Wreszcie wolniejszy dzień. Nie oznacza to bynajmniej, że mogę się byczyć, a tyle tylko, że mogę spokojnie posprzątać, wstawić obiad i nie muszę nigdzie pędzić. Odpoczynek wojownika, w przerwie w walce o wolność i popłacone rachunki :-) Bo pieniądze może szczęścia nie dają, ale dają wolność na to, żeby robić to, na co się ma ochotę, czyli podróże (o tym mogę jeszcze pomarzyć), kino, teatr, nowe książki itp.
No, to sobie będę zaraz pucować mieszkanie, słuchając audiobooka (tym razem Czarna lista Marininy), wstawię bitki wołowe do duszenia, a o 14tej przyjeżdża koleżanka i będziemy bezkarnie oglądać książki, które zostały wysłane w podarunku dla polskiej biblioteki przez wydawnictwo Świat Książki. A my z Moniką o książkach możemy rozmawiać bez końca i bez obawy, że jesteśmy nudne. Inni czasem się ze mnie śmieją lub z politowaniem uśmiechają i ja to widzę, kiedy zaczynam rozmawiać o przeczytanych powieściach, to rani moje serce, więc czasem nawet nie zaczynam. W przypadku tej znajomości, może wiele nas dzieli, bo Monika dopiero zaczyna swoją drogę w związku małżeńskim, dzieci jeszcze przed nią, żyje w innym stylu, ale za to mamy w sobie tę samą pasję dla książek, filmów, muzyki, samej czynności czytania i macania nowych książek. Namacamy się dzisiaj do woli. Zanim książki pojadą do biblioteki, będę przez nas
wyobracane na wszystkie strony.
A poza tym smutne wiadomości, ojciec mojej przyjaciółki z czasów licealnych zmarł. Poszedł do szpitala na jakiś zabieg w związku z sercem, mówiła mi, ale nie pamiętam, procedura w każdym razie wykonywana często i procent powikłań niewielki, a on się na te kilkanaście, czy kilka procent załapał i dostał najpierw udaru, nie obudził się po operacji, a po 4 tygodniach zmarł. A inni, którzy wraz z nim czekali na ten sam zabieg, pewnie już są dawno w domach. Zycie jest takie nieprzewidywalne. Dostałam wczoraj od niej maila i dzisiaj jej dopiero odpiszę, muszę pomyśleć, co napisać? Jak ją pocieszyć? Pocieszyć? Przecież to się nie da, tak naprawdę nie ma takich słów, które by jej teraz ulgę przyniosły.
Na koniec, zmieniając temat - inna koleżanka powiedziała, że właśnie wydana zostaje płyta Maleńczuka i Psychodancing, cała składająca się z piosenek Wysockiego, ale w nowej, maleńczukowej aranżacji. Tak się cieszę, że aż mnie rozpiera od środka. Uwielbiam i jednego, i drugiego. Niektorzy mówią, że są rozczarowani, bo mało tam Wysockiego, nie ma tej chrypy, nie wywalania flaków, a ja się cieszę, że to tak właśnie, bo jak będę chciała Wysockiego, to sobie posłucham jego głosu, a jak Maleńczuk, to oczekuję, że jednak zrobi to po swojemu, bo dla mnie to artysta wyjątkowy i chcę Maleńczuka w Wysockim, a nie odwrotnie. Hawk.
sobota, 21 maja 2011
wtorek, 17 maja 2011
Niezwykła 'cenność' czasu
Zorientowałam się dzisiaj, że mam czasu tak mało, wciąż go dzielę między pracę, moje pasje a rodzinę, że zrobił on się tak cenny, że mi go juz żal na byle co. Kiedyś bez mrugnięcia okiem pomagałam, załatwiałam, dojeżdżałam, całkiem jak doradca kredytowy z ING. Teraz, jeśli to niezbędne i konieczne - pomogę. Ale jeśli widzę, że ktoś mnie o coś prosi, bo samemu mu się nie chce, z lenistwa, bo 'łatwiej, żeby ona to zrobiła', jeżę się i coraz częściej odmawiam. Wskazuję sposób, metodę, jak zrobić i tyle. Nie wyrywam się już tak z pomocą. To samo z pogadankami przy paluszkach i kawie. Jeśli wiem, że rozmowa będzie ciekawa, o czymś, co mnie interesuje, staram się znaleźć czas (Monika, napewno się jakoś spotkamy wkrótce), ale kiedy mam pewność, że to będzie tłuczenie kotka za pomocą młotka - już się tak nie naginam, wolę poczytać, wolę coś fajnego obejrzeć, w necie posiedzieć.
Czy ja się robię sobek i odludek?
Czy ja się robię sobek i odludek?
sobota, 14 maja 2011
Mój ogon i ja
Moje życie nie zwalnia, wręcz przeciwnie, przyspiesza wciąż i wciąż, o ile to możliwe. A ja wcale tego nie chcę, bo gdybym miała wystarczającą ilość pieniędzy na godziwe życie, siedziałabym i czytała.
E tam, gadanie. Pewnie bym coś znowu wymyśliła.
Tak czy tak, gonię własny ogon, a on się robi coraz dłuższy i mi się okręca wokół nóg, więc ja się kręcę coraz szybciej i głupiej, haha.
Ostatni tydzień był pełen emocji, bardzo mnie to zmęczyło.
Po pierwsze próbowałam pogodzić oba zajęcia, które mam, nie bardzo mi to idzie, wciąż docieram gdzieś na ostatnią chwilę, w wielkim stresie, że kogoś zawiodę, że nie dam rady. Jakoś wyszło, ale mało brakowało, a misterny plan by się obsunął.
Po drugie byłam w szpitalu na tłumaczeniu, cała trauma związana z udarem mamy, jej pobytem w szpitalu, wychodzeniem częściowym z tego - wszystko do mnie wróciło. Taki sam szpital, podobna choroba u pacjenta, podobny jego stan - bardzo to przeżyłam. W trakcie samego tłumaczenia bylam skupiona i pozbierana, aż dziw, że człowiek tak może, ale potem w domu bardzo to odchorowałam. Tym bardziej, ze zdarzyło się coś jeszcze, co dało, cuzamen do kupy, taki efekt, ze wieczorem złożyło mnie z nerwów na amen.
Zaraz przed wejściem do szpitala zadzwonili do mnie z Wojtka szkoły. Zmartwiłam się, że pewnie znowu źle się czuje, albo coś sobie rozwalił. No rozwalił sobie, a jakże - wargę podczas walki z drugim chłopakiem. Szok, nie mogłam uwierzyć - mój syn, taki spokojny (zawsze mi to imponowało), pacyfista, nigdy mu nie imponowali ci, co się z byle powodu szarpią po trawnikach, a tu nagle taki kwiatek. Zostałam wezwana do szkoły, bo wiadomo, muszą z tego zrobić sprawę, dla przykładu. Mój syn zawsze był ponad przeciętnie udzielający się w szkole, pomocny, wiecznie się zgłaszał do jakiś projektów, a to ustawić krzesła przed koncertem, a to zanieść sprzęt do sali gimnastycznej, a to pomalować, a to..... Nic nieważne, bił się z kolegą, trzeba go zawiesić na dwa dni, a w przyszłym tygodniu ma jeszcze 4 dni zostawania na lunchu w szkole, będzie miał zadawane zadania do zrobienia. To mu akurat wyjdzie na dobre. Dyrektorka strzeliła do mnie i do niego przemówienie o tym, jak jest zawiedziona jego postawą, to była chyba najgorsza dla niego kara, bo jemu nie jest wszystko jedno, co o nim się myśli.
Usta miał jak Angelina Jolie. rana pod spodem, postanowiłam pojechać do ośrodka zdrowia pokazać go pielęgniarce. Okazało się, że gorzej wygląda, niż jest.
W domu czekał na niego już, rozjuszony mąż. Wkurzył się strasznie. Niedawno rozmawiał z nim o tym, co się dzieje w szkole, czy ma jakieś problemy, czy ktoś może się go czepia. Odpowiedział, że wszystko ok. Jak to u nas, mąż najpierw się wściekał, potem z nim rozmawiał, a potem ciągle chodził na góre go przytulać. Dwumetrowego chłopa, haha. Dwa metry ma, ale przecież tylko 15 lat.
Ja niby strzeliłam mowę, ale tak naprawdę nie wiem, o co tyle halasu. Chłopaki czasem tak mają, że się muszą szczepić. Najważniejsze, że sobie wszystko ostatecznie wyjaśnili, nie mają do siebie żalu i sprawa jest definitywnie zakończona. Tak myślę, ale już sama nie wiem, mam rację, czy nie?
