![]() |
[źródło] |
1
września 1939 roku o godzinie 4:30 4 Flota Powietrzna Luftwaffe [1]
zbombardowała nadgraniczne miasto Wieluń.
Chwilę
potem pancernik „Schlewswig-Holstein” [2] zbombardował Polską
Składnicę Tranzytową na Westerplatte.
Zaczął
się największy konflikt w dziejach świata – II Wojna Światowa
albo, jak chcą niektórzy badacze, druga odsłona Wielkiej Wojny
Trzydziestoletniej.
Bezprzykładne
okrucieństwo dwóch prawdziwych diabłów – Adolfa Hitlera i
Józefa Stalina – a także ilość ofiar w żołnierzach i cywilach
na całym globie sprawia, że II Wojna pogrążyła świat w
wieloletnim kryzysie moralnym i kulturalnym, zmuszając do zadania
pytań o kondycję cywilizacji – szczególnie tej europejskiej –
i przeraziła świat świadectwem, do czego zdolny jest człowiek. W
czasie sześciu lat jej trwania (1939-1945) zginęło przecież około
72 milionów ludzi.
Około
72 miliony ukochanych bliskich, którzy nigdy nie wrócili do domu.
Ludzie
zdobywali się na czyny bohaterskie, heroiczne – można by tu
wymieć chociażby powstanie warszawskie i kamikadze. Było wiele
pięknych bitew, które podziwiamy do dziś - Midway, Kursk czy Monte
Cassino. Przyniosła jednak wiele straszliwych rzeczy – nazizm,
komunizm, holocaust. Obozy koncentracyjne, w tym fabrykę śmierci –
Auschwitz-Birkenau. Śmiercionośny cyklon B. Bombę atomową. Mord
polskich oficerów w Katyniu. Kanibalizm w oblężonym Leningradzie.
Cmentarz pod Warszawą. Ofiary, które nie miały być poniesione.
Kryzys wszystkiego dobrego, w co można wierzyć.
Historia
uczy, że jeszcze nikogo niczego nie nauczyła. I nie mam
wątpliwości, że ludzie zrobią to kiedyś jeszcze raz. Mamy talent
do niszczenia samych siebie. Nie piszę więc bynajmniej tego na
przestrogę.
Piszę,
bo członek mojej rodziny zginął w bitwie pod Sochaczewem nad
Bzurą; ktoś inny w Powstaniu. Bo chcę pamiętać o ludziach,
którzy zamiast iść do szkoły, zostali w domu, bo na niebie
pojawiły się groźne niemieckie samoloty. Bo jest mi ich żal. Bo
nie chciałabym tego przeżyć, będąc zarówno w skórze polskiej
kobiety, niemieckiego żołnierza, japońskiego marynarza,
amerykańskiej dziewczyny czy rosyjskiego sołdaka, o narodzie
Izraela nie mówię.
Kiedy
umrą ci, którzy jeszcze pamiętają tamten 1 wrzesień dokładnie
76. lat temu, kto będzie pamiętał? A trzeba pamiętać. Chociażby
dlatego, że te 72 miliony zasługują na największy szacunek.
![]() |
Pablo Picasso "Gołąbek Pokoju" [źródło] |
[1]
flota składała się z bombowców nurkujących typu Junkers Ju 87 –
historia i parametry [link] [link]
[2]
SMS Schleswig-Holstein, pancernik typu Deutschland – dokładne
parametry i historia [link][link].
~~
Nie
mam wiele czasu, bo pisanie i czytanie pochałania każdą wolną od
obowiązków chwilę, więc rzadko oglądam jakiś film czy serial, o
oglądaniu telewizji nie mówiąc. Owszem, do kolacji włączam sobie
Wiadomości, ale twarzyczki
naszych polityków i rosyjskie czołgi potrafią zepuć apetyt nawet
największemu smakoszowi, a do takich przecież się nie zaliczam.
