywać tego bolesnego uczucia, kiedy rzecz należącą do kategorii nieśmiesznych kawałów ktoś traktuje całkiem poważnie. Na szczęście, Autorka zlitowała się nad nami i postać Magdy pojawia się wystarczająco rzadko i jest niedostatecznie zarysowana, by wywoływać taką irytację w czytelniku, by zniechęci się do książki zupełnie. Na szczęście. Jeszcze więcej trochę Magdy, jeszcze więcej trochę bezcelowego absurdu i załamanie nerwowe w moim życiu stałoby się faktem. 

Nie chwal dnia przed zachodem – nawet nie wiecie, jak wielką to okazało się prawdą. Po kilku pierwszych stronach, kiedy czytałam książkę jeszcze z prawdziwym zaciekawieniem, myślałam, że język Autorki będzie rzeczą, którą będę wychwalać najbardziej. Ba! Spodziewałam się, że będzie szybko i lekko, a książka stanie się historyczną rozrywką, odpoczynkiem od lektur cięższych, bardziej wymagających. Coś zaczęło się psuć już na początku, kiedy opisany został sen bohaterki. Bardzo nie lubię opisywania snów, szczególnie tych pisarzy, którzy nie są Marquezem czy innym mistrzem rozumiejącym logikę snu. To było zaledwie preludium. Autorka, uważając się za wielką literatkę, sięgnęła po frazy i styl zaczerpnięty z innych wielkich powieści. Z każdej strony książki bucha artyzm, prawdziwe emocje, epicko nakreślone obrazy; słowem styl pisarki dosięga literackich wyżyn. Tylko dlaczego wszystko wydaje się dość pretensjonalne? Nieszczere? Płytkie? Wydumane? Za słowami nie ukrywają się żadne emocje, dobre wyrażenia (zapożyczone często od innych) giną w gąszczu słabej prozy, z trudem składanych zdań, którym dobrze zrobiłby zabieg odwrotny do zaprezentowanego czyli lekki, nieskomplikowany styl, proste emocje – chociaż może wtedy zganiłabym Autorkę za wielką prostotę, z całością byłoby o wiele lepiej. Może wtedy książka nie miałaby tego rysu epickości, śmiertelnej powagi, może scena erotyczna nie prześcignęłaby wszystkiego, co dotychczas na ten temat napisano, może stany psychiczne bohaterki nie byłyby wtedy tak bardzo wiarygodne. Tylko dlaczego to wszystko brzmi bardzo fałszywie? Dlaczego te kwieciste wyrażenia wydają się pochodzić z tych arcyciekawych pamiętniczków egzaltowanych pensjonarek albo kobiet, które można nazwać tym mianem? Kolejną wadą stylu pisarki jest szczegółowe opisywanie kolejnych czynności bohaterki. Czy Autorka chciała w ten sposób sprawić, że jej książka będzie dłuższa? Bo chyba nie uważa ona, że tak jest dobrze? W każdym poradniku dla początkujących pisarzy napisane jest, że tak po prostu się nie robi – bohater wchodzi do pomieszczenia, a nie wkłada klucz, przekręca go, naciska klamkę i zdejmuje buty lub nie; dłużyzny obejmowały także inne, znaczne partie tekstu jak wędrówka po Pradze, której skutkami był tylko sen, jeszcze więcej stron i jeszcze więcej użalania się nad Łucją. W tym miejscu Autorka mogłaby zrobić coś, żeby bohaterowie bardziej przypominali zwykłych śmiertelników, przynajmniej taka jest moja sugestia. Ponieważ umiem czytać i żyję jakiś czas na tym świecie, myślę, że instrukcja jak przechodzić po pasach jest mi niepotrzebna. Zresztą podobno ta książka traktuje o czymś innym, znacznie bardziej interesującym niż – na przykład – gotowanie Łucji i inne tym podobne sprawy. 

Na torcie musi być wisienka, bo bez niej nie byłoby przecież tak fajnie. Ową wisienką u mnie będzie fabuła pozycji. Przede wszystkim jeszcze raz zaznaczę – o czym pisałam w znacznie starszych tekstach – nie lubię połączeń powieści obyczajowej czy też sagi rodzinnej z fantastyką. Oczywiście, wspaniale jest, kiedy te dwie płaszczyzny przenikają się nawzajem, tworząc oryginalną mieszankę, ale myślę, że tylko w wypadku, kiedy cały świat przedstawiony jest przesiąknięty magią, a nie tylko życie jednego z bohaterów, z czym do czynienia mamy i tym razem. Autorka, bez szkody dla powieści, mogłaby przebaczyć sobie te wszystkie magiczne naleciałości i opowieści o spirytystach, którzy toczyli magiczne pojedynki jak w Harrym Potterze jak i owego fizyka, który zajmował się czwartym wymiarem, już o duchu Marianny nie mówię (pomijam milczeniem legendy o białej damie w tamtej wieży, bo nie mam ochoty zastanawiać się nad owym weselem, w którym pan młody i świadek bez określonego powodu powiesili się tam… czy to już horror czy jeszcze farsa?), bo zostało przedstawione to na tyle nieprawdopodobnie, że trudno w to uwierzyć i to nie tylko pod względem językowym. Powieść została nieprzemyślana, do tego stopnia, że z nagromadzenia sensacyjnych faktów i nadnaturalnych zdarzeń nic tak naprawdę nie wynika, bo poszukiwania Łucji kończą się nie dojściem do jakiejś prawdy o zagadkowej Mariannie, ale napisaniem książki, chociaż wcześniej byliśmy świadkami wielu zaskakujących zdarzeń, sugerujących, że zakończenie będzie zapierało dech w piersiach i przede wszystkim wyjaśni chociaż parę kwestii, których byliśmy ciekawi. Ja to naprawdę rozumiem i myślę, że niedopowiedzenia są dobre, ale żeby były takie duże? Przecież w końcu nie wiemy niemal tyle, co na początku, pomijając pokrętne wytłumaczenia konfliktu między babką a jej siostrą, no i kwestię żydowską, bardzo w powieści szeroko ujętą. I myślę, że nie przypadkowo, bo – choć nie będę o nic Autorki oskarżać, a do klimatów antyżydowskich bardzo mi daleko, tak samo jak do bronienia tych parszywych polskich jednostek, które wolały wydać Żyda niż ryzykować dla niego życie  – pisarka chciała być lekko kontrowersyjna. Nie tylko Marianna, której postać dominuje całą książkę, ma dużo wspólnego z Żydami – resztę rodziny Łucji możemy podzielić na tych, którzy mieli korzenie żydowskie i tych, którzy owych Żydów nienawidzili. Ba, to dotyczy nawet matki, którą w stanach schizofrenicznych nawiedzali Żydzi i opiekunki małej Łucji, która była owocem romansu pewnego Żyda. I te praskie kapliczki z Maryją. W snach bohaterki płaczą, mają gwiazdy Dawida na płaszczach, a w rzeczywistości prześladują Łucję na każdym praskim podwórku, we wspomnieniach jej i innych. Przypadek? Może to próba podjęcia kontrowersyjnego tematu? Wszak pachnie tu aluzjami do osławionego polskiego antysemityzmu… Porzućmy jednak te ważkie kwestie i skupmy się na ważniejszych rzeczach, przede wszystkim na nieścisłościach i tego typu kłopotach. A zdarza się ich dużo, właściwie dzieją się przez większą część książki. Poza drobnymi, wywołującymi tylko złośliwy, krzywy uśmieszek (vide choćby godziny pracy Łucji jako lekarza w początkowych rozdziałach), to tajemnicza choroba bohaterki zaparła mi dech w piersiach, oczywiście w sensie negatywnym. I nie mówię tu dezorientacji, jaką u mnie wywołał ten pomysł, czytaniu po kilka razy tych samych linijek tekstu w poszukiwaniu jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia, ale o zupełnej nielogiczności tego konceptu. Co? Jak? Dlaczego? Może ktoś mi to wytłumaczyć? Nie mam w rodzinie – niestety – lekarza, więc nie mogę pokusić się o taką weryfikację. Na chłopski rozum jednak, całość nie ma żadnych zrozumiałych podstaw, zarówno fabularnych, psychologicznych jak i medycznych. Zresztą większość czyta się tak, jakby Autorka chciała umieścić fabułę książki na Marsie, a na Ziemię zdecydowała się w ostatniej chwili. Z całym szacunkiem, ale tak właśnie się czułam przez znaczną większość tej książki. 