Oczywiście biorąc pod uwagę, że nie mamy do czynienia z młodymi bandytami.
Jednocześnie nie bagatelizuję tego wydarzenia, będę się temu przyglądać.
Dzisiaj strasznie zimno, a piec coś nie działa. Mąż wyszedł zbadać sprawę. Dlaczego wszystko musi się chrzanić w weekend? I dlaczego to mnie zawsze kończy się rolka papieru toaletowego w ubikacji?
Napalimy w kominku, będzie fajnie
E tam, gadanie. Pewnie bym coś znowu wymyśliła.
Tak czy tak, gonię własny ogon, a on się robi coraz dłuższy i mi się okręca wokół nóg, więc ja się kręcę coraz szybciej i głupiej, haha.
Ostatni tydzień był pełen emocji, bardzo mnie to zmęczyło.
Po pierwsze próbowałam pogodzić oba zajęcia, które mam, nie bardzo mi to idzie, wciąż docieram gdzieś na ostatnią chwilę, w wielkim stresie, że kogoś zawiodę, że nie dam rady. Jakoś wyszło, ale mało brakowało, a misterny plan by się obsunął.
Po drugie byłam w szpitalu na tłumaczeniu, cała trauma związana z udarem mamy, jej pobytem w szpitalu, wychodzeniem częściowym z tego - wszystko do mnie wróciło. Taki sam szpital, podobna choroba u pacjenta, podobny jego stan - bardzo to przeżyłam. W trakcie samego tłumaczenia bylam skupiona i pozbierana, aż dziw, że człowiek tak może, ale potem w domu bardzo to odchorowałam. Tym bardziej, ze zdarzyło się coś jeszcze, co dało, cuzamen do kupy, taki efekt, ze wieczorem złożyło mnie z nerwów na amen.
Zaraz przed wejściem do szpitala zadzwonili do mnie z Wojtka szkoły. Zmartwiłam się, że pewnie znowu źle się czuje, albo coś sobie rozwalił. No rozwalił sobie, a jakże - wargę podczas walki z drugim chłopakiem. Szok, nie mogłam uwierzyć - mój syn, taki spokojny (zawsze mi to imponowało), pacyfista, nigdy mu nie imponowali ci, co się z byle powodu szarpią po trawnikach, a tu nagle taki kwiatek. Zostałam wezwana do szkoły, bo wiadomo, muszą z tego zrobić sprawę, dla przykładu. Mój syn zawsze był ponad przeciętnie udzielający się w szkole, pomocny, wiecznie się zgłaszał do jakiś projektów, a to ustawić krzesła przed koncertem, a to zanieść sprzęt do sali gimnastycznej, a to pomalować, a to..... Nic nieważne, bił się z kolegą, trzeba go zawiesić na dwa dni, a w przyszłym tygodniu ma jeszcze 4 dni zostawania na lunchu w szkole, będzie miał zadawane zadania do zrobienia. To mu akurat wyjdzie na dobre. Dyrektorka strzeliła do mnie i do niego przemówienie o tym, jak jest zawiedziona jego postawą, to była chyba najgorsza dla niego kara, bo jemu nie jest wszystko jedno, co o nim się myśli.
Usta miał jak Angelina Jolie. rana pod spodem, postanowiłam pojechać do ośrodka zdrowia pokazać go pielęgniarce. Okazało się, że gorzej wygląda, niż jest.
W domu czekał na niego już, rozjuszony mąż. Wkurzył się strasznie. Niedawno rozmawiał z nim o tym, co się dzieje w szkole, czy ma jakieś problemy, czy ktoś może się go czepia. Odpowiedział, że wszystko ok. Jak to u nas, mąż najpierw się wściekał, potem z nim rozmawiał, a potem ciągle chodził na góre go przytulać. Dwumetrowego chłopa, haha. Dwa metry ma, ale przecież tylko 15 lat.
Ja niby strzeliłam mowę, ale tak naprawdę nie wiem, o co tyle halasu. Chłopaki czasem tak mają, że się muszą szczepić. Najważniejsze, że sobie wszystko ostatecznie wyjaśnili, nie mają do siebie żalu i sprawa jest definitywnie zakończona. Tak myślę, ale już sama nie wiem, mam rację, czy nie?
Oczywiście biorąc pod uwagę, że nie mamy do czynienia z młodymi bandytami.
Jednocześnie nie bagatelizuję tego wydarzenia, będę się temu przyglądać.
Dzisiaj strasznie zimno, a piec coś nie działa. Mąż wyszedł zbadać sprawę. Dlaczego wszystko musi się chrzanić w weekend? I dlaczego to mnie zawsze kończy się rolka papieru toaletowego w ubikacji?
Napalimy w kominku, będzie fajnie
niedziela, 8 maja 2011
Alleluja i do przodu. Otchłań czeka
Znajoma przesłała mi newsa o tej piosence (dzięki Beato), nie słyszałam jej przedtem, bo i skąd. Radia słucham w necie, kiedy pracuję przy komputerze, ale ostatnio mam fazę na rosyjskie pieśni i piosenki, to nawet nie włączam audycji radiowych. Ale mi się humor poprawił, jakiż to świetny tandem, ten Sojka i Mozil. Sam Czesław budzi u mnie odczucie ambiwalentne, to znaczy muzyka, bo jako on, to same dobre, ale jego utwory pozostawiają u mnie niepokój i jakąś taką beznadzieję międzywojennych czynszówek.
Słucham i zbieram siły na przyszły tydzień. Nawet nie chce mi się myśleć, ile to mam do załatwienia. Kalendarz zapisany ciasno, wręcz co do godziny. Jak tylko pomyślę, dostaję garba. A do tego zaczęłam czytać Dożywocie Marty Kisiel, co pogarsza sprawę w tym względzie, że mnie do tej ksiażki ciągnie, a czasu jakby nic a nic. Trzeba będzie wygospodarować. Jakoś. Alleluja i do przodu, jakby powiedziało Licho z Dożywocia (oraz klasyk Hołownia :-)
Dzisiaj jechałam do Letterkenny do szkoły z Wojtkiem i bibliotekę otworzyć, łzy w oczach pół drogi miałam. To jest to pół, które było dotknięte pożarem - wygląda jak po zagładzie ziemi. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, czarno i ponuro, zgroza człowieka ogarnia.
Mam nadzieję, ze słynna irlandzka zieloność znajdzie drogę, żeby się przebić przez tą martwotę.
Miłego i udanego tygodnia i Wam i sobie życzę. Afirmuję znaczy.
(nie mogę przestać słuchać tej piosenki :-)
czwartek, 5 maja 2011
Serce nie sługa
Tak to już jest, że jak coś się dzieje niedobrego, to los czy jakkolwiek to nazwać, zsyła zaraz coś miłego, zeby jakaś równowaga była. Zaraz po pożarach, same niespodzianki. Od wtorku dostaję książki, a to w prezencie, a to zamówione z Merlina. Nie będę wchodziła w szczególy, bo opiszę to na blogu książkowym wraz ze zdjęciami (dzisiaj już nie, może jutro), wzmiankuję tylko, żeby dac pełny obraz sprawy. Książki w podarunku to dla mnie największa radość, stąd ta informacja na pierwszym miejscu. Tym bardziej, że te podarowane, oprócz od koleżanki stąd, są od osób, których wcześniej nie znałam i przyszły w pakietach pocztą. To takie miłe.
Udało mi się znaleźć irlandzkiego producenta rolet do okien dachowych Fakro, sprzedaż online, ceny duuużo niższe niż w Polsce, a do tego przesyłka za darmo, więc problem światła w pysk od szóstej rano w pokoju córki rozwiązany i to za mniejsze pieniądze niż sądziłam.
Wojtek poszedl na siłownię i nic nie zapłacił, bo z panem, który się siłownią opiekuje, gasił pożar ramię w ramię, od kolegów z pola walki nie biorę - tak mu powiedział, haha. Tu nie chodzi o to, ze to jakiś wielki pieniądz, ale liczy się gest. Chłopak jeszcze większy urósł, jeśli to możliwe.
Przeżyłam kolejny dzień w kafejce, a nie byle jaki to był wyczyn, bo musiałam nakarmić 21 chłopa z kursu 'zacznij swój biznes' - zupa, kanapki i wszystko tymi ręcami. No, niezupełnie, muszę tu wspomnieć o wkładzie zupnym męza, bo mnie myszy zjedzą. On ją zrobił wczoraj wieczorem, ja tylko podgrzałam i kanapki ulepiłam. Nie dałabym rady od rana tych kanapek tyle narobić i jeszcze zupę, nie jestem kuchara tylko jakis dziwny twór kawiarniany bez przeszkolenia. Ale mam ja tam wesoło, co nie?