Nie oglądam żadnych telenoweli, Hitów na Sobotę czy
komedii romantycznych, nie przeglądam nawet programu telewizyjnego i
na odbiorniku zaczęła się pojawiać warstewka kurzu, co jednak
mnie nie niepokoi, bo oglądanie coraz bardziej kojarzy mi się z
tymi grubymi Amerykanami z żarciem z McDonalda czy – bardziej w
kontekście prywatnych, niezbyt miłych wspomnień – ludźmi ze
szklanymi od ekranu oczami, którzy zagapieni na kolejną strzelankę
nie zwracali uwagi na to, co
działo się wokół. Zresztą, żeby coś porządnego puszczali.
Oprócz okolicznościowych Piratów z Karaibów i Trzech Muszkieterów
kabarety przeplatają owymi dość nudnymi i przewidywalnymi
filmidłami akcji, w których ten lub ów seksowny agent ocala świat
od jakiegoś Geniusza Zła względnie szalonego naukowca, przy czym
całość może być ogrzewanym kotletem lub nie grzeszyć
wiarygodnością. Nie wspominając oczywiście o cudach techniki,
jakie tylko Amerykanie potrafią wymyślić i ilości wspaniale
wybuchających samochodów, no i oczywiście o pięknych, fatalnych
kobietach w dopasowanych sukienkach z poprawioną komputerowo figurą,
bo po prostu nie sposób być tak zgrabnym i pięknym.
Nigdy
nie zastanawiałam się jednak – bo nad czym się zastawiać, skoro
po obejrzeniu trzech tego rodzaju filmów byłam w stanie przewidzieć
akcję pięciu następnych – co by było, gdyby coś podobnego
przenieść w realia historyczne i miałoby to nawet sens, bo
szczególnie na dworach królów i w gabinetach jakichkolwiek
ministrów polityki zagranicznej, aż roi się od szpiegów.
Trzej Muszkieterowie? Może i
tak, chociaż to za inteligentne. Zorro?
E, szlachetny mężczyzna w masce nie pasuje do wizerunku sprytnego
dworzanina czy innego osobnika, jak najmniej rzucającego się w
oczy, który jest agentem tego czy tamtego władcy i za odpowiednie
pieniądze zrobi wszystko, by swojego pana zadowolić i wypełnić
jego polecenia. I w nie jednej powieści możemy ich spotkać, a
często są nawet narratorami – bo znają najwięcej tajemnic
rządzących. Ale nigdy, podczas mojego nałogowego połykania
kolejnych książek, nie spotkałam się z wybuchową
fabułą w stylu filmów z
Jamesem Bondem, tudzież spojrzeniem na historię z przymrużeniem
oka i z zachowaniem tylko
ogólnych rysów epoki. Biblijne przysłowie szukajcie, a
znajdziecie, ma w sobie jednak
dużo prawdy, bo w końcu znalazłam odpowiednią, bardzo zachęcającą
serię.