Trochę mi szkoda, że prawie wszystko poszło nie tak. Szkoda, że nie można napisać tego od nowa, bo na kilku dobrych pomysłach Autorki dałoby się zbudować ciekawą rzecz. Trochę szkoda, że historia z niezłym potencjałem za jakiś czas stanie się jedną z wielu książek na mojej półce, której fabuły ani bohaterów nie pamiętam. Na pewno bowiem pisarka włożyła w powieść dużo pracy, a szkoda, że nie zaowocowało to czymś dobrym, a przynajmniej rozrywką, zanurzeniu się w świat jakichś bohaterów i ich rodziny. Trochę szkoda, że tajemnica kobiety z obrazu nie wyjaśniła się tak naprawdę. Trochę szkoda… kiedy miałabym to wszystko pisać, najprawdopodobniej zapisałabym kolejne pięć stron. A tyle nie potrzeba. W ogóle o tej książce nie potrzeba było tyle pisać – ten czas, przeznaczony na pisanie i czytanie mogłam poświęcić innym zainteresowaniom, może właśnie szukaniem swoich przodków, szukaniem swoich korzeni, poznawania rodzinnej i swojej historii. O tyle lepszej od czytania tej książki, że prawdziwej, swojskich i pozbawionej całej tej pompatycznej narracji i błędów, chociaż tak samo pełnej  wspomnień i ludzkich losów, zaklętych w uśmiechach na starych fotografiach.

Tytuł: „Twarz z lustra”
Autor: Elżbieta Wichrowska
Moja ocena: 1/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG

środa, 4 listopada 2015

Smak buzy. Recenzja książki



Można mnie nazwać mieszczuchem – urodziłam się i wychowałam w mieście, żyję w nim do dziś. I bynajmniej nie narzekam. Wszystkie potrzebne sklepy mam tuż pod nosem, lekarza pediatrę i kościół też, z okna mogę podglądać sortowanie listów na poczcie, księgarnie i pizzeria są zaledwie kilka kroków. Nie muszę się także wysilać, by iść do Empiku czy galerii handlowej. Dalej mam jezioro, cmentarz i jeszcze więcej sklepów, które z wrodzonego lenistwa odwiedzam bardzo rzadko. Nie mogę więc narzekać, że jest mi tu źle – żyje się tu komfortowo przynajmniej na moje niezbyt wygórowane wymagania. Mimo tego nie czuję się jakoś przywiązana na tyle, byście nazwać mnie lokalną patriotką; zainteresowanie historią mojego regionu jest raczej uprzejme w stosunku do pewnego znajomego, który pisze artykuły do lokalnej gazety i zazwyczaj polega na kulcie Anny Wazówny, która jest tu bardzo ważną osobistością. Dlatego nie zauważam zmian, jakie powoli zaczynają zachodzić wokół mnie i mojego miejsca zamieszkania. Zmian na gorsze, powiedziałabym, bo na miejscu dzisiejszego parkingu przed wojną był ogród z stolikami i muszla koncertowa; postępującą nowoczesną, ale i bardzo chaotyczną zabudową szepczącą swoim zimnym minimalizmem dostojne, pruskie budynki z czerwonej cegły i urokliwe kamieniczki. Usiłowaniem władz do zbliżenia wizerunku miasta do metropolii, a nie urokliwego miasteczka, gdzie pośród uliczek usłyszeć jeszcze stukanie podków koni sprzed stu lat. Takich miejsc jest coraz mniej, szczególnie na obrzeżach, pośród nowych osiedli i wielkich blokowisk. 

Ale za to o wiele bardziej lubię to samo miasto nocą, chociaż większe miasta robią jeszcze lepsze wrażenie. Poza pijaczkami i podejrzanymi typami ustawiającymi się w kolejkach do klubów nocnych od rozświetlonych okien i witryn bije pewnego rodzaju ciepło; kiedy ludzie wieszają tam lampki choinkowe i Mikołaje, efekt jest jeszcze potężniejszy, a mi nie chce się wracać do domu. Zresztą nocą miasto wydaje się intymniejsze niż za dnia, bardziej tajemnicze i wielkie. Wszechogarniające. Dające poczucie dziwnej wspólnoty z tymi, którzy skryli się pod dachami swoich domów i mieszkań (nawet jeśli są to tylko niebieskie odblaski od telewizora); ma się wrażenie, że uliczki, znane od lat, stają się zawiłymi labiryntami, a parki magicznymi ogrodami jak z baśni, w których zdarzyć może się wszystko (łącznie z natknięciem się na niebezpiecznego pijaczka, całujących się w krzakach gimbów czy agresywnych typków z podejrzanymi woreczkami i strzykawkami). Zresztą ciężko jest zachwycać się urokami miasta, kiedy można natknąć się na tyle niebezpieczeństw, ale mimo to wtedy domy i ulice oddziaływają na mnie jakoś inaczej, czasami mam wrażenie, że wszystko odzwierciedla to, co czuję, a nawet coś chce do mnie powiedzieć. Tylko co? Nie wiedziałam, a nie miałam odwagi się pytać – jako zwykle racjonalna osoba posądzona zostałabym o branie czegoś bądź, jeszcze gorzej, chorobę psychiczną. Zresztą sama się tego bałam, próbowałam to tłumić, szukać jakichś racjonalnych powodów mojego dziwnego stanu ducha, które – jak sądziłam – brało się ze zmęczenia lub też z kofeinowego haju; byłam pewna, że moi zupełnie normalni znajomi tak nie mają. Dlatego byłam zdziwiona i zaskoczona, kiedy odkrywałam, że to wcale nie jest nienormalne, a nawet poznałam człowieka, który czuje tak samo jak ja. Mój nowy znajomy sam w sobie jest niezwykły, bo pochodzi z Turcji i na ogół zajmuje się sprzedawaniem buzy, czyli tradycyjnego, lekko alkoholowego napoju, a także, co najważniejsze, do głowy przychodzą mu dziwne myśli. 

Nazywa się Mevlut Karataş i, jak już wspomniałam, sprzedaje buzę na ulicach Stambułu. Wraz z upływem czasu zawód to coraz bardziej nieprzydatny, bo mało kto pije buzę, a jeśli tak, to taką ze sklepu – Mevlut jest więc żyjącym reliktem z coraz bardziej dalekiej przeszłości, jednym z niewielu podtrzymujących dawną tradycję, pamiętającym o odrębności narodowej w coraz bardziej globalnym świecie. Wędrując nocą po ulicach miasta obserwuje jego nocne życie, zmieniający się kształt i coraz bardziej nieznaną dla niego twarz; wtapia się w noc i Stambuł, który zamienia się w inną, tajemniczą krainę, odpoczywa, odnajduje najgłębszy sens w swojej egzystencji, nawet wtedy, kiedy w jego życiu nie wszystko jest tak, jak powinno być. Poznaje przy tym wielu ludzi, którzy w mniejszym lub większym stopniu ukształtują pewne części jego życia, jednocześnie samemu funkcjonując w jakby zupełnie innym wymiarze, obok świata. A wokół niego wszystko się zmienia, wszystko jest płynne, przebiega historia jego życia i tych, którzy są z nim w jakiś sposób związani. Mevlut wybiera sobie żonę, która nie jest do końca tą, której pragnął (przez to później zaczną się problemy), rodzą się dzieci, w końcu bohater zostaje sam. Wciąż zmienia miejsce zamieszkania, od wiejskiego  domu i pospiesznie budowanego gecekondu na jednym ze wzgórz Stambułu do wielkiego, bezosobowego bloku; rodzina i przyjaciele odchodzą i przychodzą, a gdzieś w tle całej opowieści wre skomplikowana polityka Republiki Tureckiej pełna puczów wojskowych i ideologicznych przepychanek, z obowiązkowym portretem Mustafy Kemala Atatürka na ścianie każdego domu i urzędu. Ale cokolwiek się dzieje, wieczorami Mevlut przechadza się po ulicach i uliczkach, nawołując „Buzaaa!” i – mimo lęku przed psami – zachodząc na stare, sułtańskie cmentarze, gdzie zatrzymał się czas, a w głowie mając te swoje dziwne, tajemnicze myśli, których czasami nie może zrozumieć. 