Powoli dochodzę do siebie, chociaż mam momenty, ze bym się najchętniej połozyła i z łóżka nie wstawała przez tydzień. Ale co zrobić, życie wzywa.
A dla poprawy humoru (na mnie zadziałało), wklejam na dole dwie reklamy serce i rozum, które mi nadała kolezanka Gosia, ta pierwsza chyba jeszcze nieemitowana, polecam, spłakałam się ze śmiechu
Udało mi się znaleźć irlandzkiego producenta rolet do okien dachowych Fakro, sprzedaż online, ceny duuużo niższe niż w Polsce, a do tego przesyłka za darmo, więc problem światła w pysk od szóstej rano w pokoju córki rozwiązany i to za mniejsze pieniądze niż sądziłam.
Wojtek poszedl na siłownię i nic nie zapłacił, bo z panem, który się siłownią opiekuje, gasił pożar ramię w ramię, od kolegów z pola walki nie biorę - tak mu powiedział, haha. Tu nie chodzi o to, ze to jakiś wielki pieniądz, ale liczy się gest. Chłopak jeszcze większy urósł, jeśli to możliwe.
Przeżyłam kolejny dzień w kafejce, a nie byle jaki to był wyczyn, bo musiałam nakarmić 21 chłopa z kursu 'zacznij swój biznes' - zupa, kanapki i wszystko tymi ręcami. No, niezupełnie, muszę tu wspomnieć o wkładzie zupnym męza, bo mnie myszy zjedzą. On ją zrobił wczoraj wieczorem, ja tylko podgrzałam i kanapki ulepiłam. Nie dałabym rady od rana tych kanapek tyle narobić i jeszcze zupę, nie jestem kuchara tylko jakis dziwny twór kawiarniany bez przeszkolenia. Ale mam ja tam wesoło, co nie?
Powoli dochodzę do siebie, chociaż mam momenty, ze bym się najchętniej połozyła i z łóżka nie wstawała przez tydzień. Ale co zrobić, życie wzywa.
A dla poprawy humoru (na mnie zadziałało), wklejam na dole dwie reklamy serce i rozum, które mi nadała kolezanka Gosia, ta pierwsza chyba jeszcze nieemitowana, polecam, spłakałam się ze śmiechu
poniedziałek, 2 maja 2011
Inferno
(zdjęcie Kei Paterson) To dla tych, którzy nie moga zobaczyc tego na FB
Tylko kilka słów, bo nie moge zebrać myśli i trudno mi o tym jeszcze mówić, ale uznałam,że należy się wam update. To jest treść notki, którą zamieściłam na FB o 2.11 nad ranem:
Chłopaki wrócili bezpieczni, wypili hektolitry wody, nie mogli spłukać uczucia spalenizny w gardle. Wykąpaliśmy się, ale mimo 3. nad ranem, nie mogliśmy zasnąć. Niespokojny był to odpoczynek, a już o 6 mąż wstał, nie mógł spać. Martił się, wciąż wyglądał przez okno.
No i jeszcze ta informacja o Bin Ladenie. Dla nas to za dużo dramatu jak na jeden dzień
Helikoptery nadal latają, widocznie gdzieś jeszcze się pali
Napiszę coś jeszcze bardziej skadnego kiedyś, ale dziś to już na tyle. Nie mam siły.
Bardzo dobre zdjęcia, nikt z nas nie miał głowy do robienia fotek, ale jedna z mieszkanek oddalonego osiedla przyjechała i robiła. Te nocne, gdzie widać miasto i ogień za drzewami - to tam gdzie ja mieszkam. Lidl (widać go na jednym z nocnych zdjęć) jest w dole przy głónej drodze, a do mnie jedzie się pod górę, ja właśnie jestem za tymi drzewami, gdzie był największy ogień. Nawet jak teraz patrzę, to mam ciarki.
Tylko kilka słów, bo nie moge zebrać myśli i trudno mi o tym jeszcze mówić, ale uznałam,że należy się wam update. To jest treść notki, którą zamieściłam na FB o 2.11 nad ranem:
"ostatnią godzinę spędziłam na kolanach, modląc się do Najświętszej Marii Panny, bo tylko to mi zostało. Mąż i syn wrócili do gaszenia pożaru, bo wiatr podniósł ogień i doszedł do naszych domów. Sąsiedzi przede mną, dosłownie na odległość trawnika i wąskiej drogi, byli zagrożeni, ogień był dosłownie za ich domami. Zanim przyjechała straż, działy się dantejskie sceny, mężczyźni ze szpadlami i ogień, który nie chciał nikogo słuchać. I wiatr, który mu pomagał, jak kamrat w boju. Na szczęście przyjechali strażacy i zaczęli polewać domy, a inne jednostki wraz z cywilami wyrąbującymi krzaki i małe drzewa, gasili za domami. Jeśli jest, to tak wygląda piekło"Kiedy zobaczyłam języki ognia zaledwie centymetry od domu najbliższego sąsiada, łunę i na jej tle biegajacych ludzi, upadłam na kolana z wrażenia. Trudno jest stac z boku, ale nic nie mogłam zrobić, bo mnie stamtąd przepędzili, kobiety siedziały w domach z dziećmi. Tyle, że moje dziecko i mąż tam byli i ja chciałam razem z nimi, chciałam coś robić, zeby ratować mój dom. Wróciłam do niego, zapaliłam swieczkę i padłam na kolana. To trudno opisać słowami - wszędzie czarny dym i ogień, który spalił najpierw las, a potem całą dolinę i doszedł aż tu. Miasto, a my z tej strony od doliny go rozpoczynamy, stanęło w obliczu takiego żywiołu jak nigdy przedtem. Skala pożaru, jego rozległość (ciągnął się milami), utrudniała strażakom gaszenie, bo za jednym zamachem mieli kilka ognisk do opanowania. Wszędzie gdzie okiem nie sięgnąć był ogień, słupy ognia, aż do nieba, a niebo czarne do dymu. Nie było czym oddychać, ludzie nie mieli masek.
Chłopaki wrócili bezpieczni, wypili hektolitry wody, nie mogli spłukać uczucia spalenizny w gardle. Wykąpaliśmy się, ale mimo 3. nad ranem, nie mogliśmy zasnąć. Niespokojny był to odpoczynek, a już o 6 mąż wstał, nie mógł spać. Martił się, wciąż wyglądał przez okno.
No i jeszcze ta informacja o Bin Ladenie. Dla nas to za dużo dramatu jak na jeden dzień
Helikoptery nadal latają, widocznie gdzieś jeszcze się pali
Napiszę coś jeszcze bardziej skadnego kiedyś, ale dziś to już na tyle. Nie mam siły.
Bardzo dobre zdjęcia, nikt z nas nie miał głowy do robienia fotek, ale jedna z mieszkanek oddalonego osiedla przyjechała i robiła. Te nocne, gdzie widać miasto i ogień za drzewami - to tam gdzie ja mieszkam. Lidl (widać go na jednym z nocnych zdjęć) jest w dole przy głónej drodze, a do mnie jedzie się pod górę, ja właśnie jestem za tymi drzewami, gdzie był największy ogień. Nawet jak teraz patrzę, to mam ciarki.
niedziela, 1 maja 2011
Donegal w ogniu, a deszczu nie będzie przez kolejne kilka dni. Cholera, jak trzeba to go nie ma.
Zwykle leje u nas w nadmiarze, ale jak trzeba, to deszczu nie ma i nie będzie przez kolejne dni, a zachodni Donegal płonie, konkretnie moje miasteczko jest w samym centrum ogniowego piekła, naokoło płoną lasy i doliny, strażacy nie są w stanie opanować pożaru tym bardziej, że jest straszny wiatr. Koncentrują się właściwie tylko na zabezpieczaniu domów, polewaniu ich i okolic wodą i tyle. Kiedy stanę przed oknem w mojej kuchni widzę słupy ognia na wzgórzu, dzieli nas tylko kilka domów i duża, głeboka dolina. Mąż mówi, że nam nic nie grozi, ale jak widzę te słupy ognia i helikoptery latające polewające wodą, mam tik nerwowy. Kilka ostatnich dni mam dosyć nerwowych, do podjęcia ważne decyzje i ten pożar - to wszystko doprowadziło do tego, że dostałam jakiegoś napadu nerwicy, ciasna obręcz ścisnęła mnie pod biustem i prawa ręka boli.