Stronnicy
Elżbiety Tudor są zaniepokojeni – protestancka księżniczka
pojechała na dwór swojej przyrodniej siostry, królowej Marii,
będącej zagorzałą katoliczką. Kiedy przez jakiś czas nie ma od
niej wiadomości, do pałacu Whitehall postanawia jechać jej
zausznik i szpieg, Brendan Prescott. Chłopak bynajmniej nie myśli,
że zadanie będzie łatwe, ale to, co zastaje w pałacu, przerasta
nawet jego. Spisek jest zaplątany i niebezpieczny, a gra toczy się
o stawki najwyższe – życie zarówno księżniczki, jak i
królowej, a także spokój w państwie, bo na horyzoncie coraz
wyraźniej maluje się widmo wojny domowej. Ale komu ufać? Prescott
przekonuje się, że bardziej niebezpieczni są starzy i ukryci
wrogowie niż ci, którzy nie ukrywają swoich zamiarów, ale jak
odróżnić ich od przyjaciół? Zanim okryje źródła spisku,
okryje dużo zagubionych fragmentów własnej przeszłości, straci
wiele i narazi się na bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Moja
wina. Moja bardzo wielka wina. Ale też wina Wydawnictwa, właściwie
Wydawnictw. Bo trzeba być tak genialnym, jak ja, żeby zacząć
czytać trylogię od ostatniego tomu, co w przypadku opowieści o
Brendanie jest zabijaniem całego ich czaru. Z drugiej strony w
opisie na stronie wydawnictwa, a najlepiej na okładce książki,
powinna być zaznaczona kolejność; sęk w tym, że tom pierwszy
został wydany w innym wydawnictwie niż dwa pozostałe. Nie wiem,
dlaczego tak się stało i raczej nie mam zamiaru dociekać, ale
chyba dobro czytelnika jest najważniejsze. A ja czuję się tak,
jakby ktoś właśnie zrobił mi przykrość – to jedna z tych
książek, których największym atutem jest szybka, nieprzewidywalna
akcja. Cóż, spróbuję ocenić ją zupełnie obiektywnie, może uda
mi się udać, że nie wiem, co wydarzy się w tomie trzecim i
pierwszym. Kto wie, może nie będzie tak źle, jak myślę.
Okładka
jest naprawdę dobra i z pewnością bardzo intrygująca. Odwrócona
plecami do czytelnika kobieta, w raczej zwyczajnej, beżowej, ale
ładnie haftowanej sukni z pomarszczonymi rękawami trzyma za plecami
długi sztylet z elegancką głownią i zakrwawionym czubkiem. Widać
także kawałek twarzy i nieco brązowych włosów, a także perłowy
kolczyk w uchu. Całość przypomina bardzo okładkę trzeciego,
czytanego przeze mnie wcześniej tomu, i nie tylko dlatego, że jest
bardzo elegancka – co więcej, przypuszczam, że ilustracje obu
tomów mają nawiązywać do postaci Marii i Elżbiety. Ewidentne
podobieństwa to nie tylko ten nie do końca sensowny napis o
kobietach, które zmieniły bieg historii, ale eksponowanie sukni,
zakrwawionego elementu i jakiejś drogiej biżuterii, przy
jednoczesnym ucięciu postaciom połowy głowy; obie też podobają
mi się tak samo, chociaż ta brązowo-beżowo-czarna wydaje się
bardziej tajemnicza, a sztylet dodaje całości nutki sensacji
bardziej niż karta zatknięta w czyimś dekolcie. Bo kolory są tu
rzeczywiście starannie dobrane: beż z jaśniejszymi elementami,
delikatny brąz i czerń, nadające okładce pewnej głębi i biel
czcionki tytułu, eleganckiej zresztą, oraz bardzo
charakterystycznie wydrukowanego nazwiska Autora, co, mimo jego
raczej nowoczesnego charakteru, ładnie współgra z resztą okładki.
Grzbiet jest w kolorze jasnobeżowym, powoli przechodzącym w czerń
z ujętym w charakterystyczną ramkę tytułem. Blurb jest również
beżowy, z czarnymi opisami i ładnym, późnogotyckim portalem,
wewnątrz którego umieszczono grafikę przedstawiającą zamek.
Drażnić może tylko brak moich ukochanych skrzydełek i naprawdę
duży format książki, ale – o dziwo – akuat to nie
przeszkadzało mi zbytnio, wręcz przeciwnie. Dzięki temu powieść
wyróżnia się w na półkach zarówno księgarni, jak i naszej
biblioteczki, a okładce nadaje jeszcze więcej szyku i czegoś
prawdziwie gotyckiego. W środku również jest bardzo dobrze –
tekst, poprzedzielany maleńkimi koronami, został wydrukowany na
ładnym, grubym papierze w kolorze kremowym, a czcionka jest naprawdę
przyjemna dla oka. Prawdziwą przyjemnością jest chociażby
przyglądanie się książce stojącej na półce, nie mówiąc o
przerzucaniu jej kart.