Kiedy otwierałam tę książkę, zamkniętą w ciekawej, oryginalnej okładce, była ona dla mnie zupełną niewiadomą. Ba! Dopiero przed lekturą sprawdziłam – wstyd się przyznać -  czym jest buza i zagłębiłam się w tajnikach receptury i apetycznych zdjęciach napoju. Ale czy treść mi się spodoba, czy zniechęcona nie odłożę książki w połowie, lub też co chwila będę uderzać głową w biurko tudzież w ścianę by znieczulić się przed ludzką głupotą wylewającą się z produktu powieściopodobnego? No tak, Autor niby noblista, ale owa nagroda nie ma dla mnie jakiegoś wielkiego prestiżu – niektóre nagrody są przyznawane według dziwnych kryteriów zwykłym powieścidłom, a wybitne dzieła czekają na swoją kolej w nieskończoność niczym Leonardo di Caprio na Oscara; takim pisarzom zwykle się nic już nie chce – nie muszą niczego udowadniać a pieniędzy mają wystarczająco dużo. Czy będzie to tego rodzaju książka, wydana w Polsce tylko dlatego, że napisał ją noblista po pięciu latach odpoczynku, bez gwarancji jakości? Cóż, zawsze trzeba będzie zaryzykować, najwyżej będę miała tę przyjemność wyżywać się w recenzji. Zabrałam się więc do czytania, szczególnie, że to niezła cegiełka, omijając na razie wszystkie dodatki, by uzyskać jak największą satysfakcję z obcowania z czystą, snutą przez pisarza historią. 

Co jest największą zaletą powieści? Elegancki, prosty styl zwrócił moją uwagę już po kilku stronach książki, a potem wzbudził mój podziw, w miarę jak akcja zaciekawiała mnie coraz bardziej i powoli przywiązywałam się do bohaterów. Styl ma delikatną, ciekawą budowę, zbudowaną z prostych, bezpretensjonalnych i swojskich słów, pozbawiony jest wszystkich skomplikowanych metafor i konstrukcji – czyta się przyjemnie, szybko – bo tekst ma swoją nieskomplikowaną melodię – i przede wszystkim ze świadomością, że mamy do czynienia z prozą na naprawdę wysokim poziomie. Pisarz skupia się na opisywaniu czynności dobrze nam znanych, pod tą powłoką przemycając intrygujące, umiejętnie wprowadzone smaczki, widoczne dopiero po uważniejszym, powolnym czytaniu, jakiego wymaga książka. Subtelności takich jest wiele. Przede wszystkim Autor ma rzadki dar pisania pięknie i ciekawie o ludzkiej codzienności, znajdowania pośród zwykłych, rutynowych czynności jakiegoś niewidocznego wcześniej szczegółu, który nadaje codzienności nowego, zaskakującego znaczenia albo ubarwia niemiłosiernie szare życie; znajduje także poezję tam, gdzie zazwyczaj widzimy prozę (jak na przykład w roznoszeniu buzy) i opisuje to tak, że życie Mevluta i innych bohaterów, normalne i przeciętne, staje się czymś nowym i fascynującym. Jest to też zasługa przenoszenia punktu ciężkości na jakiś szczegół, budowania wokół niego wielu znaczeń, niezwykle delikatnego cieniowania, które tworzy nieco inną perspektywę niż ta do której zostaliśmy przyzwyczajeni i unikania mówienia dosłownie o emocjach bohaterów, a czasami nawet ich działaniach, dzięki czemu czytelnik ma większe możliwości interpretacyjne całości. Jednocześnie styl pisarza jest bardzo intymny, dotykający wszystkich aspektów życia bohaterów, odnotowujący każdą zmianę w portrecie Stambułu. Bo liczne, jakby wtrącone mimochodem opisy tego miasta, to też prawdziwa wirtuozeria: czyta się niemal tak samo dobrze jak opowieści o późnośredniowiecznym Paryżu autorstwa Victora Hugo. Miasto w opowieści Autora żyje, jest pełnoprawnym bohaterem, przybierającym różne twarze w zależności od czasu portretowania i perspektywy, co jest tu ważniejsze od kronikarskiego notowania zachodzących w nim zmian. Akapity o Stambule to przykład doskonałego i ciekawego obrazowania z użyciem minimum środków i bez zbędnego przegadania, zmieszczenia w jednym jednocześnie pełne malowniczych widoków i impresjonistycznych elementów. To nie jest więc Stambuł taki, jaki możemy zobaczyć w przewodnikach i albumach, to jest Stambuł pisarza, bardzo osobisty, wręcz intymny – tak jak Melvut, Autor nie widzi nic ciekawego w  wznoszących się na kilkanaście pięter blokach, do których na końcu opowieści trafiają wszyscy bohaterowie, ale w krętych, starych uliczkach, gdzie zdają się drzemać dżiny i gdzie włóczą się bezpańskie psy. I wszystko to opisane delikatnie, z wirtuozerią i plastycznością tak, jakbyśmy towarzyszyli bohaterowi w nocnych wędrówkach i podziwiali miasto jego uważnymi oczami. I tylko dziw bierze, że ze zwykłej opowieści ze zwykłym bohaterem, prosto przecież napisanej, pisarz potrafi zrobić coś, co na długo pozostaje w pamięci i przyzywa swoim  niezwykłym czarem. 

Wyjątkowość książki ujawnia się także w innym aspekcie, choć na początku byłam niemal pewna, że zaliczę to do negatywnych stron powieści. To różnorodność narracji, technika rozpisania powieści na kwestie poszczególnych bohaterów, dzięki czemu konkretne punkty widzenia na daną kwestię czy wątki zostają mocno podkreślone, niemal wyodrębnione w autonomiczne opowieści, splatające się z innymi i tworzące znacznie szerszą panoramę wydarzeń. Na początku myślałam, że taki zabieg w książce niezbyt grubej (w porównaniu z monumentalną Pieśnią Lodu i Ognia G.R.R Martina czy trylogią Elżbiety Cherezińskiej Odrodzone Królestwo, gdzie bohaterów jest bardzo dużo, a kluczowe dla fabuły wydarzenia dzieją się jednocześnie w kilku miejscach naraz)  o raczej jednolitej akcji jest zupełnie niepotrzebny, wepchnięty na siłę. Zresztą wydawało się, że powieść będzie należeć do tych trudniejszych, bardziej wymagających, gdzie taka forma prowadzenia narracji będzie wymagała jeszcze większego zaangażowania. Ba! Okazało się, że poza fragmentami z punktu wiedzenia bohaterów, pisarz zdecydował się na wstawki klasycznej narracji trzecioosobowej. Ze względu na to było bardzo trudno, przynajmniej na początku; później poznałam rytm opowieści i przestało mi to przeszkadzać – wręcz przeciwnie. Autor stworzył historię jako pewnego rodzaju kronikę rodziny Mevluta, gdzie bohaterowie są bezpośrednimi komentatorami wydarzeń opowiadanych przez narratora, mówią o swoim stosunku do tych spraw i zwracają się bezpośrednio do czytelnika, przez co czytanie tego było dość specyficznym uczuciem. Zresztą całość była ciekawym sposobem na wprowadzenie polifonii i poznanie racji różnych osób, szczególnie kiedy bohaterów podzielił jakiś konflikt albo kwestie polityczne, których w książce jest dużo – ubarwia to historię i sprawia, że staje się różnorodna, nieprzewidywalna. Co więcej, należy podziwiać Autora za technikę, bo wbrew pozorom taki sposób narracji jest niezmiernie trudny, szczególnie jeśli pisarz skomplikował to wszystko dodaniem fragmentów zwykłej narracji – książka staje się wielką układanką, w której każdy element musi idealnie pasować, bez przeoczenia nawet najmniejszego błędu, szczegółu. Ile pracy! Na miejscu pisarza najprawdopodobniej zatonęłabym w morzu notatek i poprawek, albo się po prostu poddała. Jako czytelnik lubię jednak pozornie proste konstrukcje, skrywające skomplikowany, ale idealny szkielet. Takie coś potrafi mnie wciąż zaskakiwać, a w morzu literackiej wtórności i nudy niespodzianki są jeszcze bardziej miłe niż zwykle. 

