Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantasy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantasy. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 23 kwietnia 2017

PRÓBA OGNIA

O KATEGORIACH (nie tylko wagowych)

Tytuł: Próba ognia
Autor:  Josephine Angelini
Tłumacz: Małgorzata Kaczarowska
Wydawca: Jaguar
Stron: 527



Każdy, kto choć trochę interesuje się sportem,  z pewnością zauważył, że  regulamin niektórych dyscyplin próbuje wyrównywać szanse zawodników. Stąd w podnoszeniu ciężarów czy w boksie podział na liczne kategorie wagowe (pozwolę sobie na dygresję – uwielbiam słowo „lekkopółśrednia”). Z drugiej strony są dyscypliny takie jakie jak biegi czy skok wzwyż, gdzie wszyscy startują razem bez względu na warunki fizyczne.  Mamy nawet drugą skrajność – jeździectwo, gdzie kobiety startują na równi z mężczyznami.
Podobnie jest z recenzjami książek. Niektórzy próbują stosować kryteria uniwersalne, inni oceniają pozycję w obrębie szerszych lub węższych kategorii. Przyznam się, że bliżej mi do drugiego podejścia. Bo jak tu porównać na przykład „Zbrodnie i karę” z takim „Harrym Potterem”? 
Po co ten nieco przydługi wstęp? Ano po to, bym mogła jasno i wyraźnie powiedzieć „Próba ognia” dość blado wypada w klasyfikacji ogólnej, ale w swojej kategorii – romanse fantastyczne dla młodszych nastolatek – prezentuje się wcale nieźle.  Co więcej, to co przy zastosowaniu kryteriów obiektywnych jest wadą, w obrębie tej specyficznej kategorii może być zaletą. Dziwne? Dziwne! Pozwólcie więc wytłumaczyć mi się z tej jakże pokrętnej logiki.
Zacznijmy od pomysłu, wokół którego osnuto fabułę. Oto mamy słabowite dziewczę, które po przeniesieniu do równoległego świata okazuje się władać super mocą. Ależ to już było! Ile razy? Trudno zliczyć. Gdy jednak zadumać się nad tym przez chwilę, rodzi się refleksja. Jeśli ten pomysł wykorzystywano z sukcesem tyle razy, to może zwyczajnie czytelnicy go lubią? Może po prostu jest atrakcyjny? W końcu liczba możliwych scenariuszy bajki jest skończona i policzalna, nieprawdaż? Dla kogoś kto ma za sobą setki przeczytanych książek, założenia „Próby ognia” z pewnością trącą wtórnością. Dla kogoś rozpoczynającego swą przygodę z fantasy będą ciekawe.
Relacje między bohaterami są tak proste,  że już prościej być nie może. Ona jedna, ich dwóch – jeden dobry, drugi zły i pytanie, którego wybierze oraz czy dokona słusznego wyboru.  Ach, i jeszcze ten motyw „ja go kocham, a on widzi we mnie tylko kumpla, a gdy już mnie dostrzeże, to tylko po to, by zdradzić”.  To wszystko już było. Tyle tylko, że o tym wiedzą starzy wyjadacze. Gdy czytelnik ma naście lat, wszystko jest dla niego nowe i interesujące.  A dylemat, który u starszej pani budzi jedynie uśmieszek politowania, jest taki prawdziwy i ważki. Czymże żyją młodzi ludzie jeśli nie starymi jak świat rozterkami sercowymi?  Aż mi się łza w oku kręci, gdy pomyślę, że sama kiedyś byłam takim czytelnikiem – niezblazowanym i dziwiącym się światu.
Po nieskomplikowanym świecie chodzą sobie nieskomplikowane postaci. Główna bohaterka, Lili, jest dość irytującym nagromadzeniem cnót wszelakich: wegetarianka (woli się zagłodzić nić jeść mięso), ekolożka (precz z atomem!), współczująca, wrażliwa. Mam cichą nadzieję, że w kolejnych tomach u panny wystąpi jakaś, bodajże mikroskopijna, wada. Na drugim planie przewija się cała galeria łatwych do sklasyfikowania postaci: Osoba Która Jest Zła Bo Została Skrzywdzona w Dzieciństwie, Rozgoryczony Nieszczęśliwym Zawodem Miłosnym, Szlachetny Gej, Oddany Sprawie Naukowiec, Knujący Za Plecami. Długo by wymieniać. I znowu, zanim zaczniemy narzekać, pomyślmy o potencjalnym czytelniku. Młodym. Młodzi tak mają, że widzą świat czarno-biały. Potrzebują jednoznacznych postaci, wyrazistego podziału, wyraźnych definicji. Na dostrzeganie odcieni szarości przyjdzie jeszcze czas.
Również fabuła „Próby ognia” nie jest specjalnie wysublimowana. Prosta, linearna, przedstawiona w taki sposób, że nawet najbardziej nieuważny czytelnik nie ma szans się pogubić. I znowu, z jednej strony można zarzucić książce brak subtelności czy wyrafinowania, z drugiej jednak, gdy przypomnimy  sobie o grupie docelowej, taki zabieg wydaje się całkiem logiczny. Powieść ma wciągnąć, zaciekawiać, nauczyć że czytanie bywa przyjemne, a nie odstraszać skomplikowaną formą. Czas na wyrafinowane utwory literackie przyjdzie później. Znacznie później.
Jedyne czego nie da się wybronić  to pojawiający się miejscami brak wewnętrznej logiki opowieści.  Z jednej strony autorka co i rusz powtarza, że magia to coś niesamowicie trudnego, coś, czego trzeba się latami uczyć, a z drugiej strony pozwala swej bohaterce opanować tę trudną sztukę w ciągu dosłownie kilku chwil.  Takich nielogiczności jest w tekście więcej. Bardzo młody czytelnik pewnie przymknie na nie oko, być może nawet nie zauważy pochłonięty fabułą, ale trochę to nieładnie ze strony autorki.  Takie niedopracowanie szczegółów świadczy o pewnym braku szacunki dla czytelnika. A może o braku wiary w jego inteligencję?
Wiecie już o jakim typie książki mówimy? O powieści poskładanej dość sprawnie z wielu kalek. O patchworku, który choć nie wnosi nic nowego, choć pozszywany ze starych kawałków, składa się w całkiem przytulną całość.
Warto więc, czy nie warto sięgać po „Próbę ognia”? Jeśli jesteś nastolatką (albo nastolatkiem o subtelnej duszy z wyraźnym pierwiastkiem kobiecości)  poszukującą lekkiej, rozrywkowej lektury,  jeśli chcesz odpocząć czytając coś nieskomplikowanego i bezpretensjonalnego, wtedy tak – warto.  Nie masz przy tym co liczyć na jakieś szczególnie wyszukane przeżycia intelektualne, ale zapewnisz sobie kilka godzin odpoczynku.  Jeśli natomiast nie zaliczasz się do tej kategorii, to „Próba ognia” raczej nie jest dla ciebie.

niedziela, 26 lutego 2017

RYBAK ZNAD MORZA WEWNĘTRZNEGO

PORA NA ODWYK

Tytuł: Rybak znad Morza Wewnętrznego
Autor: Ursula K. Le Guin
Tłumacz: tłumaczenie zbiorowe
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: październik 2016