Przy
poprzednich recenzjach powieści tego Autora podkreślałam zwykle,
że pisarz operuje niezwykle subtelnym, lekkim językiem, dzięki
czemu napisane przez niego zdania czyta się z przyjemnością i
bardzo szybko. Tak samo jest i w tym przypadku – powieść
pochłonęłam w jedno popłudnie, rokoszując się plastycznymi,
nakreślonymi z niezwykłą wrażliwością opisami. Pisarz ma talent
do przedstawiania przed czytelnikiem wystrojów komnat, ale przede
wszystkim – do pięknych, zwiewnych lub ciężkich sukien, w jakie
stroją się bohaterki. Fragmenty te zachwycają feerią
nieoczywistych barw, na poczynając na śliwkowym, a kończąc na
bladoniebieskim, hipnotyzują i sprawiają, że czytelnik – tak
przynajmniej było ze mną – czuje pod ręką ich fakturę, albo
widzi ich kolor. Oczywiście, są to sceny wplecione w poprowadzoną
pewną ręką szybką akcję, opisaną lekko, z polotem i dynamiką,
tylko czasami zaburzoną jakimś wyrażeniem, które sprawia, że w
ogólnej harmonii rozlega się zgrzyt; ogółem jednak opisy bardziej
dynamicznych fragmentów są iście filmowe i w kilku momentach
mające nawet szansę wzbudzić w niektórych czytelnikach szybsze
bicie serca (jeśli się nie wie, co będzie dalej..). Dialogi są w
miarę naturalne, chociaż czasami zbyt filmowe
i nieco efekciarskie tam, gdzie powinny być najciekawsze, przez co
Autor niechcący niszczy największe napięcie i sprawia, że reakcja
bohaterki wydawała się dość przesadzona i sztuczna, tak samo, jak
większość tego, co powiedziała Sybilla. Żeby dać
sprawiedliwości zadość, muszę napisać, że w dialogach
występowały tylko śladowe ilości stylizacji na mowę
szesnastowiecznych Anglików, co prawdziwie boli, szczególnie że
czasami odnosiłam wrażenie, że historyczne kostiumy są za ciasne
dla wyrażających się bardzo nowocześnie bohaterów. Tak. Skoro
Autor uważa, że wie na temat epoki wiktoriańskiej tyle, by napisać
na ten temat książkę, powinien, moim zdaniem, być oswojony z
tamtym językiem. Czytelników co prawda trochę ucieknie, ale
powieść nie straci nic na wartości.
Książka
to powieść historyczna z gatunku tych, w których więcej
sympatycznego atramentu niż rzetelnych faktów, a skomplikowane
sieci polityczne, z którymi musi mierzyć sie każdy władca,
zostały zastąpione sensacyjnymi spiskami. Nauczona więc
doświadczeniem, nie oczekiwałam więc żadnych głębszych
refleksji nad historyczną materią, a czytając, byłam czujna –
jak się okazało, słusznie. O ile tłem opowieści o Prescottcie
był często bagatelizowany, ale niezwykle ważny fragment historii
tudorowskiej Anglii, bunt Wyatta, to w wielu kwestiach pisarz
pozwolił sobie na snucie własnych, dość sensacyjnych teorii.