Paradoksalnie ciężko powiedzieć, kto jest bohaterem opowieści. Mevlut? Stambuł? To właśnie miasto jest tłem wszystkich wydarzeń rozgrywających się na kartach książki; zmiany, jakie w nim zachodzą warunkują życie pozostałych bohaterów, a w życiu naszego poczciwego sprzedawcy buzy odgrywa odrębną rolę. Miasto się zmienia. Powiększa się o nowe dzielnice, zapełnia się tysiącami małych domków, budowanych przez jedną noc przez anatolijskich osadników na nielegalnych działkach, nocą w oknach, aż po europejskie wybrzeża Bosforu, palą się światła z kradzionego prądu, wreszcie do nieba pną się wieżowce; po starych, nierównych uliczkach, pamiętających może sułtanów i cesarzy bizantyjskich, chodzi sprzedawca buzy, chociaż wiele osób już nawet nie wie, co to jest. Miasto, składające się z mieszkających w nim ludzi, jest jednym wielkim organizmem, który żyje i przeistacza się bez względu na żyjące w nim jednostki, takie jak Mevlut, coraz większy outsider, żyjący przeszłością, dziwnie przywiązany do miasta, w którym na dobrą sprawę nie może się odnaleźć nawet po spędzeniu w nim większej połowy swojego życia – na zmiany patrzy jak przez mgłę, coraz mniej rozumiejąc nowe priorytety oraz sposoby życia - i rozumiejący jak nikt inny jego mowę. Jednak poza tym bohater jest idealnie przeciętny, niewyróżniający się niczym ciekawym, niepozorny i szary, co w tym przypadku nie jest zaniedbaniem pisarza, tylko skutkiem obranej przez niego konwencji. Śledząc losy bohatera łatwo bowiem możemy się z nim utożsamić – jego biografia mogłaby być równie dobrze biografią kogokolwiek innego - zrozumieć jego wybory, doznać tego uczucia przytłoczenia charakterystycznego dla wielu miast i anonimowości, ale jednocześnie wniknąć w intymny, mały światek rodziny i nielicznych przyjaciół bohatera. Bo rodzina Mevluta też jest tu ważna – tak ważna, że Autor uznał za stosowne umieścić na początku drzewo genologiczne całej rodziny. Było to dla mnie zaskoczeniem, oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa, bo coraz rzadziej w literaturze w ogóle można spotkać tego typu wątki, jeszcze tak bardzo rozwinięte. Nie jest to również rodzina toksyczna, którą z sadystyczną przyjemnością opisuje niemal każda współczesna pisarka, która nie chce wyjść na kolejną autorkę naiwnych bestsellerów ani nowoczesna rodzinka w stylu Mody na sukces – w rodzinie Mevluta, jak w każdej rodzinie, wybuchają kłótnie, konflikty, staje się przed wyzwaniem rozwiązania trudnych, niejednoznacznych problemów, wylewa się na kogoś złość i pomyje z różnych przyczyn, ale i tak zawsze wszyscy się godzą, zapraszają na obiady i uroczystości, chodzą do siebie po rady i opiekują się nawzajem swoimi dziećmi. Nie ma patologicznych sytuacji, chociaż rodzina składa się z rozmaitych, czasami naprawdę trudnych osobowości, a każdy ma swoją – trudną niekiedy – historię. Ważni dla fabuły są przede wszystkim kuzyni Mevluta: Suleÿman (zazdroszczę imienia!) i Korkut; szczególnie ten pierwszy, mniej gburowaty i serdeczniejszy, o niezłej tuszy i braku szczęścia do kobiet, wiele razy pomaga bohaterowi, nawet wtedy kiedy postanawia porwać z wsi dziewczynę i ożenić się z nią. Właśnie – Rayiha, ukochana żona naszego bohatera, zwykła dziewczyna ze wsi, do której pięknych oczu Mevlut pisał płomienne listy miłosne z wojska. Ale czy na pewno do niej? Cóż, sprawa skomplikowana, która w pewien sposób zważy na dalszych losach bohaterów, ale nie na ich miłości, którą Autor portretuje w niezwykle wiarygodny, porywający sposób. Nie jest to poetyckie czy wzniosłe uczucie, ale trwałe i piękne, szczególnie dlatego, że jest to miłość zwykłych, biednych ludzi w zwykłym wielkim mieście. Uczucie, którego znaczenie bohater pozna dopiero wiele lat później, ale – na szczęście – dostatecznie wcześnie, żeby nie mieć wyrzutów sumienia. Poza zwykłą, nie wyróżniającą się niczym postacią Rayhiy, poznajemy jej dwie siostry – Vedihę i Samihę. Najstrasza, Vediha, wyszła za kuzyna głównego bohatera, a życiorys najmłodszej i najpiękniejszej Samihy jest jedną z tych smutniejszych fragmentów książki. Poza nimi przez powieść przesuwa się jeszcze wielu, wielu innych bohaterów – są między nimi przyjaciele i koledzy ze szkoły Mevluta, której zresztą nigdy nie skończył, kolejny pracodawcy mężczyzny i znajomi. Jest ich tak wielu, że na końcu powieści zamieszczony został indeks, niczym w monografiach historycznych (może dlatego, że opowieść o życiu sprzedawcy buzy jest jakby monografią jego życia?). Większość z nich to starannie rozrysowane postacie, niezwykle wiarygodne i bardzo realistyczne, jednak bardzo przeciętne i szare, takie jak te, które spotykamy na co dzień i jakimi sami jesteśmy; pozostałe to przypadkowe, impresjonistyczne portrety, aż proszące się o rozwinięcie, szersze opisanie, a może i dodanie jeszcze jednego wątku, bo mimo że powieść cienka nie jest, to jakoś podejrzanie szybko rozstajemy się z bohaterami… 

Mówiąc szczerze, obawiałam się, że ciężko będzie mi przebrnąć przez powieść, nie tylko dlatego, że wcześniej nie miałam dużo wspólnego z tego typu literaturą, a opis na tylnej stronie okładki zapowiadał się nadzwyczaj skromnie. Fabuła też nie grzeszyła licznymi zwrotami akcji – w całej powieści można znaleźć zaledwie kilka punktów zwrotnych i bardziej dynamicznych momentów – sunąc w jednostajnym, harmonijnym rytmie przecieka przez  palce czytelnika i kończy się dokładnie wtedy, kiedy ma się ochotę na więcej. Nie zauważyłam więc, kiedy książka mnie wciągnęła i zżyłam się z bohaterami na tyle, by żałować, kiedy wszystko się skończyło i, by wrócić do świata Mevluta, chcieć zacząć czytać od nowa, dla samej przyjemności czytania. Bo chociaż nie ma tu nawet śladowych ilości porywającej akcji czy jakiegoś ciekawego, rzadko spotykanego konceptu, który przyciągnąłby uwagę czytelnika, powieść w pewien sposób intryguje. Dajemy się porwać dniom codziennym bohatera, jego małym troskom i radościom, kolejom losu; życiu płynącemu spokojnie, bez większych wstrząsów i sensacji, w pewien sposób jednak ciekawemu. Autor pokazuje od wewnątrz, analizując nawet najbardziej intymne myśli zwykłego, szarego człowieka, ale także pokazując je z perspektywy ogromnego miasta, podlegającego ciągłym zmianom, ale też czasu (wciąż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Czas jest kolejnym bohaterem powieści), nieubłaganemu dla wszystkich, nawet pięknej Samihy. Pisarz ma też niezwykłą zdolność zaklinania rzeczywistości, sprawiania, że szara, nieciekawa rzeczywistość staje się jakimś odrębnym, magicznym światem, a nieciekawa metropolia miastem nieco odrealnionym, a na pewno żyjącym własnym życiem. Szczególnie nocą, kiedy znika uliczny ruch i pośpiech, a na ulicach pojawia się Mevlut z wiadrami pełnymi buzy i swoimi dziwnymi myślami, które wypełniają szczelnie przestrzenie między budynkami. 