Chłopaki pobiegli pomagać sąsiadom i strażakom odcinać nasz obszar od ognia, szczególnie dom sąsiada po prawej na wzgórzu jest zagrożony, na zabezpeczeniu tegoż właśnie się skupiają.
Jedyny plus tego wydarzenia jest taki, że ludzie się bardzo zbliżyli, pomagają sobie, dzwonią. Do nas też.
Dzisiejszy dzień jest ważny w naszej historii - mija siedem lat od przystąpienia Polski do Unii, ale co ważniejsze, beatyfikowano naszego Papieża, Jana Pawla II. O nim miałam pisać, ale nie jestem w stanie, bo paraliżuje mnie strach na widok ognia. To może pomodlę się do niego, żeby się za nami wstawił, żeby nikt w mieście nie ucierpiał i nie stracił dobytuku życia. I zwyczajem Irlandzkim zapalę świeczkę poświęconą drugiego lutego w Matki Boskiej Gromnicznej w kościele. Tu wierzymy, że wtedy nasze modlitwy płyną prosto do nieba, tam, gdzie wskazuje płomień.
Jezzzu, niech to się już skończy, bo zawału dostanę.
Pierwsze zdjęcia TU
Znajoma Sharon zrobiła te zdjęcia i umieściła na FB telefonem, to jest widok z mojego podjazdu do domu TU Ja nie mogę zrobić zdjęć bo mąż mi aparat zabrał.
Chłopaki pobiegli pomagać sąsiadom i strażakom odcinać nasz obszar od ognia, szczególnie dom sąsiada po prawej na wzgórzu jest zagrożony, na zabezpeczeniu tegoż właśnie się skupiają.
Jedyny plus tego wydarzenia jest taki, że ludzie się bardzo zbliżyli, pomagają sobie, dzwonią. Do nas też.
Dzisiejszy dzień jest ważny w naszej historii - mija siedem lat od przystąpienia Polski do Unii, ale co ważniejsze, beatyfikowano naszego Papieża, Jana Pawla II. O nim miałam pisać, ale nie jestem w stanie, bo paraliżuje mnie strach na widok ognia. To może pomodlę się do niego, żeby się za nami wstawił, żeby nikt w mieście nie ucierpiał i nie stracił dobytuku życia. I zwyczajem Irlandzkim zapalę świeczkę poświęconą drugiego lutego w Matki Boskiej Gromnicznej w kościele. Tu wierzymy, że wtedy nasze modlitwy płyną prosto do nieba, tam, gdzie wskazuje płomień.
Jezzzu, niech to się już skończy, bo zawału dostanę.
Pierwsze zdjęcia TU
Znajoma Sharon zrobiła te zdjęcia i umieściła na FB telefonem, to jest widok z mojego podjazdu do domu TU Ja nie mogę zrobić zdjęć bo mąż mi aparat zabrał.
czwartek, 28 kwietnia 2011
Chrzest bojowy młodej (powiedzmy) kawiarki, sama na posterunku epizod pierwszy
Poszłam wczoraj do pracy, na nowe stanowisko - kawiarka pospolita czyli. Wchodzę do kuchni, a tam wysprzątane, bo zmienniczka nie miała żadnych gości (to jest początkująca kawiarenka przy bibliotece, jeszcze nie reklamują, nie wiem dlaczego). Z tą dziewczyną nie jesteśmy z jednej gliny, nie mamy o czym rozmawiać, a co za tym idzie, nie mamy serdecznych stosunków. Ot, normalne pracowe kontakty. Ona poszła palić, ja sięjakoś oporządziłam przed przejęciem stanowiska, ona wróciła po torebkę i już jej nie było. Na odchodne rzuciła - jak nie będziesz dawała rady, to zamknij. Luzik, oni się tu niczym nie martwią.
Ledwo zniknęła za drzwiami weszła pierwsza para. Starsi ludzie, turyści, nie tam żadne sąsiadki z ławki w kościele. A za nimi jeszcze kilka osób, jedna za drugą i wszyscy chcieli kawę lub herbatę. Bezczelność, czyż nie? Usiedli w kafejce i coś chcieli! A do tego, to już szczyt, wszyscy sconesy zamówili, każdy innego. A te scones zamrożone. Nigdy ich nie przygotowywałam, kiedy spytałam jak, zmienniczka tylko machneła ręką w stronę pieca i rzuciła - wyjmij z zamrażarki i sru na dwie minutki do ovena, będzie git.
Tak też zrobiłam, wyjęłam i sru do ovena. Po dwóch minutach jak były surowe tak były. Po kolejnych pięciu też. Zaczęłam kombinować z mikrofalami i ovenem razem, coś mieszałam i skończyło się na tym, że i tak miałam je w środku surowe. To dla tej pierwszej pary. Ale obciach, przeprosiłam, jeszcze podpiekłam, ale mało zawału nie dostałam. Na kolejnych nauczyłam się już jak ustawić piec (oczywiście o dwóch minutach na samym piecu to można zapomnieć, trzeba dołączył mikrofalówkę, zgroza). Tak się już wyćwiczyłam, że ostatnia para dostała konkursowe sconesy, aż facet domówił bo się najeść nie mógł. To był największy komplement, jak on się tak oblizywał i cieszył,że dobre. Najśmieszniejsze jest to,że ci od surowego zostawili mi napiwek - z litości chyba - a ci o tych pysznych nic.
Przeżyłam nalot scones-eaters i teraz już się mniej boję. Pierwsze koty za płoty.
Ledwo zniknęła za drzwiami weszła pierwsza para. Starsi ludzie, turyści, nie tam żadne sąsiadki z ławki w kościele. A za nimi jeszcze kilka osób, jedna za drugą i wszyscy chcieli kawę lub herbatę. Bezczelność, czyż nie? Usiedli w kafejce i coś chcieli! A do tego, to już szczyt, wszyscy sconesy zamówili, każdy innego. A te scones zamrożone. Nigdy ich nie przygotowywałam, kiedy spytałam jak, zmienniczka tylko machneła ręką w stronę pieca i rzuciła - wyjmij z zamrażarki i sru na dwie minutki do ovena, będzie git.
Tak też zrobiłam, wyjęłam i sru do ovena. Po dwóch minutach jak były surowe tak były. Po kolejnych pięciu też. Zaczęłam kombinować z mikrofalami i ovenem razem, coś mieszałam i skończyło się na tym, że i tak miałam je w środku surowe. To dla tej pierwszej pary. Ale obciach, przeprosiłam, jeszcze podpiekłam, ale mało zawału nie dostałam. Na kolejnych nauczyłam się już jak ustawić piec (oczywiście o dwóch minutach na samym piecu to można zapomnieć, trzeba dołączył mikrofalówkę, zgroza). Tak się już wyćwiczyłam, że ostatnia para dostała konkursowe sconesy, aż facet domówił bo się najeść nie mógł. To był największy komplement, jak on się tak oblizywał i cieszył,że dobre. Najśmieszniejsze jest to,że ci od surowego zostawili mi napiwek - z litości chyba - a ci o tych pysznych nic.
Przeżyłam nalot scones-eaters i teraz już się mniej boję. Pierwsze koty za płoty.
środa, 27 kwietnia 2011
Świąta są już wspomnieniem, wzdęcia faktem, a przenosiny do kawiarni groteską
Do dupy z takim świętami. Objadłam się jak co roku, bo naszykowałam tego wszystkiego i mi szkoda było wyrzucić. W drugi dzień córka wyjechała, więc smutek wielki, Miałam czytać codziennie i nadrobić zaległości, ale najpierw oślepłam na słońcu i mnie przez resztę dnia piekły oczy i bolała głowa, a wieczorem mnie zemdliło klasycznie na grypę żołądkową. Ślinotoku dostałam,w głowie mi się kręciło i w ogóle słabość mnie straszna chwyciła. A poza tym to zaledwie dwa dni, to człowiek nawet nie odpocznie. Wolałabym jakoś tak bardziej aktywnie, ale i złe samopoczucie mi nie dało, i jakoś inni też nie mieli do tego zacięcia. Najchętniej akurat święta Wielkanocne obchodzilabym gdzieś na wyjazdach, w polskich górach, we Włoszech lub Francji. Albo w Grecji. W kafejce rano, z kawą i książką, potem do jakieś kaplicy pomodlić się, a potem hulaj dusza, zadnych obowiązków, lekka sałatka na obiad. Boże Narodzenie tylko w domu, ale Wielkanoc to mogłaby być już wszędzie. Ech, pomarzyć można.