Czekałam, czekałam, aż się doczekałam. W końcu dostałam do ręki „Rybaka znad Morza Wewnętrznego” - trzeci tom dzieł Ursuli K. Le Guin wydanych niezwykle starannie przez wydawnictwo Prószyński i S-ka.  Grubaśne tomisko to zbiór, w którego skład zbioru wchodzą: „Wszystkie strony świata”, „Rybak znad Morza Wewnętrznego”, „Cztery drogi ku przebaczeniu”, „Urodziny Świata” oraz „Opowiadanie Świata”. Przyznam się szczerze, że tej części wypatrywałam z największą niecierpliwości. Dwa poprzednie tomy były owszem bardzo ładne, ale zarówno cykl o Ziemiomorzu jak i haiński mam na półce. Fakt, że książki do nieprzyzwoitości zaczytane, pożółkłe i z lekka rozsypujące się, ale mam. (Myślę, że mój „Czarnoksiężnik z Archipelagu” jest starszy niż znaczna część osób czytających te słowa). Zawsze, gdy mnie najdzie ochota, mogę sięgnąć na półkę i poczytać. Natomiast z opowiadaniami sprawa nie jest taka prosta. Niby wszystkie, a przynajmniej większość, czytałam. Kiedyś. Gdzieś. A to w jakiejś antologii, a to w czasopiśmie, a to w klubówce. Niektórych publikacji nie sposób odnaleźć. I oto są, wszystkie razem! Lepiej być nie może .
- Jeju, jakie to śliczne! – krzyknęłam gdy udało mi się wyłuskać „Rybaka znad Morza Wewnętrznego” z grubej warstwy papieru i folii bąbelkowej. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
I na tym właściwie mogłabym zakończyć, bo co można napisać o utworach Ursuli K. Le Guin, czego jeszcze nie napisano? Twórczość niekwestionowanej królowej fantasy i science-fiction analizowali ludzi i mądrzejsi ode mnie, i bieglej władający piórem, i bardziej po temu predestynowani. Nie będę więc siliła się na mądre myśli, napiszę jedynie czym mnie, prostego programistę, uwiodła ta książka i za co kocham Ursulę K. Le Guin?
Za dobre historie. Chociaż opowiadania są często jedynie pretekstem do przedstawienia poglądów pisarki lub zadania pytania o coś, co ją nurtuje, choć często fabuła ma drugorzędne znaczenie, to jednak zawsze, w każdym opowiadaniu, dostajemy historię najwyższej próby. Owszem, może nie być galopującej akcji, owszem czasem historia jest prosta tak, jak proste jest nasze życie codzienne, ale zawsze porusza, zapada w pamięć Przeczytałam w życiu setki opowiadań. Większości z niech nie pamiętam. Zapomniałam nawet tytuły, ale historie, które wyszły spod pióra Ursuli K. Le Guin zapadły mi głęboko w pamięć i na zawsze już tam pozostaną.
Za wyobraźnię – bogatą, a jednocześnie ujętą w ryzy. Światy, które zrodziły się w wyobraźni Ursuli K. Le Guin są przebogate. Umiejętność autorki dostrzegania poezji w codzienność – porażająca. Jednak wyobraźnia, kreacja świata nie jest celem samym w sobie. To, jak wspaniale pisarka potrafi okiełznać wyobraźnię, podporządkować ją nadrzędnej wizji artystycznej,  zadziwia. W jej tekstach nie ma nic zbędnego. Żadnych bezużytecznych ozdobników. Iluż autorów fantasy wpada w pułapkę i pozwala by to wyobraźnia rządziła. Iluż zapełnia kolejne strony zupełnie zbędnymi detalami „bo szkoda, żeby się taki fajny pomysł zmarnował”. U Le Guin nic takiego nie znajdziemy. Tu każdy detal, każdy najmniejszy nawet, nieistotny z pozoru szczegół ma do odegrania jakąś rolę. Wyjmij z tekstu jedno zdanie, a powstanie ziejąca rana.
Za język. Bogaty, wytworny, przepięknie przełożony przez prawdziwych mistrzów. Wśród tłumaczy mamy takie tuzy jak Lech Jęczmyk, Zofia Uhrynowska-Hanasz, Paulina Braiter, Maciejka Mazan czy Paweł Lipszyc. Czyż trzeba coś jeszcze dodawać?
Za uczciwość i szczerość. Gdy młody pisarz tworzy teksty zaangażowane, nikogo to nie dziwi. Jednak gdy ktoś przez pół wieku pozostaje wierny swym przekonaniom, nie ulega pokusie „wpisania” się w modne w danej chwili tendencje, gdy pisze tak, jak mu nakazuje sumienie, to musi budzić szacunek. Nawet jeśli w jakimś punkcie poglądy pisarki i czytelnika nie są zbieżne.
Za konsekwencję. Truizmem jest stwierdzenie, że w literaturze, podobnie jak w innych dziedzinach życia, mody zmieniają się nieustannie. Jednak Ursula K. Le Guin zawsze pozostaje sobą. Nie poddaje się trendom. Nie znaczy to, broń Boże!, że jej twórczość jest monotonna. Wręcz przeciwnie i tematyka, i forma są niezwykle zróżnicowane. Jednak zróżnicowanie to wypływa nie z chęci podążania za nowinkami, nie z chęci przypodobania się nowym czytelnikom, nie z pragnienia schlebiania krytykom, a z naturalnego rozwoju twórcy.
Za to, że nie mogę spać. Proza Le Guin intryguje, wciąga, nie pozostawia obojętnym. Każdy tekst obracamy w umyśle długo po tym jak odłożymy książkę. Chwilami miałam ochotę przerwać, poczytać coś lżejszego, ale magia tekstów Le Guin była silniejsza. Sięgałam po kolejne opowiadanie choć wiedziałam, że znowu długo w nocy nie będę mogła usnąć. A teraz, gdy już doczytałam do końca czegoś mi brakuje. Efekt odstawieniowy, czy co?

niedziela, 17 kwietnia 2016

TO JUŻ TRZECI TOM!

PRZYGÓD CZARNEGO RYCERZA CIĄG DALSZY


Tytuł: Czas przepowiedni
Cykl: Samotny krzyżowiec
Autor: Marek Orłowski
Wydawca: Instytut Wydawniczy Erica
Data wydania: 2015
Liczba stron: 520
ISBN: 978-83-64185-78-6