Okładka z pewnością należy do tych intrygujących, takich, jakie przyciągają wzrok w księgarniach i zmuszają łowców literackich smaczków do zajrzenia do środka. Zachwyciła również moją mamę, a ja – tak samo jak do treści, która skrywa się pod nią – na początku byłam bardzo sceptyczna. Po przeczytaniu jednak, kiedy przyjrzałam się jeszcze raz, uznałam, że oprawa ma swój charakter, coś, co wyróżnia ją spośród innych. Przede wszystkim jest to fotografia – jakaś stambulska ulica z epoki, bruk, dość niechlujne budynki z poodpadanym tynkiem i ciemnymi, nieprzyjaznymi oknami piwnic, mężczyźni siedzący na schodach przed domem – może to wuj i kuzyni głównego bohatera? – jakaś przygodna spiesząca się gdzieś kobieta z zakupami i sprzedawca buzy, wysunięty, rzecz jasna, na pierwszy plan. Nie byłoby to takie ciekawe, gdyby nie kolorowe napisy nabazgrane na zdjęciu, a właściwie na czarno-białej ulicy, w miejscach raczej przypadkowych, będące tytułami rozdziałów, cytatami i pojęciami związanymi z książką (co, niestety, bardziej błyskotliwemu czytelnikowi może sugerować pewne kwestie dotyczące treści). Żeby było jeszcze  ciekawiej, z ust sfotografowanego sprzedawcy buzy wysuwa się żółty dymek ze słowami, które tworzą tytuł powieści, a co nieodmiennie mnie fascynuje, chociaż nie wiem dlaczego. Może nieoczekiwany kontrast między ponurą, zwykłą fotografią a nabazgranymi wszędzie kawałkami życiorysu Mevluta i tytułem? Znalazłam informację, że pomysłodawcą okładki był sam Autor – co zdarza się bardzo rzadko – i on opracował napisy na zdjęciu. Hm. Ciekawe. Pewnie dlatego okładka ładnie streszcza wszystko, co znalazło się w książce; jest jej kwintesencją. Podziwiam także zdolności w projektowaniu takich rzeczy i zaangażowanie w tworzenie własnej książki – widać, że pisarzowi zależy na czymś więcej niż na dobrym odbiorze swojego dzieła i ilości sprzedanych egzemplarzy – dopracowuje swoją książkę w najdrobniejszych szczegółach. Efekt jest bardzo zadowalający, bo nawet podczas czytania zaskakuje wiele graficznych elementów, takich jak wspomniany wyżej indeks czy kalendarium zdarzeń oraz drzewo genologiczne, które stanowią miły dodatek dla czytelników mających problemy z zapamiętaniem więzi łączonych bohaterów, ich imion lub chronologicznie ułożonych zdarzeń, ale także ciekawe urozmaicenie, dodające tekstowi jakiejś powagi. Przy partii tekstu w narracji trzecioosobowej umieszczono mały, sympatyczny rysunek sprzedawcy buzy podobnego do tego z okładki (więc musi być to Mevlut), który zastępuje zapewne banalne trzy gwiazdki. Całość została wydrukowana wygodną dla oka czcionką, dzięki czemu bez większego bólu będziemy mogli zająć się wgłębianie się w treść, odkrywaniem niespodzianek, obecnych na niemal każdej stronie opowieści. 

Muszę przyznać, że nigdy nie gustowałam w kuchni tureckiej. Najbardziej nie znoszę kebabu, szczególnie tego robionego w budkach przed supermarketami, zresztą kojarzy mi się z fast foodami i niezdrowym odżywianiem. Historia Turcji i sympatia do tego kraju także nie tego. Potknęłam się wiele razy o Sulejmana Wspaniałego i o janczarów; Atatürka znam i nawet lubię, ale znacznie bardziej ceniłam sobie Cesarstwo Bizantyjskie, do którego upadku przyczynili się przodkowie Mevluta; wojny z Polską w XVII wieku oczywiście taktownie pomijam, łącznie z kwestią śmierci pana Wołodyjowskiego. Już nawet nie przypominam, że miasto, które Autor opisuje z takim artyzmem to były Konstantynopol. Dlatego niemałym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że tak bardzo polubiłam tę książkę, zżyłam się z bohaterami, zrozumiałam ich. Może ta moja wada, która każde mi lubić każdą dobrą książkę – a ta opowieść jest przecież bardzo dobra? Albo doskonała manipulacja pisarza-iluzjonisty, który sprawił, że przeniosłam się do Stambułu i poznałam bohaterów, którzy żyją tylko na papierze? Najprawdopodobniej jednak spotkałam kolejną pokrewną duszę, z którą bez przeszkód i posądzeń mogę snuć się nocą po ulicach miasta, z głową pełną dziwnych myśli i smakiem buzy na języku.

Tytuł: „Dziwna myśl w mojej głowie”
Autor: Orhan Pamuk
Moja ocena: 7,5/10

Za egzemplarz dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu

Premiera 5 listopada

środa, 14 października 2015

Nie ma niewinnych. Recenzja książki



Przeznaczenie. Nie każdy w nie wierzy. Bezpieczniej dla kruchej natury człowieka jest myśleć, że może sam stworzyć swój los, że przyszłość zależy tylko od naszych wyborów i splotu przypadkowych okoliczności. Wiara w fatum łączy się często z wiarą w coś nadrzędnego, co jest odpowiedzialne za zaplanowanie naszego życia, a wiele osób wyklucza istnienie czegoś takiego. Bóg? Jakaś nieznana kosmiczna energia, która układa gwiazdy tak, by można było wyczytać z nich przyszłość każdego z nas? Niewidzialne istoty, które pozwalają wróżkom interpretować karty tarota i szepczą przepowiednie na ucho? Jak człowiek źle czuje się z taką świadomością! Chrześcijanie wierzą, że Bóg jest miłosierny, a do złych rzeczy, które wydarzają się w ich życiu odnoszą się z filozoficznym spokojem, że ma tak być, ale co z kosmicznymi siłami, które nie mają żadnych uczuć, a ich misterne plany są tylko przypadkowymi zderzeniami planet? Myślę, że strach się bać. Chociaż kiedy głębiej zastanowimy się nad naszym życiem, prześledzimy te kluczowe dla niego momenty, dojdziemy do wniosku, że wszystko, co do tego doprowadziło, było niezwykłym, nieprzypadkowym przypadkiem, zbiegiem nieszczęśliwych bądź szczęśliwych wydarzeń. A historia! Cóż to za kopalnia przedziwnych zbiegów okoliczności, czasami wyglądających tak, jakby ktoś wcześniej napisał sztukę i zaplanował dekoracje, a ludźmi posłużył się jako bezwolnymi marionetkami, aktorami, których zadaniem jest tylko zagranie dramatu swojego życia i zejście ze sceny. Nawet wielcy tego świata nie mogą tego zmienić, choć wydaje się, że skoro mają prawo (często zresztą wątpliwe) rozporządzania ludzkim życiem i pozornie mogą mieć wszystko. Wydaje się, że mają nawet gorzej niż zwykli, szarzy ludzie – według jednej z pradawnych zasad, rządzących światem, im wyżej człowiek dotrze, tym upadek będzie boleśniejszy. 