Po świętach czekała mnie niemiła niespodzianka w pracy, zmienili mi job description, czyli wydelegowali mnie na inne stanowisko na czas lata i nie ma dyskusji. Teraz zamiast biura prowadzę community caffee z jeszcze jedną babeczką. Nowy pomysł naszych włodarzy, żeby sprzedawać kawę i jakieś drobnostki w czasie lata, a zyski przeznaczyć na potrzeby miasteczka. Dobry pomysł, tylko jak każdy biznes wymaga jakieś idei, obrania kierunku, przede wszystkim zdroworozsądkowych kalkulacji, a oni narazie wydali strrrraszne pieniądze na urządzenie kuchni, a teraz główkują, co tam robić. I ja w tym wszystkich, zupełnie nie mam doświadczenia, nigdy nie pracowałam w takim miejscu, latte nie umiem zrobić, ale im się wydaję, ze ja dam radę wszędzie. Ja zwariuję - od dzisiaj kawiarka będę, haha. To jakiś koszmar.
Po świętach czekała mnie niemiła niespodzianka w pracy, zmienili mi job description, czyli wydelegowali mnie na inne stanowisko na czas lata i nie ma dyskusji. Teraz zamiast biura prowadzę community caffee z jeszcze jedną babeczką. Nowy pomysł naszych włodarzy, żeby sprzedawać kawę i jakieś drobnostki w czasie lata, a zyski przeznaczyć na potrzeby miasteczka. Dobry pomysł, tylko jak każdy biznes wymaga jakieś idei, obrania kierunku, przede wszystkim zdroworozsądkowych kalkulacji, a oni narazie wydali strrrraszne pieniądze na urządzenie kuchni, a teraz główkują, co tam robić. I ja w tym wszystkich, zupełnie nie mam doświadczenia, nigdy nie pracowałam w takim miejscu, latte nie umiem zrobić, ale im się wydaję, ze ja dam radę wszędzie. Ja zwariuję - od dzisiaj kawiarka będę, haha. To jakiś koszmar.
sobota, 23 kwietnia 2011
Święta czas zacząć. Drożdżowe pachnie, podłogi pomyte, laba. A dla was receptura na smakowitą polewę czekoladową.
Uwielbiam wylizywać surowe drożdżowe ciasto z miski. Blacha już w piecu, zapach roznosi się po całym domu, a ja centymetr po centymetrze wyjadam resztki, mlaskając przy tym bez opamiętania, bo mnie nikt nie widzi. Błogość, moje zmysły 'świąteczne' zostały zaspokojone.
W tym roku wyrobiłyśmy się wyjątkowo wcześnie. Wszystko już zrobione, ugotowane, upieczone, na końcu podłogi pomyte, zaczęliśmy świętowanie. O 21.00 pójdę do kościoła, nie wiem, czy namówię kogoś z rodziny, przestałam się już tym przejmować. Też nie jestem jakaś przesadnie kościelna, ale jeśli człowiek jest wierzący, czegoś się trzeba trzymać, w ten czas do kaplicy powinno się iść, pomodlić, pokontemplować, przecież święta to nie tylko jedzenie, picie i zabawa. Jeśli się nie obchodzi tego liturgicznie, to po co tyle zamieszania, dzień jak co dzień.
Skończyłam czytać książkę (napiszę o niej dzisiaj lub jutro na blogu TU) i nie mogę sobie miejsca znaleźć, tak mi się podobała, że cokolwiek bym teraz nie wzięła do ręki, nie podoba mi się, nie jest dość dobre. Za to zamówiłam kilka książek, bo córka musiała, po prostu musiała, już dziś zamówić grę Wiedźmin, to przy okazji i ja sobie kilka nowości wpisałam na listę. O tym też na Notatkach Coolturalnych, jak tylko te pozycje przyjdą i je obfotografuję.
Zwyczajowo już wraz z życzeniami świątecznymi - żebyście je spędzili tak, jak sobie wymarzyliście, żeby przy Waszym stole zasiadły osoby, które Was kochają i Wam sprzyjają, żeby było spokojnie, ujutnie, słonecznie i syto - dołączam przepis. Jest to jeden z najstarszych w moim kajecie. Nie na ciasto, nie na pasztet, a tym razem na dodatek - na wyśmienitą polewę czekoladową do ciasta. Przepisów na nie jest tysiące, ja sama wypróbowałam kilkanaście, jeśli nie ponad 20, ale ten przebija wszystkie, nie tylko jest dodatkiem do ciasta, ale potrafi je tak wykończyć, że znacznie podnosi wartość smakową.
Pojedyncza porcja, możecie ją multiplikować w zależności od wielkości blachy, czyli polewanej powierzchni. ja przeważnie muszę razy dwa, ale wtedy nie daję podwójnie cukru, tylko trochę mniej. Tym lepsza, im lepsze cacao lub czekolada:
1 łyżka masła
3 łyżki śmietanki słodkiej
6 łyżek cukru - wszystko to zagotować razem i odstawić z ognia, a następnie dodać 3 łyżki cacao, utrzeć aż zgęstnieje i od razu wylewać na ciasto, bo się zaraz ścina.
Smakowitych świąt Wam życzę i pozdrawiam.
W tym roku wyrobiłyśmy się wyjątkowo wcześnie. Wszystko już zrobione, ugotowane, upieczone, na końcu podłogi pomyte, zaczęliśmy świętowanie. O 21.00 pójdę do kościoła, nie wiem, czy namówię kogoś z rodziny, przestałam się już tym przejmować. Też nie jestem jakaś przesadnie kościelna, ale jeśli człowiek jest wierzący, czegoś się trzeba trzymać, w ten czas do kaplicy powinno się iść, pomodlić, pokontemplować, przecież święta to nie tylko jedzenie, picie i zabawa. Jeśli się nie obchodzi tego liturgicznie, to po co tyle zamieszania, dzień jak co dzień.
Skończyłam czytać książkę (napiszę o niej dzisiaj lub jutro na blogu TU) i nie mogę sobie miejsca znaleźć, tak mi się podobała, że cokolwiek bym teraz nie wzięła do ręki, nie podoba mi się, nie jest dość dobre. Za to zamówiłam kilka książek, bo córka musiała, po prostu musiała, już dziś zamówić grę Wiedźmin, to przy okazji i ja sobie kilka nowości wpisałam na listę. O tym też na Notatkach Coolturalnych, jak tylko te pozycje przyjdą i je obfotografuję.
Zwyczajowo już wraz z życzeniami świątecznymi - żebyście je spędzili tak, jak sobie wymarzyliście, żeby przy Waszym stole zasiadły osoby, które Was kochają i Wam sprzyjają, żeby było spokojnie, ujutnie, słonecznie i syto - dołączam przepis. Jest to jeden z najstarszych w moim kajecie. Nie na ciasto, nie na pasztet, a tym razem na dodatek - na wyśmienitą polewę czekoladową do ciasta. Przepisów na nie jest tysiące, ja sama wypróbowałam kilkanaście, jeśli nie ponad 20, ale ten przebija wszystkie, nie tylko jest dodatkiem do ciasta, ale potrafi je tak wykończyć, że znacznie podnosi wartość smakową.
Pojedyncza porcja, możecie ją multiplikować w zależności od wielkości blachy, czyli polewanej powierzchni. ja przeważnie muszę razy dwa, ale wtedy nie daję podwójnie cukru, tylko trochę mniej. Tym lepsza, im lepsze cacao lub czekolada:
1 łyżka masła
3 łyżki śmietanki słodkiej
6 łyżek cukru - wszystko to zagotować razem i odstawić z ognia, a następnie dodać 3 łyżki cacao, utrzeć aż zgęstnieje i od razu wylewać na ciasto, bo się zaraz ścina.
Smakowitych świąt Wam życzę i pozdrawiam.
środa, 20 kwietnia 2011
Jaja faszerowane jajami. Ale jaja
Na żądanie raz można - podaję przepis na jaja faszerowane, które są ulubione przez całą naszą rodzinę z jeszcze-nie-zięciem na czele.
Jeśli myślicie, że jaja faszeruję łososiem, truflami czy innymi frykasami, to jesteście w mylnym błędzie (świętej pamięci profesor Gruchała przewraca się w grobie, że tak ciągle używam jego ulubionego określenia).
Mój przepis pochodzi z Kuchni polskiej kupionej zaraz po ślubie, czyli w zamierzchłych czasach. Jest prosty jak budowa cepa, ale chyba w tej prostocie tkwi diabeł, bo jaja tak przyrządzone są przepyszne.