Jakoś tak się złożyło, że „Czas przepowiedni”, czyli kolejna część cyklu „Samotny krzyżowiec” pióra Marka Orłowskiego, czekała na swoją kolej stojąc na półce przez dobre kilka tygodni. Wciąż coś stawało mi na przeszkodzie, ale w końcu udało mi się poznać dalsze dzieje Czernego Rycerza. 
Powieść wchłonęłam szybciutko, w ciągu  jednego, słonecznego weekendu, siedząc na tarasie i umilając sobie czas filiżanką dobrej kawy. Myślę, że dobrze się stało, bo „Czas przepowiedni” to zdecydowanie lektura weekendowo-wakacyjna. I nie jest to, bynajmniej, określenie pejoratywne, a jedynie próba sklasyfikowania tej pozycji.
Sam autor nie ukrywa zresztą, że jego celem było stworzenie powieści przygodowej, czyli takiej, od której oczekujemy nie głębi psychologicznej, nie pożywki dla rozważań filozoficznych, nawet nie prawdy historycznej, a jedynie wartkiej akcji i dobrej  rozrywki. Orłowski piesze o tym w posłowiu bez ogródek . I trzeba przyznać, że plan swój realizuje konsekwentnie. 
Jako że „Czas przepowiedni” to już trzecia część cyklu, można by się obawiać, że autor zacznie się powtarzać z braku pomysłów. Nic błędniejszego! Czego jak czego, ale pomysłów mu nie brakuje. Tym razem rzuca naszego bohatera do równoległej rzeczywistości. Za sprawą pradawnej magii Roland z Monferratu trafia do nieznanego, obcego mu  świata. Świata pełnego magii, czarów, okrutnych władców i przedwiecznych demonów. 
Na kartach książki wyraźnie pobrzmiewa nuta tęsknoty za heroic fantasy. Przemierzając wraz z bohaterem stworzony przez Orłowskiego świat miałam wrażenie, że tak mogłaby wyglądać Cymeria jakieś dwieście lat po śmierci Conana. Także język powieści brzmi jak żywcem wyjęty z opowieści o herosach. Chwilę to trwało nim przywykłam do ponadprzeciętnej, nawet jak na fantasy, koncentracji patosu, wyczuwalnej szczególnie  w dialogach.  Wystarczy jednak przestawić umysł w inny tryb  odbioru, uświadomić sobie, że mamy do czynienia nie z powieścią realistyczną lecz z baśnią, by „Ostatni krzyżowiec”  zaczął wchodzić całkiem nieźle.
„Czas przepowiedni” to lektura lekka, stworzona wedle sprawdzonego schematu: mniejsza albo większa bijatyka, potem ktoś kogoś goni, potem znowu mniejsza lub większa naparzanka, znowu ktoś ucieka a ktoś inny go goni, jak dogoni znowu walczą, a potem uciekają (albo gonią).  Od czasu do czasu bohater zostaje pojmany, uwieziony, ale zaraz i tak ucieka (albo jakoś inaczej wychodzi obronną ręką z opresji) i cała zabawa zaczyna się od początku. Przygoda goni przygodę, ale nie zabrakło też miejsca na wątek romantyczny.  Opisy walk i pogoni są wciągające i, o ile mogę ocenić, dość realistyczne. Robię to zastrzeżenie, gdyż muszę szczerze przyznać, że sądzić mogę li tylko w oparciu o wiedzę teoretyczną. Moje doświadczenie w tej materii  jest mocno ograniczone. Bójki zazwyczaj oglądam z daleka, a jedyna, w której osobiście wzięłam udział polegała na obiciu parasolką pewnego bardzo natrętnego pijaczka. To się chyba nie liczy. W żadnej z książek fantasy – a przeczytałam ich naprawdę niemało – bohaterowie nie używali parasolek. Aż dziw, że nie docenili tej groźnej broni. Nie macie pojęcia, co zdesperowana starsza pani może tym orężem dokonać!
Wracając do meritum. Akcja toczy się wartko. Momentami, paradoksalnie, aż za szybko. Pod koniec można odnieść wrażenie, że autorowi nie starczyło już czasu na porządne podomykanie wszystkich wątków i zrobił to nieco na chybcika. Są to jednak mankamenty drobne, nie zmieniające faktu, że w ogólnym odbiorze jest „Czas przepowiedni” lekturą miłą. Jeśli, drogi Czytelniku, lubisz książki lekkie, łatwe i przyjemne, albo szukasz niezbyt męczącej lektury wakacyjne, to cykl „Ostatni krzyżowiec” jest właśnie dla ciebie!

PS. Czas jakiś temu pisałam o moich wrażeniach z lektury pierwszego tomu cyklu. Post można przeczytać tutaj.

środa, 24 lutego 2016

MALUTKI JUBILEUSZ


 MÓJ SETNY WPIS



Tytuł: Czarnoksiężnik z Archipelagu
Seria: Ziemiomorze
Autor: Ursula K.Le Guin 
Tłumaczenie: Stanisław Barańczak
Ilość stron: 240
Data wydania: 2010-11-09 
ISBN: 978-83-7648-5-652

Tak, to już setny wpis na tym blogu. Aż trudno uwierzyć jak ten czas leci. Na tą specjalną okazję postanowiłam wybrać coś wyjątkowego. Książkę, której nie odważę się oceniać, bo to dzieło doskonałe. Mogę za to, z czystym sumieniem, pozachwycać się do woli.

W życiu każdego człowieka trafiają się chwile absolutnego zachwytu. Zachwytu doskonałego. Taki moment przeżyłam dawno, dawno temu, gdy po raz pierwszy czytałam „Czarnoksiężnika z Archipelagu” Ursuli Le Guin. Potem, przez długie lata, bałam się ponownie sięgnąć po ową książkę z obawy, by nie popsuć sobie tamtego wrażania. Wiecie, jak to bywa. Gdy po latach wracamy do książki (albo miejsca, albo filmu), która nas onegdaj zachwyciła, pojawia się rozczarowanie. Może więc lepiej pozostawić w spokoju lektury młodości? W końcu jednak uległam pokusie i pełna obaw zdjęłam z półki „Czarnoksiężnika z Archipelagu”. Już po kilku stronach z ulgą zrozumiałam, że były to obawy płonne. Powieść Le Guin nadal zachwyca. To książka, w której nie ma ani jednej zbędnej sceny, ani jednego zbędnego zdania. Co tam zdanie! Tam nie ma jednego zbędnego słowa. Do tego mistrzowski przekład Barańczaka. 

Dzisiejszy wpis jest wyjątkowo krótki, bo właściwie wszystko co mam do powiedzenia można wyrazić w dwóch słowach "prawdziwa uczta".

niedziela, 31 stycznia 2016

WSTYDLIWE PRZYJEMNOŚCI

MORDIMER MADDERDIN – ODSŁONA DZIESIĄTA, JUBILEUSZOWA



Tytuł: Ja, inkwizytor. Kościany Galeon
Cykl: Mordimer Madderdin
Autor: Jacek Piekara
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: Listopad 2015
Liczba stron: 400
ISBN: 978-83-7964-017-1