Edyp, bohater greckiego mitu i dramatu antycznego, żył w błogim przekonaniu, że jednak udało mu się uciec od własnego, bardzo złowrogiego przeznaczenia. Kiedy był jeszcze królewiczem Koryntu, jakiś podpity znajomy nazwał go znajdą, a obrażony Edyp udał się do wyroczni delfickiej, by przekonać się, jaka jest prawda. Pytia jak zwykle odpowiedziała na jego pytanie po swojemu – przekazując mu przepowiednię, jaką kilkadziesiąt lat temu usłyszał jego prawdziwy ojciec. Straszliwą przepowiednię – Edyp zabije ojca i ożeni się z matką. Sądząc, że władcy Koryntu są jego rodzicami, chłopak ucieka z ich kraju i postanawia iść do Teb. W czasie drogi zabija pewnego człowieka, a potem odgaduje zagadkę Sfinksa, czym ocala miasto i zgrania rękę owdowiałej królowej (przypadek?). Po latach, kiedy ma już małe dzieci i jest chwalonym przez wszystkich obywateli Teb władcą, na miasto spada straszliwa klątwa. Warunkiem ocalenia pozostałej przy życiu ludności jest wydalenie z Teb mordercy poprzedniego króla Lajosa, który pozostaje bez kary, a Edyp, jako dobry król, z miejsca zaczyna śledztwo. Odkryje jednak rzeczy, które nigdy nie powinny wyjść na jaw – tamtego felernego dnia, kiedy podczas swojej wędrówki z Koryntu zabił w złości starego człowieka, który nie ustąpił mu miejsca na ścieżce, dokonała się pierwsza część losu przeklętego młodzieńca, przypieczętowana małżeństwem z żoną króla Lajosa, Jokastą…

Nie mogę powiedzieć, że nie znałam treści sztuki przed jej przeczytaniem – krwawa historia rodu Labdakidów władających Tebami wryła mi się głęboko w pamięć podczas czytania opracowania Jana Parandowskiego, kiedy przechodziłam okresy fascynacji mitologią. W jakiś sposób więc byłam przygotowana na to, że nie będzie to lekka lektura – chodzi tu przede wszystkim o to potworne uczucie bezsilności i strachu, że Autor miał rację i nie pozostaje nam nic innego jak bierne oczekiwanie na finał naszej historii, napisanej już przez kogoś innego. Ale i tak obcowanie z tekstem dramatu było pewnego rodzaju traumą. Podczas czytania mitu w wersji raczej skondensowanej, nadrzędnym celem było przecież ukazywanie faktów, informowanie czytelnika, a nie analizowanie złożonej, tak bardzo ludzkiej psychiki bohaterów. Tymczasem dramat, fragmentaryczne, ale niezwykle szczegółowe ujęcie konkretnego epizodu opowieści o Edypie, eksploatował tę tematykę, tak jakby dramaturga interesowało bardziej to, co czuł główny bohater, odkrywając prawdę o swojej tożsamości, niż akcja. Wiadomo przecież, że w takich sytuacjach wiele się dzieje w człowieku. Wiele złych, mrocznych rzeczy, które nie zawsze można rozumieć, ale doskonale wyczuć instynktem, szczególnie jeśli ktoś jest osobą bardzo empatyczną. A ja jestem. I właśnie dlatego zabierałam się za książkę – niegrubą przecież – mówiąc malowniczo, jak pies za jeża.

Zanim jednak zacznę rozpisywać się o tym, jak bardzo Autor swoim talentem zniszczył resztki mojej psychiki, muszę pokreślić istnienie jednego nawiązania, którego nie mogłabym przeoczyć, jeśli jeszcze jestem sobą. Chodzi tu o Turina z najpiękniejszej opowieści z Silimarillionu J.R.R Tolkiena – zresztą słyszałam nawet, że na jednym z konwentów dla fanów Profesora był wykład poświęcony analogii owego bohatera do króla Teb z antycznego dramatu. Temat trafny, bo J.R.R Tolkien, człowiek bardzo wykształcony, znał mitologię grecką i może nawet świadomie stylizował swoją historię na antyczny dramat. Opowieść o nieszczęśliwym Turinie różni się od losów Edypa tylko w szczegółach: jeden poślubił siostrę, drugi matkę; jednemu smok wyjaśnił prawdę, drugi do tego doszedł sam (nie wiem, co jest gorsze). No i w Turinie kochała się piękna elfia księżniczka, którą wzgardził i której tematu wolę już nie rozwijać, bo to w sposób naturalny doprowadza mnie do większego smutku; Edyp względnie pozostał bez innych adoratorek, chyba że o czymś nie wiem. Biedny Turin! Jednym jego grzechem było to, co starożytni Grecy nazywali hybris – duma tragiczna, przekonanie o tym, że samemu decyduje się o swoim losie, że życie jest tylko sumą wyborów, czymś ukształtowanym tylko i wyłącznie przez konkretnego człowieka. Edyp myślał tak samo, nie przeczuwając a może nie myśląc o tragicznej ironii, śmiechu losu. Obaj – Turin i Edyp – przekonawszy się, jak bardzo się mylą, zginą okrutną, samobójczą śmiercią. Analogie więc, przypadkowe bądź też zamierzone, są bardzo wyraźnie, jednak nie powiedziałabym, że podobieństwo jakoś mi przeszkadza czy też czyni z Profesora Tolkiena pisarza naśladującego doskonałe, antyczne wzorce – mitologia jest częścią kultury śródziemnomorskiej, a ciekawa zabawa konwencją jest miło widziana w każdej epoce i każdym gatunku, szczególnie że interpretacja Autora Władcy Pierścieni jest ciekawa i oryginalna. Zresztą historia o Turinie wpasowuje się w wymowę Silimarillionu i innych opowieści ze Śródziemia tak dobrze, jak historia Edypa w krąg naszej kultury i cywilizacji. Bo tak naprawdę nie ważne, czy czytamy o Turinie czy Edypie – ta historia pozostaje ilustracją jednego z najbardziej uniwersalnych praw o świecie, prawa, które w mniejszym lub w większym stopniu, dotyczy każdego z nas. 

Myślę, że nie muszę się rozpisywać na temat konstrukcji utworu – wszystkie dramaty antyczne były zbudowane tak samo, z tych samych, powtarzalnych elementów. Nie zawsze jednak takiej doskonałości formy towarzyszy doskonałość pozostałych elementów; przed przeczytaniem obawiałam się, że historia wtłoczona w podział na epeisodiony i stasimony straci całą swoją głębię. Okazało się jednak, że taka sztywna forma dla arcydzieła nie jest niczym złym, porządkuje jeszcze całość, nadając wiele przejrzystości. To jedna z tych historii, które – jak myślę – muszą być opowiadane w pewien określony sposób, bo mam wrażenie, że pozbawienie dramatu wstawek chóru odjęłoby nieco czaru, zniszczyłoby w pewien sposób estetyczny porządek i harmonię. Bo, jak wszystko co piękne w starożytnej Grecji, dramat ma swoją wewnętrzną harmonię, czemu zawdzięcza swój niezwykły nastrój, odczuwany jeszcze po tylu latach i wiekach. 