Chodzi tu oczywiście o udział księżniczki Elżbiety w buncie
przeciwko swojej siostrze Marii, do dzisiaj niejasny i budzący
liczne zastrzeżenia i wątpliwości profesjonalnych historyków,
choć nawet prawdopodobny. Dość ciekawą kwestią, poruszoną przez
Autora bardzo szeroko, było też małżeństwo Marii Tudor z Filipem
Habsburgiem; cały wątek wydawał się bardzo ciekawy i w pewien
sposób prawdopodobny, ale nie doszukiwałabym się w jakichś
ukrytych knowań. Cesarz pragnął sojuszu z Anglią i tak naprawdę
nic dziwnego, że po śmierci Marii proponował małżeństwo
Elżbiecie – myślę, że nie zależało mu na żonie jako takiej,
katoliczce czy protestantce, ale bardziej na politycznych
konsekwencjach, tak więc kiedy starsza z nich umarła, starał się
o młodszą, tyle że bez żadnych szczególnych spisków. Inna
sprawa to okrucieństwo Marii i nienawiść pomiędzy siostrami
wynikła nie tylko z alkowianych problemów ich ojca, króla Henryka
VIII, co pogłębiały jeszcze różnice wyznaniowe i z pewnością
kontrowersyjne postępki owego monarchy. O ile to drugie bez
wątpienia jest prawdą, to zabolało mnie, chociaż w żaden sposób
nie chcę faworyzować Marii, dość popkulturalne ujęcie tej
postaci. No wiecie – Krwawa Mary, paląca na stosach protestantów;
alkohol i nastolatki wywołujące jej, zdaje się, ducha na letnich
obozach. Hłe, to wszystko nie było takie proste, jak Autor napisał
i sam, w Posłowiu się
do tego przyznaje, co świadczy o jego uczciwości wobec czytelnika.
Dobrze, że chociaż przedstawia tam zarys dalszych dziejów kilku
pobocznych bohaterów powieści – hrabiego Courtenay (rodzina
Agnieszki de Courtenay? Nie wierzę!) i nieszczęsnej lady Jane Grey,
która chyba skończyła najgorzej ze wszystkich. I chociaż teorie
Autora, sfabrykowane raczej na potrzeby powieści, która miała
odznaczać się szybką akcją, spodobają się zwolennikom wszelkiej
maści teorii spiskowych, książka nakłoniła mnie do kilku
ciekawych refleksji, co dla mnie jest niezaprzeczalnie zaletą.
Zawiodłam się trochę na
akcji, ale są to raczej moje subiektywne odczucia; uczucia osoby,
która wiedziała wszystko z wyprzedzeniem. Mimo tego po dopisanym
nieco na siłę – teraz dopiero to widzę – tomie trzecim
spodziewałam się od książki czegoś więcej. Intryga nie była
tak skomplikowana, jak poprzednio, a wyjaśnienia, szczególnie jeśli
chodzi o wątek hrabiego Courtenay, nieco naciągane. Nie było tu
też tego, co chciałam wtedy najbardziej od książki: wątku
Sybilli Darrier, który swoją nijakością zupełnie nie pasował do
intrygującej bohaterki, pozbawiając ją jej dziwnego, mrocznego
czaru, co tak bardzo zachwycił mnie wcześniej. Zresztą większość
wątków wypadałoby rozwinąć, rozbudować; fragmenty, które
pisarz pominął, mogłyby nadać książce rumieńców, sprawić, że
konstrukcją swojej fabuły nie będzie tak bardzo przypominać tomu
następnego – chociażby losy uwięzionych Dudley'ów i
nieszczęśliwej lady Jane, sam bunt Wyatta, w rzeczywistości
wzmiankowany tylko w kilku miejscach, a przecież mający realny
wpływ na losy fikcyjnych nawet bohaterów. Przyznam szczerze, że
miałabym chętkę nawet na bardziej szczegółowe nakreślenie
relacji łączącej księżniczkę Elżbietę z hrabią Courtenay. O
przewidywalności, nawet gdy się nie czytało tomu trzeciego, wolę
już taktownie nie wspominać. Pewne rzeczy należałoby także
napisać inaczej, chociażby wątek miłości Brendana i Kate, blady,
nieciekawy i źle skonstruowany, rozchodzący się w szwach, tak
samo, jak wątek z byłym zarządcą posiadłości Dudley'ów – bo
tyle tylko mogę zdradzić – mający szansę być rzeczą bardzo
ciekawą, ale zepsuty i przez to niezbyt logiczny. Zresztą wątki
czasami prawdziwie się tu rwą lub znikają, by pojawić się tam,
gdzie nie powinny – obronną ręką wychodzi tylko ta część
fabuły w pewien sposób podobna do filmów akcji z Bondem, nawet
momentami równie widowiskowa co wybuchające samochody z laskami w
środku i pojedynki Muszkieterów. Sceny te czyta się dobrze,
ciekawie, czasami z zapartym tchem i podekscytowaniem, mimo że Autor
stara się zachować pewną autentyczność, dając odpocząć
czytelnikowi przez chwilę i pomiędzy zapierające dech w piersiach
i cokolwiek niebezpieczne dla Brendana przygody wpleść chociaż
moment wyciszenia. Nieliczne to jednak fragmenty, bo w tej książce
o to nie chodzi – ma być jak najbardziej wybuchowo, jak
najbardziej tajemniczo, a gra ma się toczyć o jak największą
stawkę. I, od biedy, wszystko tu jest.