To już (podobno) dziesiąte spotkanie z Mordimerem Madderdinm. Tak przynajmniej wychodzi mi z liczenia książek na półce i z informacji podanych przez Wikipedię, ale głowy za to nie dam, bo coś mogło mi umknąć, jako że wydawca nieco kombinował  z tytułami cykli, a i sam Jacek Piekara sprawę zamotał tworząc przeróżne prequele, sequele i spinn offy.  W sumie nieważne. Ważne, że kolejny tom przygód inkwizytora po wielu perypetiach (kto zamawiał przedpremierowo, ten wie, o czym piszę) dotarł do rąk czytelników.
Muszę się przyznać, że książki Piekary zaliczam do przyjemności, których może się nie wstydzę, ale też nie uważam za szczególny powód do dumy. Coś jak oglądanie dziewiątego sezony „Detektywa Murdocha”.  Oglądam, bo lubię. Czytam, bo lubię.  Mogłabym wymienić całkiem sporo wad kolejnych powieści Jacka Piekary, ale po co, jeśli do pewnego momentu dobrze się czytały. A przecież o to głównie chodzi w literaturze popularnej – ma dawać przyjemność, a nie koniecznie ubogacać nas wewnętrznie. Oczywiście nie szkodzi jeśli ubogaci. Może, ale nie musi. Cykl o Mordimerze Madderdinie nie ubogaca, ale dostarcza rozrywki. Kropka.
Napisałam, że kolejne tomy cyklu czytały się dobrze do pewnego momentu, bo niestety, gdzieś w połowie poziom zaczął powolutku spadać, a już w przypadku „Łowcy dusz”  poleciał na pysk.  Jeśli chodzi o „Kościany Galeon" jest może nieco lepiej, ale do dawnej kondycji  autorowi  daleko.
Powiem szczerze, pewnie nie dobrnęłabym do końca powieści,  gdyby nie główny bohater, którego przez te wszystkie lata polubiłam. Ale czy jedna postać może udźwignąć czterystustronicową powieść? Ktoś może się zapytać: „Jak to jedna postać? Przecież Mordimer obraca się wśród ludzi, co i rusz kogoś nowego spotyka?”. Fakt, spotyka, ale co z tego, jeśli pozostałe osoby są blade niczym personalna z młyna i płaskie jak Wielka  Równina Syberyjska. A szkoda, bo niektóre zapowiadały się doprawdy ciekawie. Chociażby żona Van Dijka, doktor Metzengechter, czy obdarzony nadprzyrodzonymi zdolnościami Gunther Gune. Każdy z nich mógłby być bohaterem osobnej opowieści  lecz niestety, dane im być tylko mdłym tłem. Choć pojawiają się co i rusz na kartach książki, to nic a nic z tego nie wynika. No, może poza kilkoma rozwleczonymi, nie wnoszącymi wiele dialogami i, w przypadku pięknej Konstancji, paroma przyklejonymi na siłę scenami erotycznymi .
Z postaciami jest nie najlepiej, może więc akcja? Uuuuu…. Z tym jeszcze gorzej. Najpierw przez około 250 stron nic się nie dzieje. Muszę się szczerze przyznać, że od pewnego momentu zamiast czytać, po prostu przesuwałam wzrok po kolejnych stronicach, w nadziei, że coś się wydarzy. Co gorsza, w pewnej chwili miałam wrażanie, że ja już to kiedyś gdzieś czytałam. Autor, najwidoczniej z braku lepszego pomysłu, wykorzystuje starą, eksploatowaną wielokrotnie legendę (chociażby przez Andrzeja Pilipiuka w „Kuzynkach). Nie, broń Boże, nie zarzucam Piekarze plagiatu – odwołania do legend i bajań to znane rozwiązanie literackie - a jedynie brak świeżego pomysłu. W końcu, gdzieś w okolicach dwóch trzecich powieści, czytelnik zostaje nagrodzony za cierpliwość. Przez chwilę mamy do czynienia z dawnym Piekarą, takim, jakiego pamiętamy z pierwszych tomów cyklu. Scena zemsty na demonie jest naprawdę niezła.
Jednakże radość nie trwa długo. Autor kończy historię tak szybko, jak to tylko możliwe, a właściwie nawet jeszcze szybciej.  Większość wątków pobocznych (poboczny, to nie znaczny nieistotny!) zostaje zamknięta byle jak, coby nie powiedzieć niechlujnie. Co tak naprawdę stało 
się z Guntherem Gune? Kim była tajemnicza dama? Z kim rozmawiała? Skąd czerpała moc? Nie wiem.  Nie wiem też jaki był zamysł autora. Czy przecenił moją inteligencję (powinnam się domyślić)? Czy ma to być cliff hanger (cobym wydała kolejne X zł na jedenasty tom cyklu)? A może po prostu sam Piekara nie wiedział co z tym fantem zrobić?
Żeby chociaż na tym zakończył, ale gdzie tam! Funduje nam jeszcze straaaaasznie długi epilog, przyklejony do całości wyraźnie na siłę. Dla ostatnich pięćdziesięciu stron nie widzę innego uzasadnienia jak tylko nabijanie objętości do której autor zobowiązał się przed wydawcą.
Odniosłam wrażenie, że Piekara miał pomysł na niezłe (choć nie wybitne) opowiadanie. Gdyby zdecydował się na krótką formę, „Kościany Galeon” mógłby być przyzwoitym tekstem.  Niestety, rozdęty do monstrualnych rozmiarów jest niczym owinięte w kolorowy papier, przewiązane kolorową kokardą, wielkie pudło. Zaglądasz z nadzieją do środka, a tam zamiast oczekiwanego prezentu zieje pustka.
Podsumowując. Cykl o inkwizytorze nieuchronnie się stacza.  Nie wiem dlaczego. Może autor przeżywa kryzys twórczy, a może po prostu wyczerpał potencjał postaci i pomysłu? Jaki by nie był prawdziwy powód, „Kościany Galeon” to moje rozczarowanie miesiąca.

poniedziałek, 16 lutego 2015

PROSTO SPOD IGŁY

SZÓSTY PATROL


Tytuł: Шестой Дозор (Szósty Patrol)
Autor: Siergiej Łukjanienko
Tłumacz: Brak wydania polskiego
ISBN: 978-5-17-087844-4
Ilość stron: 266
Data wydania: grudzień 2014