Dramat to jednak specyficzny gatunek literacki, w ujęciu Autora stanowiący zaledwie wycinek mitu – ciężko więc byłoby mi się dziwić, kiedy postacie okazały się niedopracowane, albo, w przypadku najlepszym, symboliczne. Bo przecież nawet sama konwencja starogreckiego dramatu pozwala na niewiele: zasada trzech jedności, a przede wszystkim decorum nie pozwalała na eksperymenty prowadzące do psychologicznego pogłębienia postaci. W tym aspekcie zostałam jednak zaskoczona, i to bardzo pozytywnie – naprawdę, tu wszyscy bohaterowie są o wiele bardziej plastyczni i ciekawi niż w niektórych wielotomowych cyklach, z każdą częścią po siedemset stron, które teraz tak często są produkowane przez współczesnych pisarzy. To pełnokrwiste, bogate w cechy sylwetki, ukazane z prawdziwym wyczuciem i znawstwem bez cienia taniego sentymentalizmu czy kiczu. Na uwagę zasługuje szczególnie tytułowy bohater – dobry, dumny władca o wielu wadach i zaletach, ale też zwykły człowiek, taki jak my, który staje w sytuacji tragicznej, bez wyjścia. W wielu częściach sztuki na pierwszy plan wysuwa się walka wewnętrzna bohatera między bezlitosną prawdą, która powoli wychodzi na jaw, i obroną bohatera, gotowego uwierzyć w kłamstwo, oskarżyć Kreona czy nawet znieważyć ślepego Tyrezjasza, przez którego przemawia sam Apollo by uwierzyć, że zarzuty są bezpodstawne. Edyp coraz bardziej przypomina człowieka świadomego, że zaraz umrze, ale próbującego wmówić sobie, że wszystko jest dobrze, by nie poddać się rozpaczy, strachowi i zwątpieniu; chwyta się wszystkich możliwości, każdego pozoru, nawet nieracjonalnego, łącznie z podejrzeniem o spisek. Boi się cierpienia, jakie może z tego wyniknąć i jest to zupełnie ludzkie. Jednak jakaś jego część chce się dowiedzieć prawdy – chociaż będzie ona najgorsza, jaką można sobie wyobrazić, położy kres niepewności i męczącym podejrzeniom, które coraz bardziej zatruwają duszę bohatera; łatwo więc rozumieć, dlaczego obsesyjnym zaangażowaniem chce dowiedzieć się o swoim pochodzeniu. Rozwiązanie sprawia mu niejaką ulgę, bo kładzie kres nadziei, pozwala rozpaczać bez żadnych przeszkód. Tak, to doskonale pokazana wewnętrzna, psychologiczna walka człowieka z przeznaczeniem, z okrutną prawdą a także – tak naprawdę – z własnym życiem. Kiedy wszystko się wyjaśnia, Edyp nie ma siły walczyć dalej, poddaje się, oddając sprawiedliwość samemu sobie i prawdziwie po królewsku dotrzymuje danego słowa. Nie ma duszy romantycznego buntownika, który na jego miejscu wypowiedziałby losowi bezsensowną przecież walkę, nie jest też zapatrzonym w siebie egoistą, który wybrałby dobro swoje i swoich dzieci ponad szczęście królestwa (myślę jednak, że w tym przypadku byłoby ciężko go potępić). Przegrał najokrutniejszą walkę i ogrom jego cierpienia wylewa się z każdego precyzyjnego słowa dramatu, rysując przed nami portret bardzo żywy (powiedziałabym nawet, że aż za bardzo). Cierpienia czysto ludzkiego, uszlachetnionego wielkością tragedii – chodzi tu nie tylko o świadomość popełnia straszliwych zbrodni i ewidentnej niewinności bohatera, ale o tragiczny wybór, los dzieci, Jokasty oraz te rujnujące przeświadczenie, że całe życie było iluzją opartą na kłamstwie, złośliwym śmiechem losu. A jego pewność, że wymknął się przeznaczeniu tylko złudną nadzieją. Zresztą chyba nie ma takiego człowieka, który cieszyłby się z faktu, że całe jego życie nie jest zależne od niego, że jest zabawką w rękach losu…? Boga…? Jakiegoś ślepego ułożenia gwiazd i planet…? 

Ciekawymi postaciami dramatu są także Kreon i Jokasta. Ten pierwszy to zwykły, przeciętny człowiek, któremu obce są jakiekolwiek głębsze przemyślenia na tematy egzystencjalne, a w życiu kieruje się tak zwanym zdrowym rozsądkiem i – jak to trafnie ujęto w Wstępie do mojego wydania – powoli ale skutecznie pchał taczkę swojego życia pod górkę losu. I choć w kolejnym dramacie Autora, tym o nieszczęśliwej córce Edypa, Antygonie, Kreon jako król pokaże mroczną i stanowczą stronę swojej osobowości, na razie wzbudza sympatię. Sympatię, jaką zwykle mamy dla osób do bólu racjonalnych, ułożonych, porządnych, normalnych. Takich, które nie sięgają po władzę swojego szwagra (i jednocześnie siostrzeńca!), bo nie chcą problemów, jakie niosą ze sobą intrygi i ich wykrycie. Z filozoficznym spokojem godzą się na los, jaki przypadł im w udziale i nie grymaszą, pozornie bezpiecznie przechodząc przez życie. Jednak kiedyś wybije godzina Kreona i on również popadnie w rozpacz, wyrzucając sobie błędy i słysząc chichoty losu. Okaże się jednak wtedy, że – przeciwieństwie do Edypa – Kreon świadomie podjął kilka błędnych decyzji, chociaż niewątpliwie chciał dobrze, a do tragedii nie doprowadziła klątwa, tylko fatalne zaślepienie i brak zgody na wyroki bogów. Biedny Kreon! Jego cierpienie jest inne od tego, które stało się udziałem Edypa i choć równie dramatyczne, to bardziej sprawiedliwe (wybaczcie mi jednak wybieganie w przyszłość; na razie Kreon żyje sobie pogodnie i wygodnie). Jokasta natomiast została uchwycona tylko w kilku scenach, bardzo mocnych jednak. Wcześniej nie znała treści klątwy, bo Lajos, kiedy dowiedział się o niej od wyroczni, nie pisnął żonie ani słówka, unikał tylko kontaktu płciowego, licząc, że syn w ogóle się nie urodzi i nie będzie problemu, a ona upiła go, bardzo chcąc mieć dziecko. Mylnie uważa więc, że to wszystko jej wina, zresztą jeszcze nie wiedząc o niej, a podejrzewając, kim może być jej mąż, zaczyna odczuwać chyba jeszcze większy lęk niż Edyp, co Autor mocno podkreśla, dodając, że bohaterka nie chciała nawet, żeby król wezwał do siebie pasterza, który przed laty zlitował się nad chłopcem i zamiast go zabić oddał do wychowania władcom Koryntu. Zdobywa się nawet na bluźnierstwo przeciwko wyroczni, Tyrezjaszowi i w ogóle przeciwko Apollinowi, za wszelką cenę chcąc żyć dalej, nawet w iluzji i kłamstwie. Miała za mało siły, żeby żyć dalej z tą świadomością, szczególnie po tym, że – bądź co bądź – ukochany Edyp wcześniej wyklął samego siebie (zauważmy, że chce dla niego jak najlepiej, bo kocha go miłością żony i matki, podwójnie mocno!). Nie można ją za to winić, bo jest to jeden z tych ciężarów, które potrafią zniszczyć człowieka i z których świadomością jest ciężko żyć każdego dnia, z wielu powodów. Przecież i tak jej życie przypominałoby już tylko egzystencję, tamtego dnia umarła przede wszystkim w wymiarze psychologicznym. Biedna Jokasta! Wierzenia greckie mają dla samobójców więcej litości niż religia chrześcijańska, ale i tak jestem bardzo ciekawa, czy zaznała po śmierci spokoju, może w jakiś sposób wiedząc, co spotkało jej dzieci. Samo to jest wyborem tragicznym, w którym z kolei nie ma dobrej odpowiedzi – musi wybrać piekło za życia lub Hades po śmierci. 