Już przy okazji recenzji
następnego tomu pisałam, że Brendan nie jest ciekawą postacią.
Bo nie jest. Poza byciem Typowym Bondem, z wszystkimi cechami
młodego, niezwykle rozgarniętego w życiu człowieka, który tak
bardzo kocha swoją wybrankę, ale nie potrafi przezwyciężyć jakże
męskiej i bondowskiej egzystencji chuci do pięknej, tajemniczej
femme fatale nie jest nikim oryginalnym, takim samym jak
tysiące mniejszych i większych Bondów, łącznie z jednym
prawdziwym Jamesem Bondem. Postacią irytującą, nie tylko przez
swoją nijakość, ale fałszywą skromność, w zamiarach pisarza
zapewne uczciwą, ale wyglądającą na paskudnie udawaną. Tak jak
zresztą cała jego postać, cechy dobre i złe. Nie to, że nie ma w
nim życia; jest, ale jakieś takie ... udawane? Za idealne, za
proste, za gładkie, za bardzo wymuskane. Każda inna postać była
lepsza, szczególnie – nie ukrywam zdumienia, chociaż czasami bywa
tak, że niektórzy znają płeć przeciwną lepiej niż swoją –
postacie kobiece. A jakie tu mamy kobiety? Bardzo intrygująca,
chociaż nierozwinięta wystarczająco, ale z ogromnym potencjałem
królowa Maria I Tudor. Blada, bardzo wyblakła księżniczka
Elżbieta, chociaż Autor podjął jakieś nieśmiałe próby
ukształtowanie jej charakteru tak, by był tak bardzo płomienny,
jak jej włosy, co – bądźmy szczerzy – niezbyt mu się udało.
I, oczywiście, Sybilla Darrier.
Wszyscy ci, którzy czytali
moją recenzję Króla Trędowatego Zofii
Kossak-Szczuckiej,wiedzą, że imię bohaterki książki kojarzy mi
się z siostrą Baldwina IV, Sybillą Jerozolimską, i może z tego
powodu wynika moja słabość do tej postaci. Ba! Żeby zbytnio nie
spoilerować, nie powiem więcej, ale w trzciej części bohaterka
była lepiej skostruowana niż tu. Może dlatego, że przez większą
część tamtej powieści jest ciemnym demonem, duchem, wciąż
nawiedzającym Brendana? W każdym razie byłam nieco rozczarowana
nakreśloną tu sylwetką. Sybilla jest tajemnicza, intrygująca,
zniewalająco piękna i wszystko jest zupełnie poprawnie, jak –
oczywiście – na jedną z tych intrygujących, dwulicowych pań
prezydent czy szpiegów, którym czasem udaje się uwieść
detektywa, ale nic więcej. Nie ma w niej tego czegoś.