Jakoś tak jesienią ubiegłego roku wydawnictwo MAG wznowiło serię "Patroli" Siergieja Łukjanienko. Zwieńczeniem tego przedsięwzięcia była publikacja piątej części cyklu - "Nowy patrol". Tym niemniej nie o nim chciałam pisać lecz o absolutnej nowości "prosto spod igły", a właściwie "prosto spod klawiatury".  Jako, że dziwne literki nie przerażają mnie, a wręcz je lubię, skorzystałam skwapliwie z tego, że w dobie e-booków i internetu mogłam najnowsze dzieło Łukjanienki kupić (jak najbardziej zgodnie z prawem) już w dniu premiery. I to za 7,90 zł. Już dawno zwróciłam uwagę na bardzo atrakcyjne ceny e-booków na wschodzie. I rzecz nie tylko w kursie rubla (choć nie jest on całkiem bez znaczenia) lecz w strategii wydawców - większość książek elektronicznych jest w Rosji po prostu znacznie tańsza od wydań papierowych. I już.
Nieco dziś utonęłam w dygresjach, tym niemniej pozwolę sobie na jeszcze jedną. Chciałabym w kilku słowach podsumować "Patrole" wydane przez MAG-a. Co różni je od wydania KiW? 
Po pierwsze, tłumacz: tym razem wszystkie tłumaczenia wyszły spod pióra Ewy Skórskiej.  Może to i lepiej, bo choć przekład Zbigniewa Landowskiego bardzo mi się podobał, to jednak przy czytaniu kolejnych tomów tłumaczonych przez panią Skórską czuło się wyraźną różnicę pióra.
Po drugie, wizualna strona wydania: na plus trzeba zaliczyć MAGowi przygotowanie dwóch wersji okładek: nowej nawiązującej do stylistyki KiW (niektórzy bibliofile cenią sobie jednorodność serii) i nowej. Aczkolwiek co do wartości artystycznej okładki uczucia mam "zmieszane". Jak dla mnie zarówno stary, jak i nowy projekt są paskudne. Ponadto bardzo żałuję, że chociażby niewielka część nakładu nie została wydana w twardych okładkach. Z pewnością taką bym kupiła, aczkolwiek...
Po trzecie, czyli "aczkolwiek": jakość tego co mamy w środku. Auuuu! Boli! Auuuu! Takiej ilości literówek nie widziałam od czasu słynnych "klubówek". Moja technika czytania sprawia, że większość drobnych błędów pisowni zwyczajnie nie zauważam. (Z przykrością muszę się przyznać, że nie dostrzegam ich także we własnych tekstach).  Nie widzę i już - tak  jak osoby pozbawione słuchu muzycznego nie słyszą fałszywej nuty. Jeśli więc nawet JA zauważyłam, że jest ich mnóstwo, to musi być źle. Naprawdę źle. Niektóre, są doprawdy irytujące, np. "powiedziałam" zamiast "powiedziałem" sprawia, że czytelnik przez chwilę czuje się zagubiony.
A teraz nadszedł czas, by przejść do sedna. Już sam tytuł "Szósty Patrol" sprawił, że się uśmiechnęłam. Autor niejako wychodzi na przeciw prześmiewcom, zarzucającym mu ciągnięcie opowieści w nieskończoność. Puszcza oko do czytelników - tak, tak moi drodzy, to już szósty patrol. Inna sprawa, że potem w tekście wznosi karkołomną konstrukcję, by wytłumaczyć dlaczego "szósty patrol" a nie "patrol sześciu". Ma jednak na tyle sprawne pióro, że z próby wychodzi zwycięsko. 
Sama powieść, jak na szóstą część cyklu, jest nadspodziewanie udana. Oczywiście, podczas lektury nie ma tego uczucia świeżości i zaskoczenia, co podczas spotkania z "Nocnym Patrolem". Tamta powieść była czymś nowym, innym, zaskakującym. W "Szóstym Patrolu" może zaskakiwać (albo i nie - zależy na ile ktoś jest domyślny) rozwiązanie konkretnej zagadki, ale wykreowany przez Łukjanienkę świat jest nam już znany i wręcz oswojony. To nie zarzut, raczej stwierdzenie oczywistej oczywistości.
Także postaci, które spotykamy w "Szóstym Patrolu" są nam w większości znane: Anton Gorodecki, Swietłana, Heser, Zawulon oraz plejada postaci drugoplanowych wraz z moim ukochanym Łasem (przy najbliższej okazji planuję poprosić Łukjanienkę o zwiększenie zawartości procentowej Łasa w tekście).
Akcja, jak to u Łukjanienki zwykle bywa, toczy się wartko, by od czasu do czasu niemal stanąć. Zauważyliście, że autor lubi zrobić tu i ówdzie przerwę na rozważania o naturze życia i świata? To bardzo charakterystyczne dla Rosjan w ogóle. Nie raz widziałam taką scenę: zabawa trwa w najlepsze, tańce, śpiewy (Rosjanie kochają śpiewać), śmiechy i nagle ni stąd ni zowąd towarzystwo dopada zbiorowy atak filozofii. Pogadają przez chwilę o sensie życia, o bycie i niebycie, o dylematach moralnych inteligenta pracującego, by po chwili jakby nigdy nic wrócić do zabawy. Taka właśnie, bardzo rosyjska, jest narracja Łukjanienki. Mnie osobiście bardzo odpowiada, ale rozumiem, że niektórych  czytelników, zwłaszcza młodszych - wychowanych na reklamach i teledyskach, przyzwyczajonych do szybkiego tempa przetwarzania informacji, może nieco irytować. Sprawa gustu.
Fabuła. W moich omówieniach przeczytanych książek staram się unikać streszczania fabuły. Nie o to przecież chodzi. Pozwolę sobie tylko na uwagę ogólną, dotyczącą całej serii. Z tomu na tom, powoli, ale bardzo konsekwentnie zmienia się rozłożenie akcentów. Początkowo autor koncentrował się głównie na spiskach i intrygach - zarówno tych wewnętrznych, jak i na walce na linii Zawulon-Heser. W kolejnych tomach intryg stopniowo staje się coraz mniej, a ich miejsce znajdują coraz liczniejsze elementy sensacyjne: pogonie, walki, otwarte ataki i bezpośrednie starcia. Mniej jest polityki, mniej knucia. Trochę szkoda, bo knujstwa wszelakie to jest to, co najbardziej lubię. Oczywiście, tylko w literaturze  i filmie - broń Boże  nie w życiu.
Ewolucji podlega także struktura kolejnych części. Od pierwszej książki cyklu autor konsekwentnie dzieli tekst na trzy opowieści. W "Nocnym Patrolu" były to niemal oddzielne opowiadania, dość luźno ze sobą powiązane, dopiero na końcu splatające się w całość. Skądinąd bardzo udatnie się splatające. Z każdym tomem ten podział jest coraz bardziej umowny, by w "Szóstym Patrolu" stać się wyłącznie zabiegiem formalnym zapewniającym spójność całości.
Czy polecam "Szósty Patrol"? Myślę, że to pytanie nie ma większego sensu. Komu podobały się poprzednie części, z pewnością przeczyta powieść z przyjemnością. Kogo poprzednie tomy nie przekonały do świata wykreowanego przez Łukjanienkę, tego i szósty tom nie przekona.
Czytając "Patrole" po rosyjsku, miałam cały czas wrażenie, że język oryginału jest znacznie bardziej potoczny niż język tłumaczenia. W wydaniu polskim, tekst jest bardziej "literacki". W przekonaniu o tym, że mam rację utwierdziła mnie taka oto ciekawostka. Na stronie wydawcy znalazłam następujące dane statystyczne:

Aktywny zasób leksykalny: średni (2837 unikatowych słów na 10000 słowa tekstu)
Średnia długość zdania: 47 znaków - znacznie poniżej średniej (82)
Procentowy udział dialogów w tekście: 47% - znacznie powyżej średniej (36%)

Jako że nie każdy z odwiedzających mój blog ma możliwość (lub ochotę) przebrnąć przez blurba w oryginale, na koniec pozwolę sobie przytoczyć tekst z ostatniej strony okładki.

 "Na przestrzeni całej historii ludzkości Inni - Jasni i Ciemni - przeciwstawiają się sobie na wzajem, utrzymując równowagę sił Światła i Ciemności. Magowie, wiedźmy, wilkołaki i pozostali Inni żyją obok ludzi, którzy nawet nie podejrzewają ich istnienia. [...]
Nadciąga Apokalipsa. Inni są zmuszeni stworzyć nowy - Szósty Patrol, zdolny obronić przed niemalże nieuchronną zgubą wszystko co żywe na Ziemi."