Czekajcie, tylko poszukam. Przepis mam założony kartką wielkanocną w kształcie jaja i z widniejącym na niej królikiem i napisem Wesołego Alleluja. Zawsze, kiedy ją zobaczę, wprawia mnie ona w dobry humor. Tkwi tam chyba ze 20 lat, może trochę mniej. O, mam już, dziewczyny długopisy w dłonie i pisać:
(górne zdjęcie pochodzi z naobcasach.pl, a to obok z mniemmniam.com - swoich fotek nie mam, ale wyglądają dokładnie tak samo)
Też je serwuję na talerzu pełnym sałaty.
W naszym przypadku proporcję na 6 jaj możemy sobie wsadzić w buty, u nas się faszeruje jaj 20, po 4 na osobę, bo to najbardziej oczekiwana przez nas potrawa.
A poza tym nic się nie dzieje. W pracy beznadziejnie jak było. Walka o życie trwa. 'Uczę' się od jednej Irlandki, jak 'pomagać' drugiej osobie tak, żeby jej nie pomóc, a żeby wszyscy widzieli, że pomagasz z całej siły i całym sercem. Takie kurewskie cwaństwo. Bezcenne.
Ale nie dam sobie humoru popsuć. W końcu nadchodzą święta i trzeba się cieszyć i być dobrym i spolegliwym. Rzekłam
Jeśli myślicie, że jaja faszeruję łososiem, truflami czy innymi frykasami, to jesteście w mylnym błędzie (świętej pamięci profesor Gruchała przewraca się w grobie, że tak ciągle używam jego ulubionego określenia).
Mój przepis pochodzi z Kuchni polskiej kupionej zaraz po ślubie, czyli w zamierzchłych czasach. Jest prosty jak budowa cepa, ale chyba w tej prostocie tkwi diabeł, bo jaja tak przyrządzone są przepyszne.
Czekajcie, tylko poszukam. Przepis mam założony kartką wielkanocną w kształcie jaja i z widniejącym na niej królikiem i napisem Wesołego Alleluja. Zawsze, kiedy ją zobaczę, wprawia mnie ona w dobry humor. Tkwi tam chyba ze 20 lat, może trochę mniej. O, mam już, dziewczyny długopisy w dłonie i pisać:
- na 6 jaj ugotowanych na twardo potrzebne jest jedno surowe
- 1 łyżka siekanego koperku i szczypiorku (ja daję jedynie natkę pietruszki)
- 3 dkg czerstwej bułki namoczyć w mleku
- 2 dkg masła
- bułka tarta
- masło do smażenia
(górne zdjęcie pochodzi z naobcasach.pl, a to obok z mniemmniam.com - swoich fotek nie mam, ale wyglądają dokładnie tak samo)
Też je serwuję na talerzu pełnym sałaty.
W naszym przypadku proporcję na 6 jaj możemy sobie wsadzić w buty, u nas się faszeruje jaj 20, po 4 na osobę, bo to najbardziej oczekiwana przez nas potrawa.
A poza tym nic się nie dzieje. W pracy beznadziejnie jak było. Walka o życie trwa. 'Uczę' się od jednej Irlandki, jak 'pomagać' drugiej osobie tak, żeby jej nie pomóc, a żeby wszyscy widzieli, że pomagasz z całej siły i całym sercem. Takie kurewskie cwaństwo. Bezcenne.
Ale nie dam sobie humoru popsuć. W końcu nadchodzą święta i trzeba się cieszyć i być dobrym i spolegliwym. Rzekłam
poniedziałek, 18 kwietnia 2011
Wielkanocne baby nadchodzą
Muszę zasiąść do pisania listy zakupów na święta. Oczywiście i tym razem obiecujemy sobie, że nie będziemy gotować nie wiadomo ile jedzenia, że mniej, że rozsądniej itp. A i tak pewnie skończy się tak samo, będzie za dużo i bedziemy się zastanawiać, kto to wszystko zje?
Jajka faszerowane są u nas numerem jeden. Nawet jeszcze-nie-zięć je uwielbia do tego stopnia, że zamówił sobie je na Boże Narodzenie. Taką miał minę, jak dowiedział się, że ich nie jemy w ten czas, a do tego dopiero co stracił babcię, że mu je wtedy zrobiłam. A niech ma chłopak, w końcu kto powiedział, że nie można jeść jajek faszerowanych na śniadanie bożonarodzeniowe?
Poza tym dzieci muszą, po prostu MUSZĄ mieć indyczą pierś pieczoną i do tego sałatkę warzywną. Oryginalni nie jesteśmy, bo my znowu schab. Nagotuje żuru i upieczemy przepyszną kiełbasę białą od Bystrego, którą udało mi się kupić w polskim sklepie - to na obiad. Miśka chce jeszcze śledzia pod buraczkiem. A mąż znowu rybę po grecku.
Nie mam racji, że już się robi wesele na setkę gości?
Do tego ciasta. Sernik musi byc, drożdżówka też. Ja zwariuję, MIAŁO BYĆ MAŁO!!!
Ale jak odmówić dzieciom ich ulubionych potraw? Jak nie zjeść drożdżowej baby na Wielkanoc?
Córku przyjechała. Strasznie lubię, kiedy znowu jesteśmy w komplecie. W czwartek dojeżdża jeszcze-nie-zięć i kilka dni będziemy świętować, bo dla mnie tak naprawdę to od momentu, kiedy mam ich wszystkich pod bokiem, wszystko nabiera odświętnego charakteru.
Podzwoniłam dzisiaj w kilka miejsc do Polski (znowu będzie rekordowy telefon) i mam nadzieję, że przynajmniej częsciowo rozwiązałam problem, a jeśli nie, to przynajmniej uzyskałam odroczenie do czwartku, może piątku, w sensie, że wtedy będę musiała zacząć od nowa coś działać, jeśli nieskuteczna okaże się interwencja dzisiejsza. Och, żeby się udało, bo wisi nade mną i taki stres powoduje, że aż różnych sensacji zdrowotnych zaczęłam doznawać. Kurczę, coraz mniej odporna jestem.
Jajka faszerowane są u nas numerem jeden. Nawet jeszcze-nie-zięć je uwielbia do tego stopnia, że zamówił sobie je na Boże Narodzenie. Taką miał minę, jak dowiedział się, że ich nie jemy w ten czas, a do tego dopiero co stracił babcię, że mu je wtedy zrobiłam. A niech ma chłopak, w końcu kto powiedział, że nie można jeść jajek faszerowanych na śniadanie bożonarodzeniowe?
Poza tym dzieci muszą, po prostu MUSZĄ mieć indyczą pierś pieczoną i do tego sałatkę warzywną. Oryginalni nie jesteśmy, bo my znowu schab. Nagotuje żuru i upieczemy przepyszną kiełbasę białą od Bystrego, którą udało mi się kupić w polskim sklepie - to na obiad. Miśka chce jeszcze śledzia pod buraczkiem. A mąż znowu rybę po grecku.
Nie mam racji, że już się robi wesele na setkę gości?
Do tego ciasta. Sernik musi byc, drożdżówka też. Ja zwariuję, MIAŁO BYĆ MAŁO!!!
Ale jak odmówić dzieciom ich ulubionych potraw? Jak nie zjeść drożdżowej baby na Wielkanoc?
Córku przyjechała. Strasznie lubię, kiedy znowu jesteśmy w komplecie. W czwartek dojeżdża jeszcze-nie-zięć i kilka dni będziemy świętować, bo dla mnie tak naprawdę to od momentu, kiedy mam ich wszystkich pod bokiem, wszystko nabiera odświętnego charakteru.
Podzwoniłam dzisiaj w kilka miejsc do Polski (znowu będzie rekordowy telefon) i mam nadzieję, że przynajmniej częsciowo rozwiązałam problem, a jeśli nie, to przynajmniej uzyskałam odroczenie do czwartku, może piątku, w sensie, że wtedy będę musiała zacząć od nowa coś działać, jeśli nieskuteczna okaże się interwencja dzisiejsza. Och, żeby się udało, bo wisi nade mną i taki stres powoduje, że aż różnych sensacji zdrowotnych zaczęłam doznawać. Kurczę, coraz mniej odporna jestem.
piątek, 15 kwietnia 2011
Strach się bać normalnie
Życie czasem mnie przerasta. Już myślałam, że się jakoś uspokoiło, a tu jeden telefon i znowu problemy, znowu stres. Takiego dostałam uderzenia adrenaliny, że mnie zaczęło telepać i trzymało do wieczora. Aż myślałam sobie lufę strzelić, ale w domu nic nie było, bo my raczej niepijący jesteśmy i jedną butelkę mamy długo, od czasu do czasu drineczka czy winko, a jak się skończy, nikt do sklepu nie leci uzupełniać. O żesz k..., jak trzeba, to nie ma.