Okładka czytanego przeze mnie wydania jest dość… specyficzna. Moja mądra kuzynka stwierdziła błyskotliwie, że przedstawia ona dół w ziemi z wodą w środku i na pierwszy rzut oka tak właśnie to wygląda. Po zastanowieniu się i przyjrzeniu się pod różnymi kątami i w różnym oświetleniu zawyrokowałam jednak, że jest to muszla wypełniona wodą, a wokół leży piasek, co raczej trudno poddać wątpliwości. A może to po prostu jakiś abstrakcyjny wzór? W każdym razie w wodzie odbija się słońce i całość nie wygląda tak, jakby chociaż próbowała ilustrować cokolwiek z dramatu (chyba że mam za niskie IQ, co jest bardzo możliwe). Na środku tego czegoś widać biały pasek z Autorem dzieła i tytułem, jakoś tak krzywo względem owej dziwnej muszli, na dole widać jeszcze logo Wydawnictwa. Cóż, wiadomo że trudno dobrać okładkę do czegoś takiego, a w e-bookach nie trzeba za bardzo dbać o oprawę, bo i po co, ja jednak postawiłabym na jakieś antyczne woulty, może kwiaty akantu, w każdym razie zawijasy; rzecz neutralną ale w jakiś sposób bliską tematyce dramatu. Trudno bowiem o inną, lepszą okładkę, chyba że komuś przypadną go gustu owe rysunki (również specyficzne)  zdobiące wydanie z opracowaniem do szkoły. Tak więc na razie muszę się zadowolić ową dziwną muszlą i wmówić sobie, że podoba mi się sposób, w jaki promienie słoneczne odbijają się w jej środku, dziwnie kojarząc się z treścią dramatu, jak odrobiny szczęścia, które odbiły się w życiu Edypa, by potem zniknąć razem ze słońcem. 

Język! Kunsztowna odmiana zasady decorum, utkana według harmonicznych reguł sztuki greckiego antyku. Mimo nutki patosu, przebrzmiewającego w stasimonach, Autor nie stara się wzruszać na siłę czy wciskać zbyt dużo słów, zakrywając nimi emocje; stawia na językowy minimalizm, precyzję i oszczędny styl, dzięki czemu tekst zyskuje na przejrzystości i pozwala dramatopisarzowi na nawiązania do poprzednich scen i aluzje, które były nieczytelne przy większym zamotaniu w tym aspekcie. Eksponuje jednak uczucia, pokazujące barwną różnorodność psychologiczną bohaterów, stawia na plastyczny dialog, portretując postacie w czasie rozmowy, jakiegoś konkretnego działania. Oczywiście, Edyp, jak przystoi na króla, jeszcze w antycznej Grecji, wyraża się raczej górnolotnie, ale z klasą; nie ma tu niczego przesadzonego, przejaskrawionego, a tym bardziej kiczowatego w rozmowach pełnych dostojeństwa, pełnych jednak kłębiących się pod spodem trudnych często emocji. Dialogi są zresztą bardzo żywe, błyskotliwe i prawdopodobne, tak jak rozmowa Edypa z Kreonem, pełna dramatyzmu scena z Tyrezjaszem, czy fragment, w którym oślepiony Edyp żegna się ze swoimi dziećmi. Tak prawdziwe, że aż boli, bo z każdego słowa wylewa się potok emocji, najczęściej tak dramatycznych i smutnych, że zapiera dech, jakby się tonęło. Nie mówiąc o lirycznych pieśniach chóru, będących komentarzem do wydarzeń i często modlitwą do różnych bóstw, jak i pewnym rodzajem manipulacji czytelnikiem czy widzem, wprowadzających go w określone nastroje, ale też pięknym przerywnikiem. Myślę, że kiedy te fragmenty zostałyby odśpiewane, nawet po polsku, czuć byłoby w nich całą moc drzemiącą w nich, całe piękno, podczas czytania o wiele mniej widoczne, ale tak naprawdę porażające i zapierające dech w piersiach. Bo rzeczywiście można od tego się udusić, zatracić się, poczuć niemal namacalne, klasyczne piękno słów, moc prawdziwej Literatury, choć wszystko jest tak mocno związane z ludzkim cierpieniem, które wciąż będzie prześladowało czytelnika, a przynajmniej prześladuje mnie, chociaż utwór przeczytałam już dość dawno. I nie chodzi tu tylko o fabułę, ale o język i styl, z jakim rzadko mam szansę obcować tak blisko. Na tyle blisko, by doświadczyć słynnego katharsis i przekonać się, że jedno z wielu utworów językowo godnych poruszanego tematu.

Oczywiście muszę pochwalić także nieco archaiczne, bardzo piękne tłumaczenie Kazimierza Morawskiego – z delikatnym, wyczuwalnym rytmem, poetyckością i, jednocześnie prostotą i przejrzystością, dzięki czemu owo piękne tłumaczenie jest przystępne i lekkie tak, że lektura zabiera najwięcej godzinę. Nie ma przy tym żadnych uproszczeń i spłyceń, co jest bardzo dobre ( oczywiście przy założeniu, że czytelnik wie, że Atena jest tym samym co Pallada), ale i również wielu zapętleń prowadzących do trudnych zrozumienia konstrukcji czy, nie daj Boże, błędów logicznych. Tłumacz jawi się jako osoba kompetentna, zafascynowana tym co robi, z dużą wiedzą na temat epoki, z której pochodzi utwór. I to chyba jest najważniejsze – nie ma chyba nic gorszego niż tłumacz, który nie wie dokładnie, co tłumaczy, albo jego wiedza o danej epoce jest bardzo mała. W każdym razie czyta się bardzo dobrze i szybko, mając nieograniczoną możliwość rozkoszowania się jednym z tych autentycznych arcydzieł, będących najważniejszymi tekstami kultury naszej cywilizacji. 

Lektura dramatu – mimo tego, że, jak napisałam wyżej, była niezwykłym doświadczeniem – w pewnym sensie bardzo mnie przeraziła. Nie od dziś wiemy przecież, że Edyp jest bohaterem uniwersalnym, a w samej literaturze można znaleźć wiele podobnych do niego postaci. Ba, w literaturze! Mimo że kocham słowo pisane, muszę przyznać, że życia dostarcza nam wielu ciekawszych przykładów, a często jest tak, że życiem kieruje fatum, jakaś – najczęściej prowadząca do tragedii – siła wyższa. W historii takich przykładów jest na pęczki (pomijając losy państw i narodów): Jezus, Zygmunt August, Baldwin IV Trędowaty, Filip IV Piękny, Joanna Szalona, lady Jane Grey, Fryderyk Chopin, tysiące ludzi, często anonimowych, którzy zginęli w czasie obu wojen światowych… Wymieniać można w nieskończoność. Dzisiaj też się tak zdarza – jest nawet takie przysłowie, że człowiek robi plany, a Pan Bóg się śmieje. Ci ludzie, którzy pracowali w wieżach WTC 11 września 2001 roku mogli przecież nie iść do pracy i przeżyć; planowali pewnie wiele rzeczy, które zrobią później, ale nic z tego nie wyszło. Tak samo jak współczesne wersje nieszczęśliwego króla Teb czyli ludzie, którzy chcą dla siebie lub dla kogoś innego dobrze, postępują zgodnie z normami moralnymi, jednak doprowadzają do katastrof, nieświadomie popełniając grzechy, które trudno wybaczyć. Czy mnie też dosięgnie przeznaczenie? Czy moje życie już jest napisane przez kogoś, zaplanowane, czy jakiś układ gwiazd zadecyduję czy będę szczęśliwa, czy nie? Nie możemy przecież nic poradzić na to, że naszym przeznaczeniem jest cierpienie, nawet jeśli będziemy się buntować. A jeśli i nawet zgrzeszymy tak jak Edyp, to czy dalej będziemy niewinni? Czy to w ogóle jest nasza wina, skoro taki był nasz los? Czy ludzie bez winy w ogóle istnieją? Pytań wiele, a Autor – cóż – milczy już od kilku tysięcy lat.

Tytuł: „Król Edyp”
Autor: Sofokles
Moja ocena: 10/10