PS. Do cyklu "Patrole"  formalnie należą także następujące pozycje

  •  "Oblicze Czarnej Palmiry" (Лик чёрной Пальмиры) Władimir Wasiliew 
  •  "Мелкий дозор" (opowiadanie - brak wydania polskiego) Siergiej Łukjanienko
  •  "Новогодний Дозор"  (opowiadanie - brak wydania polskiego) Siergiej Łukjanienko
  •  "Время инверсий" (brak wydania polskiego)  Władimir Wasiliew
  •  "Печать Сумрака" (brak wydania polskiego)  Siergiej Łukjanienko, Iwan Kuzniecow
  •  "Дозоры 3:Участковый" (brak wydania polskiego) Siergiej Łukjanienko, Aleks de Klemiesze

niedziela, 26 października 2014

MOJA PRZYGODA Z WAMPRAMI

WAMPIR W MOSKWIE


Tytuł: Empire V
Tytuł orygianłu:  Ампир „В”
Autor: Wiktor Pielewin
Tłumaczernie: Ewa Rojewska-Olejarczuk
Wydawca: WAB
Data wydania: 2008
Liczba stron: 346
ISBN: 978-837414-395-0

Szybciej bym się spodziewała… Właściwie wszystkiego bym się szybciej spodziewała niż tego, że z własnej woli sięgnę po książkę o wampirach! Gdyby do tego ktoś jeszcze powiedział, że książka ta mi się spodoba, co najwyżej popukałabym się w głowę. A jednak nie na darmo James Bond mawiał „nigdy nie mów nigdy”. Jak do tego doszło? Ano któregoś dnia uświadomiłam sobie, że jednym z wiodących rosyjskich autorów jest Wiktor Pielewin, a ja nie czytałam ani jednej jego książki. „Empire V” wybrałam w sumie przypadkowo. O stopniu mojej niewiedzy niech świadczy fakt, że zawarte w tytule „V” potraktowałam jako piątkę rzymską. Dopiero tytuł oryginału „Ампир «В»” uświadomił mi, z czym mam do czynienia. W szczególności, że „V” to aluzja do vampire. Gdy to odkryłam, jakoś ochota na lekturę mi sklęsła, ale jak mawiają Rosjanie „kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana”. Zaryzykowałam więc. I nie żałuję.
Powieść Pielewina uwiodła mnie niemalże od pierwszej strony. Spędziłam nad nią kilka kolejnych wieczorów, bo, uwaga!, „Empire V” nie można czytać szybko. To znaczy, technicznie, oczywiście można, ale byłoby to bluźnierstwo na miarę wypicia jednym haustem lampki koniaku. „Empire V” należy smakować, słowo po słowie, zdanie po zdaniu.
Fabuła powieści jest dość prosta. Nieudczanik Roman Aleksandrowicz Sztorkin (dla przyjaciół Roma) pewnego dnia zostaje wampirem. Dostaje nowe życie i nowe imię – Rama. Powoli poznaje nowy świat, z nowej perspektywy spogląda na ludzi, na ich życie i obyczaje. Oczywiście, jest i piękna, młoda wampirzyca i intrygi, jest zaskakujące zakończenie, ale wszystko to tylko pretekst. I tak oto dochodzimy do sedna. Dla Pielewina fabuła (dość zresztą mizernie rozwinięta) jest tylko pretekstem do rozważań nad kondycją współczesnego społeczeństwa. Z niesamowitym, przewrotnym, poczuciem humoru wytyka wszystkie wady współczesnego człowieka, wskazuje bezsens naszych zachowań, wyśmiewa fałszywe wartości. Prawdziwa uczta dla miłośników humoru abstrakcyjnego. Całość okraszano mnóstwem półsłowek, nawiązań i podtekstów. Momentami prawie słychać chichot Pielewina - erudyty. Zapowiedzią takiej zabawy z czytelnikiem jest bardzo czytelna aluzja (przynajmniej dla osób w wieku średnim i starszych) zawarta w podtytule „Opowieść o prawdziwym nadczłowieku”. Mniej obytym z literaturą radziecką już wyjaśniam  o co chodzi, a pozostałych przepraszam, jeśli piszę oczywistości. Rzeczony podtytuł nawiązuje do znanej, jak byśmy dzisiaj powiedzieli „kultowej” powieści radzieckiej „Opowieść o prawdziwym człowieku” autorstwa Borysa Polewoja, wydanej po raz pierwszy bodajże w roku 1946. Kto czytał ten wie, kto nie czytał – czytać nie musi, szczegóły z pewnością znajdzie na Wikipedii.
Muszę jednak lojalnie uprzedzić, że powieść Pielewina nie jest pozycją stricte rozrywkową. Przesłanie, choć podane w żartobliwej formie, jest dość przygnębiające. „Empire V” bywa też momentami nużące. Kolejne strony, zapełnione rozbudowanymi rozważaniami potrafią zmęczyć. Lektura była satysfakcjonująca, ale po jej zakończeniu, oprócz dużego, czytelniczego zadowolenia pozostała mi także chęć na coś zdecydowanie lżejszego. Tak więc kończę pisać i idę popatrzeć cóż tam nowego czeka na mnie na półeczce „literatura rozrywkowa”.

niedziela, 2 marca 2014

SEZON BURZ - ANDRZEJ SAPKOWSKI

POWRÓT WIEDŹMINA



Tytuł: Sezon Burz
Autor: Andrzej Sapkowski
Wydawca: SuperNova
Data wydania: 2013-10-28 
Liczba stron: 404
ISBN: 978-83-7578-059-8 