Demonicznego, tajemniczego, intrygującego; bo Sybilla wciąż wydaje
mi się tylko ładną, złą dziewczynką, jedną z tych femme
fatale, które zawsze wiedzą, czego chcą od losu. Niczym innym,
a już na pewno nie duchem z przeszłości, tym, czym stała się
później. Zresztą to nie tylko dynamiczny rozwój postaci, ale błąd
pisarza, który w książkę włożył chyba za mało uczucia lub
czasu, co skutkowało tak rażącym niedopracowaniem powieści,
pozbawienia takiej bohaterki z ogromnym potencjałem jak
Sybilla tego, czego najbardziej potrzebowała – nieco finezji i
wyrafinowania. Tej tajemnicy, która mogłaby ją owijać jak perfum
z lilii, którym zawsze obficie się spryskiwała. Ale to tylko moje
pobożne marzenia, wobec których moją ulubioną postacią zostaje
Archie Shelton vel Dziobaty. Przypomina nieco pana Zagłobę,
a jego sarkastyczne poczucie humoru i sposób bycia nadaje mu barw i
intryguje, a pod jego ubraniami widać prawdziwe, bijące serce.
Archie ma wiele wad, ale tak naprawdę jest dobry, nie tylko dla
Brendana (którego kocha na swój sposób) i Nancy, ale także dla
psa, właściwie chorego kundla. Chociaż staram się nie być
sentymentalna i nadwrażliwa, lubię tę postać choćby z tego
powodu i za każdym razem, kiedy pisarz z uczuciem nawiązuje do
owego zwierzęcia i jego relacji z panem, na moich ustach wykwita
uśmiech. Nie śmiejcie się. Naprawdę! Sam Archie powiedział, że
pies zmienia człowieka!
Przez kartki powieści
przewija się także jeszcze jedna postać i chociaż pojawia się w
jednej scenie, a potem wzmiankowana jest jej koszmarna śmierć,
sprawiła, że mam ochotę na przeczytanie na jej temat czegoś
więcej. Albo najlepiej całej powieści i nie obraziłabym się,
jeśli zrobiłby to Autor tej powieści. Chodzi mi tu o lady Jane
Grey, królową dziewięciu dni, której historia jest
prawdziwie tragiczna i bez żadnych dodatków nadaje się na ciekawą,
wzruszającą książkę. Mam nadzieję, że kiedyś moje marzenie w
jakiś sposób się spełni, a w ostateczności za to nie zabijają.
Bo brak książki o Jane byłby takim samym grzechem, jak brak
ekranizacji Igrzysk Śmierci, jeśli chcielibyście znać moje
zdanie.
Tak – ta książka
rozwiała moje wątpliwości czy Bonda i inne fabuły tego rodzaju da
się przenieść w rzeczywistość historyczną i stworzyć wokół
tego całkiem zgrabnie nakreśloną historię. Tak samo mam pewność
do tego, że agent w eleganckim garniturku i z najnowocześniejszym
pistoletem może stać się młodym, ale doświadczonym już
szpiegiem na służbie angielskiej królowej z rapierem i sztyletem
przy boku. A niejednej kochance 007 łatwo zdjąć swoje
futurystyczne wdzianka i zamienić je na szaty Sybilli Darrier, nie
tracąc nic na swojej dwu- a może i trzylicowości. Nie
mówiąc o Złych Ludziach, którzy przeistaczają się w królowe i
hrabiów, tworząc skomplikowane sieci spisków i rozlewając krew
wszędzie, gdzie się da. Co tu dużo mówić! Przecież jest tu
wszystko, czego wymaga gatunek, łącznie z czarnymi i białymi
postaciami, uproszoną fabułą, pewną naiwnością. I również z
blond dziewczynami, które w genialności swojej zaczynają czytać
od tyłu, psując sobie historyczno-bondowską rozrywkę.
Tytuł: „Spisek Tudorów”
Autor: C.W Gortner
Moja ocena: 4/10
Sekret Tudorów | Spisek
Tudorów | Potomek Tudorów
Za egzemplarz serdecznie
dziękuję pani Edycie z wydawnictwa Znak