Czuję się wyżęta jak ścierka. Jak szmaciana lalka. Nie mam energii, nic mnie nie czeka, ale jakoś się próbuję ratować, celebruję drobne radości, takie jak przyjazd córki, czy odnalezienie w sieci Kazaszy (już dawno ją czytam, ale niedawno się zgadałyśmy, że te same klimaty rosyjskie w muzyce i filmie lubimy), która mi coraz to podrzuca piękne pieśni rosyjskie do słuchania. I tak siedzę, słucham, czasem sobie popłaczę (bo one piękne są) i chwytam te chwile, bo wiem, że jak się za przeproszeniem zesra, to się nie pozbieram. Ech
Ta ostatnia przypomina mi stare pieśni rosyjskie, i ten chór basów, rozkłada mnie to na łopatki.
Szkoda, że nie jestem strusiem, wsadziłabym głowę w piasek i sobie tak przeczekała. Tylko musiałabym opracować metodę czytania książek z łbem w piasku, bo co ja bym tam robiła. No i krzyż mnie boli, więc jakąś blokadę czy co. Jak się nie obrócić, dupa z tyłu
Czuję się wyżęta jak ścierka. Jak szmaciana lalka. Nie mam energii, nic mnie nie czeka, ale jakoś się próbuję ratować, celebruję drobne radości, takie jak przyjazd córki, czy odnalezienie w sieci Kazaszy (już dawno ją czytam, ale niedawno się zgadałyśmy, że te same klimaty rosyjskie w muzyce i filmie lubimy), która mi coraz to podrzuca piękne pieśni rosyjskie do słuchania. I tak siedzę, słucham, czasem sobie popłaczę (bo one piękne są) i chwytam te chwile, bo wiem, że jak się za przeproszeniem zesra, to się nie pozbieram. Ech
Ta ostatnia przypomina mi stare pieśni rosyjskie, i ten chór basów, rozkłada mnie to na łopatki.
Szkoda, że nie jestem strusiem, wsadziłabym głowę w piasek i sobie tak przeczekała. Tylko musiałabym opracować metodę czytania książek z łbem w piasku, bo co ja bym tam robiła. No i krzyż mnie boli, więc jakąś blokadę czy co. Jak się nie obrócić, dupa z tyłu
środa, 13 kwietnia 2011
Wysłaniec legendy
Znalazłam pierścień Claddah. Złoty i widać, że bardzo stary. Leżał sobie na parkingu przed sklepem. To była późna pora, żadnych samochodów wokoło, nie było, kogo popytać, czy jego? Co robić? Zastanawiałam się, czy mam prawo go wziąć ze sobą, czy powinnam go zanieść do sklepu? A jeżeli tak, to, do którego, bo to właściwie centrum handlowe, więc musiałabym zdecydować, gdzie było największe prawdopodobieństwo pytania o zgubę. A z drugiej strony, czy ta osoba będzie wiedziała gdzie zgubiła? Pytania kłębiły się w głowie, aż zdecydowałam go jednak zabrać. Pomyślałam, że jeżeli istnieje coś takiego jak przeznaczenie, to dotyczy ono również przedmiotów. Wierzę w to, że przedmioty mają „duszę”, nie zdecydowałam tylko czy wszystkie, czy tylko niektóre. Bo spójrzmy prawdzie w oczy, łatwo jest personifikować pierścionek, ale muszlę klozetową to już niekoniecznie, bo po co ona miałaby mieć „duszę”, a jeżeli tak, to zdecydowanie nie powinna być używana do tego, do czego jest. Bo chociaż „duszę” piszę w cudzysłowie, to jednak chodzi o coś, co nie tylko jest zlepkiem materii, ale czymś więcej. A może przedmiot nabiera znaczenia mistycznego, czegoś poza namacalnymi cechami, w zależności gdzie się znajduje, w czyim posiadaniu jest i to właśnie właściciel obdarza go tymi cechami poza irrelewantnymi, obdarza go wyjątkową energią i taki pierścień niesie za sobą wspomnienia poprzednich właścicieli, ale i gotowość przyjęcia na siebie emocji nowego właściciela?
A nie byle jaki to pierścień, bo Claddah. Przedstawia on dwie dłonie trzymające serce w koronie. Serce symbolizuje miłość, ręce – przyjaźń, korona – lojalność. Może być wręczony w imię przyjaźni, ale raczej był stosowany do wyrażania uczuć bardziej intymnych, jako zaręczynowy lub wręcz ślubny. Nie jest obojętne jak się go nosi - jeżeli na lewej dłoni sercem do siebie, dana osoba pozostaje w związku małżeńskim, jeżeli sercem na zewnątrz, jest zaręczona. Na prawej, sercem do siebie – mam partnera, sercem na zewnątrz – osoba otwarta na nowe związki, wolna.
Jak więc widzicie, bardzo możliwe, że miał wielkie znaczenie dla właścicielki. W Irlandzkiej kulturze nie wręcza się go byle komu, rzadko kupuje samemu sobie, często nosi z obrączką, a jeżeli szuka się partnera i jest osobą młodą, są piękne współczesne wersje tego pierścienia, w srebrze, platynie i białym złocie, wysadzane kamieniami i sportowe wersje (wzór zatopiony w obrączce). Irlandki uważają, że jeżeli wszystko układa się tak jak powinno, każda dziewczyna powinna w swoim życiu dostać pięć pierścionków – wishbone ring, Claddah właśnie, zaręczynowy, obrączkę ślubną i eternity ring. Bardzo te wszystkie symbole są dla nich ważne, szczególnie dla tych ze starszego pokolenia.
No właśnie, a „mój” pierścionek jest stareńki, to widać. Znoszony jest niemożebnie. Od razu wiadomo, że towarzyszył właścicielce na co dzień, mył z nią naczynia, przesadzał kwiaty, przewijał dzieci, prał skarpety zielone od trawy po grze w gaelic, obierał ziemniaki i sprzątał. Od razu wiadomo, że niejedno widział i słyszał. Siedzę sobie z nim teraz i próbuję wsłuchać się w historię, którą ma do opowiedzenia, ale za bardzo jestem rozedrgana, za bardzo osadzona w „tu i teraz i jaka jestem zmęczona”, a to trzeba wejść w drugi stopień podświadomości i dać się ponieść jego historii. Obracam go, więc w palcach i wymyślam własne wersje tego, kto go nosił i w jakich okolicznościach. Mam nadzieję, ze zapłakana właścicielka czuje pod skórą, że on znalazł szczęśliwy dom i będzie miał u mnie dobrze, a jeżeli nie? Jeżeli ona nie żyje, a spadkobierca należycie o niego nie dbał, może uśmiecha się teraz ze swojego raju (bo ja wierzę, że każdy ma taki, jaki sobie wymarzył, w moim siedzę w wielkiej bibliotece, a u stóp leżą moje psiaki, te, które już też odeszły i niech mi nikt nie mówi, że psy nie idą do nieba, bo to bzdura) i gratuluje sobie sprawienia, że to właśnie do mnie trafił. Kto wie, może w nim jest zaczarowany los kolejnych właścicieli i przyniesie mi szczęście? A może to kolejny znak, że pora coś zmienić, dostrzec drogę, podążyć w poszukiwaniu swojej legendy?
Czytam teraz 'Bridę' Paolo Coelho, zawsze mi się wtedy na mózg w tym stylu rzuca, ale coś w tym jest, że trzeba czasami zatrzymać się, rozejrzeć, otworzyć na te kanały percepcji, które normalnie, w codziennym biegu, są dla nas niewidzialne, niewyczuwalne. A kiedy uda nam się uchwycić tę chwilę, otwierają się w mózgu klapki i dostęp do tych korytarzy, które ukazują nowe możliwości, nowe drogi. A kiedy je już dostrzegę, pójdę w tamtym kierunku bez cienia trwogi.
Czytam teraz 'Bridę' Paolo Coelho, zawsze mi się wtedy na mózg w tym stylu rzuca, ale coś w tym jest, że trzeba czasami zatrzymać się, rozejrzeć, otworzyć na te kanały percepcji, które normalnie, w codziennym biegu, są dla nas niewidzialne, niewyczuwalne. A kiedy uda nam się uchwycić tę chwilę, otwierają się w mózgu klapki i dostęp do tych korytarzy, które ukazują nowe możliwości, nowe drogi. A kiedy je już dostrzegę, pójdę w tamtym kierunku bez cienia trwogi.