Powrót uśmierconego bohatera czasem się udaje. Czy to w postacie prequla (vide „Preludium Fundacji” i „Narodziny Fundacji” Asimova), czy to dzięki cudownemu zmartwychwstaniu (chociażby Sherlock Holmes i jego słynny powrót po przygodzie nad wodospadem Reichenbach). Dużo częściej jednak okazuje się kompletną klapą (przykłady, z grzeczności, przemilczę). Jest po temu wiele powodów: zmienia się autor – jego warsztat, doświadczenie, postrzeganie świata, zmieniają się czytelnicy, zmienia się świat. To co kilka lub kilkanaście lat temu urzekało świeżością i oryginalnością zostało wyeksploatowane do granic możliwości. I jeszcze jedna – w moim odczuciu najważniejsza - przyczyna. Nikt nie zarzyna kury znoszącej złotej jajka. Jeśli autor zabija swego bohatera oznacza to, że powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. Koniec historii. Kurtyna opadła. A jednak czytelnicy chcą jeszcze. Trzeba niezwykłej siły woli by oprzeć się ich naciskom.
Presji czytelników uległ też Andrzej Sapkowski, wracając po latach do historii wiedźmina. Jak sobie poradził z tym zadaniem?
Bardzo, bardzo chciałabym powiedzieć, że wyśmienicie. Niestety, skrzecząca rzeczywistość jest inna. Najnowsza książka mistrza polskiej fantasy, „Sezon burz”, choć nie pozbawiona zalet jest dziełem dość przeciętnym.
Zacznijmy od zalet.
Słowo. Andrzej Sapkowski jest bez dwóch zdań mistrzem pióra, czego „Sezon burz” jest kolejnym dowodem. Język jest idealnie dopasowany do postaci i opowieści – gdzie trzeba powolny, gdzie trzeba dynamiczny, czasem rozbudowany i ozdobny, czasem zwięzły do granic możliwości. Tu i ówdzie autor pozwala sobie na wielce udatne żarty językowe: a to sparodiuje pokrętny styl polityków, a to ponabija się z wydumanej mowy prawników, a to sprytnie nawiąże do urzędniczego bełkotu. Sporo takich perełek rozsiano po całej książce.
Dialogi. Bez nich nie byłoby Wiedźmina – ani tego starego, z opowiadań i pięcioksięgu, ani tego najnowszego. To bodajże najsilniejsza broń Sapkowskiego. Nigdy, przenigdy nie trącą sztucznością, są jędrne niczym świeżo zerwane jabłko, idealnie charakteryzują bohaterów. W tym miejscu pozwolę sobie na drobną dygresję: gdyby w niesławnej adaptacji filmowej użyto oryginalnych dialogów książkowych, a nie nieudolnych przeróbek, film może dałoby się uratować.
Humor. Jak to u Sapkowskiego - dyskusyjny. Czasami rubaszny, na granicy dobrego smaku, czasami ironiczny czy wręcz zgryźliwy. Szkoda tylko, że znacznej części czytelników facecje o nadużywaniu roślin strączkowych przesłoniły znacznie subtelniejsze żarty, których przecież w „Sezonie burz” nie brakuje.
Odwołania do współczesności. Andrzej Sapkowski nigdy nie bał się poruszać problemów kontrowersyjnych. Cała jego proza wręcz nafaszerowana jest mniej lub bardziej widocznymi nawiązaniami do aktualnych dyskusji – od rasizmu po jakże ostatnio modnego „dżendera". Chwała autorowi za to, że nie ucieka od zagadnień trudnych i nie wstydzi się własnych poglądów.
Jak na razie rysuje nam się obraz niezłej książki. Dlaczego więc jest źle, jeśli jest tak dobrze?
Otóż przy wszystkich swych niepodważalnych zaletach „Sezon Burz” popełnia grzech śmiertelny. Najzwyczajniej w świecie jest powieścią nudną. A książce fantasy wiele można wybaczyć, prawie wszystko. Poza nudą.
„Sezon Burz” nie wciąga. Przez cały czas lektury był mi obojętny niczym sklep wędkarski (przybytek ten w niczym mi specjalnie nie przeszkadza, ale odwiedzać raczej go nie zamierzam). Niby doczytałam do końca, ale gdyby ktoś mi książkę zabrał w połowie pewnie nie byłoby tragedii.
W opowieści brak przede wszystkim wyraźnej linii fabularnej, a tym samym nie ma tego, co sprawia, że niektóre książki czytamy z zapartym tchem aż do bladego świtu nie bacząc na to, że jutro trzeba wstać. Nie ma słynnego "co będzie dalej?" Niby ma Geralt jakieś przygody – a to potwora pokona, a to w romans się wda, a to w politykę wmiesza, ale wszystko to jakieś takie przypadkowe, bez większego ładu. Ot, rzuca autor (albo portal) bohatera to tu, to tam bez specjalnego planu i uzasadnienia, coby tylko kolejną, fajną przygodę albo facecję udatną opisać. Wątek przewodni – poszukiwanie utraconych mieczy – jakoś do mnie specjalnie nie przemówił. Czegoś zabrakło. Oczywiście, wiem, że miecze są dla wiedźmina ważne. Wiem, ale nie czuję tego. Jest mi obojętne, czy mu się uda, czy nie. Równie dobrze mógłby Geralt z Rivii szukać zagubionej kamizelki albo okularów. W zasadzie okularami przejęłabym się bardziej, bo jako krótkowidz rozumiem ból związany z ich brakiem. Bólu z powodu braku mieczy nie odczuwam (może zabrakło mi empatii?). Bez myśli przewodniej książka rozsypuje się w zbiór mniej lub bardziej udanych anegdot.
Po drugie, „Sezon Burz” pretenduje do miana niezależnej powieści. Tymczasem bez pięcioksięgu nie istnieje. Pamiętajmy, że od czasu opublikowania pierwszego opowiadania o Wiedźminie minęło blisko ćwierć wieku. W tym czasie narodziło się i posiadło sztukę czytania całe pokolenie. Część z tych ludzi dopiero zaczyna swoją czytelniczą przygodę z Wiedźminem. Należało jakoś uprzedzić potencjalnego nabywcę, że książka to swego rodzaju addendum, a nie samodzielna rzecz. Bez znajomości części poprzednich nie jesteśmy w stanie zrozumieć, ani ciągłych nawiązań do Yennefer (no rozstał się kiedyś z babą, i co z tego? Nie on pierwszy i nie od ostatni), aluzji do Ciri (kto to do diabła był? Tego „Sezon Burz” nie wyjaśnia), ani przywiązania do Jaskra.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „Sezon Burz” to zbiór materiałów, które z jakiegoś powodu nie weszły do utworów wcześniejszych, a teraz zostały poddane swoistemu artystycznemu recyclingowi. W efekcie otrzymujemy produkt niczym obiad z poświątecznych resztek. Niby wszystko smaczne i dobrej jakości, ale ciasto już nieco podeschło, do zupy dolano wody, a ostatki słodkiego wina nijak nie pasują do pieczeni.
I tylko końcówka zaskakuje pozytywnie. Na ostatnich stronach znalazłam starego, dobrego Wiedźmina: rzewnie smutnego, tajemniczego i niedopowiedzianego. Aż się chce zapytać „i co było dalej”? Może właśnie ostatni rozdział jest pomysłem na nową książkę?

Moja ocena: 5/10

czwartek, 4 kwietnia 2013

OPOWIEŚCI PULPOWE ZŁOTEGO WIEKU FANTASTYKI

SOLIDNA ROZRYWKA




Tytuł: Stare dobre czasy (The Good Old Stuff)
Autor: Antologia (pod redakcją Gardnera Dozoisa)
Wydawca: Prószyński i S-ka
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 2001
Liczba stron: 436
ISBN: 83-7255-882-5