Najwyżej umieściłam zdjęcie pierścienia Claddah, w środku wishbone ring, a najniżej, tu obok - eternity ring (pierścień wieczności, znak wiecznej miłości). Mam nadzieję go dostać na 25 rocznicę ślubu, czyli już za rok. Będę go nosić wraz z obrączką.
Po edycji: Pierścień na zdjęciu na samej górze, to nie ten, który znalazłam, tamten jest stareńki i bardzo zniszczony. Proszę przeczytajcie wyjaśnienie, które udzieliłam Pandorci (w komentarzach poniżej). Pojawił się też anonimowy głos, który zarzucił mi przywłaszczenie cudzej własności. Nie będę się tłumaczyć, bo nie jestem złodziejką. A wszelkie anonimowe komentarze, które kiedykolwiek się tu pojawią, będę zaznaczać jako spam.
Po edycji: Pierścień na zdjęciu na samej górze, to nie ten, który znalazłam, tamten jest stareńki i bardzo zniszczony. Proszę przeczytajcie wyjaśnienie, które udzieliłam Pandorci (w komentarzach poniżej). Pojawił się też anonimowy głos, który zarzucił mi przywłaszczenie cudzej własności. Nie będę się tłumaczyć, bo nie jestem złodziejką. A wszelkie anonimowe komentarze, które kiedykolwiek się tu pojawią, będę zaznaczać jako spam.
poniedziałek, 11 kwietnia 2011
O czym szumi damska torebka
Pakując się dzisiaj do pracy, zadumałam się nad moją torebką. Czy ty naprawdę nie możesz mieć mniejszej? – zapytałam siebie w duchu i zaraz się usprawiedliwiłam – za stara jestem na zmiany, widocznie taka moja natura.
O dziecka lubiłam duże torebki. Moje koleżanki, uczesane w warkoczyki, odziane w sukienki i białe podkolanówki, nosiły w zgięciu łokcia różowe maleństwa, a ja posuwałam po mieście, w ślad za rodzicami, z dziecięcą walizeczką, a w niej książka z bajkami, garść długopisów i ołówków, nie wiedzieć, czemu nożyczki i tysiąc innych szpargałów, w zależności od chwili – a to sztuczne pieniądze z ‘Małej Poczty’ (dla małych dziewczynek, które marzą o pracy w tej instytucji, wydano dziecięcą wersję dorosłej – druki, pieniądze, pieczątki, przelewy, znaczki, koperty, pocztówki itp.), szydełko i kłębek wełny, bo strasznie chciałam się nauczyć robić półsłupami spódniczki dla lalek oraz notesy, bo obok innych skrzywień uwielbiałam materiały biurowe. Nawet mnie kiedyś zatrzymali na lotnisku, bo mama w ferworze pakowania swoich walizek nie sprawdziła, co ja nawkładałam do mojej. Tak dzwoniło, że się całe komando antyterrorystyczne zleciało (był to czas, kiedy chętnie porywano samoloty w celu ucieczki na zachód, wiem, że niektórym trudno w to uwierzyć, ale nie mieliśmy w domu na stałe paszportów i nie było jeszcze na świecie Ryanaira).
- Pokaż dziewczynko, co masz w tej walizeczce – powiedział sympatyczny pan z obłudnym uśmiechem, ale żelaznym uściskiem, całkiem jakby się spodziewał, że dziecko odziane w kożuch z Zakopanego (byłam w nim trzy razy większa niż w rzeczywistości), ma pod nim bombę i jest zamachowcem samobójcą. Nie miałam oporów przed pokazywaniem zawartości, a tam ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich z moją mamą włącznie, leżały sobie oprócz wszystkich wymienionych wcześniej rzeczy, nie jedna para nożyczek, ale trzy – gigantyczne nożyce (musiałam je włożyć na wierzch i na ukos), a do tego średnie i małe. I jak tu wyjaśnić panu oficerowi, że dziecko ma fazę na narzędzia ostre? Puścili nas, ale nożyce poszły do kosza i nigdy już ich nie zobaczyłam. Tęsknię do dziś.
- Pokaż dziewczynko, co masz w tej walizeczce – powiedział sympatyczny pan z obłudnym uśmiechem, ale żelaznym uściskiem, całkiem jakby się spodziewał, że dziecko odziane w kożuch z Zakopanego (byłam w nim trzy razy większa niż w rzeczywistości), ma pod nim bombę i jest zamachowcem samobójcą. Nie miałam oporów przed pokazywaniem zawartości, a tam ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich z moją mamą włącznie, leżały sobie oprócz wszystkich wymienionych wcześniej rzeczy, nie jedna para nożyczek, ale trzy – gigantyczne nożyce (musiałam je włożyć na wierzch i na ukos), a do tego średnie i małe. I jak tu wyjaśnić panu oficerowi, że dziecko ma fazę na narzędzia ostre? Puścili nas, ale nożyce poszły do kosza i nigdy już ich nie zobaczyłam. Tęsknię do dziś.
Moje torby zawsze były nie tylko duże, ale również pełne i ciężkie. Mąż nazywa je do dzisiaj granatnikami. Mam taki imperatyw, żeby natychmiast zapełniać wolne przestrzenie, i w domu, i w torebce. Jak mam jakiś wolny kąt, to zaraz stawiam tam lampę, stoliczek lub regalik na książki. To samo z torebkami – żeby miała sto kieszeni, dla każdej znajdę przeznaczenie. Na dodatek lubię mieć wiele rzeczy przy sobie. I tak, w mojej torebce zawsze mam, poza oczywistymi rzeczami jak klucze do domu, portfel, okulary i kosmetyki - specjalną saszetkę na drobiazgi takie jak leki, ołówek do oczu, do ust, lusterko, plaster z opatrunkiem i miliony innych maleństw; szczotkę do włosów, bo przy takich wiatrach jej brak to masakra; plastikowy pojemniczek na herbaty (przeważnie owocowe), bo w pracy mamy tylko Lyons, a dla mnie to za mało; słodzik do napojów gorących, bo się boję, że gdzieś nie będzie, a lubię jednak słodkie; długopisy i czarnego Moleskina na notatki ‘na zawsze’, czyli nie terminy, bo na to mam oddzielnie kalendarzyk, ale na cytaty, przepisy, książki do kupienia, filmy do obejrzenia, a od tyłu na terminy zasłyszane, przeczytane lub nowe słówka przydatne tłumaczowi. Do tego jednorazowa maska w przypadku potrzeby wykonania sztucznego oddychania obcemu na ulicy, obrazek świętej, który mi się spodobał w kościele, klucze do sali polskiej biblioteki, do szafy polskiej biblioteki, do domu koleżanki, bo czasem wykonuję dla niej prace zlecone i muszę mieć dostęp. Ponadto USB memory key, mp3 i słuchawki, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będę mogła posłuchać audiobooka, zawsze mam ze sobą książkę, którą aktualnie czytam, w zimie rękawiczki, w lecie okulary przeciwsłoneczne, pudełeczko z dwoma pomadkami, czasem krem do rąk, bywa, że perfumy, kiedy wiem, że mnie długo w domu nie będzie; zawinięte w woreczek plastikowe sztućce na wypadek konieczności jedzenia poza domem (w markecie można kupić sałatkę, bułkę i szynkę, albo sałatkę owocową, ale sztućców nie dają, o czym się boleśnie kilka razy przekonałam), nie chcę jeść w Fast foodach, muszę więc nosić ze sobą ‘oprzyrządowanie’. Mam też zawsze paczkę chusteczek i kilka nawilżanych pakowanych pojedynczo, a ponieważ przezorny zawsze ubezpieczony, mam też sprytnie zwiniętą dużą torbę na zakupy (takie maleństwo zapięte w mały tłumoczek, a jak się rozłoży, to pół Tesco można tam spakować). A w bocznej kieszeni – komórka. Ufff. To jest moje absolutne minimum, które targam ze sobą dzień w dzień. Sama się zdziwiłam, że tyle tego.
Wiele razy chciałam zaprzyjaźnić się z maleńką torebeczką, ale kończyło się na tym, że nosiłam ze sobą dodatkowo reklamówki, a to już był obciach. Kilka razy zrobiłam też czystkę i powyjmowałam rzeczy, które uznałam za nieprzydatne, ale zaraz tego samego dnia okazywało się, że właśnie te wyjęte, były mi niezbędne. Przestałam walczyć. W końcu torebka podobno świadczy o naturze kobiety, a tej nie zmienisz, choćby nie wiem, co. I tak jestem dzielna, nie noszę już nożyc.
Subskrybuj:
Posty (Atom)