Trochę głupio jest się przyznać, ale chyba każdy ma od czasu do czasu ochotę przeczytać coś prostego; tekst, który ma początek, koniec i środek lub, jak to woli, wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Bez eksperymentów formalnych, bez nadmiernych komplikacji. Ot, porządnie napisana, dobra, prosta, wciągająca historia.
Zbiorem takich właśnie tekstów jest antologia „Stare dobre czasy” pod redakcją Gerdnera Dozoisa, wieloletnie redaktora naczelnego „Asimov’s Science Fiction”, a także autora powieści i opowiadań fantastycznych. W książce zebrano teksty pochodzące ze „Złotego wieku fantastyki” (lata 50., 60. i początek 70.).
Na wstępie muszę zaznaczyć, że sam wydawca określił prezentowane opowiadania jako „teksty pulpowe” i w tej właśnie kategorii należy je rozpatrywać. Oczywiście, jak to ze wszystkimi zbiorami bywa,  zarówno tematyka, jak i jakość prezentowanych utworów jest różna, nie ma jednak w antologii żadnych spektakularnych wpadek.  Ale po kolei.
Rull (The Rull), A.E. van Vogt, typowa historia przygodowa opisująca spotkanie przedstawicieli dwóch wojujących ze sobą ras. Miłe, ale bez fajerwerków.
Druga noc lata (The Second Night of Summer), James H. Schmitz. Niezły tekst. Jest w nim wszystko, czego oczekujemy po starej sf: obca rasa, wojna, polityka i przygoda. Przyjemność czytania psuła mi tylko postać Grimpa, ale to mój osobisty „bzik” – zarówno w filmie, jak i w literaturze irytują mnie wszędobylskie, wścibskie dzieciaki. Najchętniej przegnałabym je gdzie pieprz rośnie. Chociaż Grimp jest dość znośny jak na przedstawiciela tej kategorii.
Gwizdek Galtona (The Galton Whistle), L. Sprague de Camp. Przygoda w czystej postaci z przewrotnym zakończeniem. Niemalże wzorzec tekstu pulpowego. Napisane sprawne, akcja wartka, fajne postaci, choć niektóre mocno przerysowane.
Nowy Najwyższy (The New Prime), Jack Vance. Zachwyca wyobraźnia autora, a w szczególności różnorodność i plastyczność wykreowanych światów, przedstawionych w szeregu krótkich migawek (bo inaczej nazwać tego zestawu mini opowiastek nie można). Efekt psuje dość nachalna dydaktyka zakończenia.
Ta cząstka chwały (That Share of Glory), C. M. Kornbluth.  Przygody gwiezdnego handlarza i jego pomocnika, a właściwie na odwrót, gdyż to właśnie ów pomocnik jest postacią centralną. Tym razem zamiast siły liczy się spryt i wiedza. Innymi słowy, Machiavelli w erze lotów kosmicznych.
Ostatnie dni Shandakoru (The Last Days of Shandakor), Leigh Brackett. Niezwykle plastyczny obraz umierającego świata. Opowiadanie fantasy lub baśń dla dorosłych. I tym razem efekt nieco psuje „łopatologiczny” morał, choć w przypadku baśni takie zakończenie uznać można za część kanonu.
Misja badawcza (Exploration Team), Murray Leinster. Zdecydowanie nie jestem grupą docelową tego tekstu. Opowiadanie, skądinąd wysoko cenione przez krytyków, jakoś do mnie nie przemówiło.
Ludzie Nieba (The Sky People), Poul Anderson. Post apokalipsa, piraci, rabusie, romans. Jedyny słowem przygoda przez duże “P”.
Człowiek w torbie na listy (The Man in the Mailbag), Gordon R. Dickson. Zabawne i oryginalne. W naszych czasach  opowiadanie można potraktować jak głos w dyskusji o wielokulturowości.
Male ketki mamy Hetki (Mother Hitton's Littul Kittons), Cordwainer Smith. Niby oryginalne, niby sprawne, ale… podczas czytania należy kompletnie wyłączyć myślenie, bo całość logicznie nie trzyma się kupy. Jeśli ktoś jest w stanie bezkrytycznie zaakceptować dziwaczny pomysł i przymknąć oko na ogromne dziury w logice, może mieć z lektury całkiem sporą przyjemność.
Rodzaj sztuki (A Kind of Artistry), Brian W. Aldiss. Świetne. W moim odczuciu jedno z najlepszych opowiadań w zbiorze. Aldiss wskazuje problemy, stawia pytania, ale udaje mu się uniknąć taniego moralizatorstwa. Tekst zmusza do myślenia.
Bóg prochu (Gunpowder God), H. Beam Piper. Przybysz z przyszłości, nie tylko nie ma najmniejszych kłopotów z zaaklimatyzowaniem się w nowych warunkach, lecz co więcej w ciągu kilku dni zdobywa wysoką pozycję w lokalnym społeczeństwie. Jeśli ktoś lubi takie historie będzie miał wiele przyjemności z lektury.
Naszyjnik Semley (Semley's Necklace), Ursula K. Le Guin. Z tekstu przebija osobowość artystyczna autorki. Jeszcze nie arcydzieło, ale zapowiedź późniejszych osiągnięć. Bardzo dobry, trzymający w  napięciu tekst, z naprawdę zaskakującym zakończeniem i sporo dozą smakowicie podanej psychologii.
Pojedynek (Moon Duel), Fritz Leiber. Przygoda w czystej, wręcz wydestylowanej postaci. Z pointą.
Drzwi jego twarzy, lampy jego ust (The Door of His Face, the Lamps of His Mouth), Roger Zelazny. „Moby Dick” ze szczęśliwym zakończeniem. Solidna rozrywka dla dużych chłopców (i dziewczynek).
Matka w niebie z diamentami (Mother in the Sky with Diamonds), James Tiptree Jr. Sama nie wiem. Jakoś nie zachwyciło. Nie wiem dlaczego, bo powinno zachwycić, a nie zachwyciło.

Moja ocena: 6/10

sobota, 23 marca 2013

FANTASY ZE WSCHODU


KRONIKI CZASU PRZEŁOMU




Tytuł: Brylantowy miecz, drewniany miecz. Tom 1.
Tytuł oryginału: Алмазный меч, деревянный меч. Книга 1
Cykl: Kroniki Przełomu
Autor: Nik Pierumow
Tłumaczenie: Rafał Dębski
Wydawca: Fabryka Słów
Seria: Obca krew
Data wydania: 5 sierpnia 2011
Liczba stron: 496
ISBN: 978-83-7574-596-2

Nik Pierumow niezwykle ceniony w Rosji pisarz fantasy, z którego popularnością w ojczyźnie mierzyć może się jedynie Siergiej Łukjanienko, nie odniósł równie spektakularnego sukcesu za granicą, w tym także w Polsce. Mimo że na polski przetłumaczono większość jego książek, przemknęły one niezauważalnie nie pozostawiając po sobie większego echa. Dlaczego? Myślę, że jest po temu kilka powodów.
Po pierwsze, sposób prowadzenia narracji przez Pierumowa można porównać z tym, co w kinie reprezentuje jego znamienity rodak Andriej Tarkowski. Opowieść toczy się nieśpiesznie, powoli, pełna jest dygresji, wspomnień, retrospekcji, opisów i rozważań. Czytelnik odnosi wrażenie, że ma do czynienia nie tyle z książką, co galerią wspaniałych, następujących po sobie pejzaży. „Brylantowy miecz, drewniany miecz” to bardziej monumentalny fresk niż książka przygodowa. Takie wysoce artystyczne podejście, niezwykle cenione przez liczne grono wielbicieli ze wschodu, jest jednak trudne do zaakceptowania dla nowej generacji cywilizacji zachodu, wychowanej na zmieniających się w szaleńczym rytmie reklamach i teledyskach.
Po drugie, język. Tym, co zachwyca najbardziej w twórczości Pierumowa jest język – elegancki, przebogaty, wyszukany, nieco archaiczny, a jednocześnie w pełni naturalny – pod tym względem książki Rosjanina przypominają mi… dzieła Jane Austen. Niestety, ulotny urok prozy Pierumowa gubi się w przekładach (choć tłumaczenie Rafała Dębskiego uważam za bardzo dobre). Być może dzieje się tak dlatego, iż język rosyjski w przeciągu ostatnich kilkudziesięciu lat uległ znacznie większym zmiano niż polszczyzna. Wiadome okoliczności historyczne sprawiły, że przez blisko sto lat był „mową proletariatu” i to nie tylko pod względem treści lecz przede wszystkim formy.
Po tych nieco może przydługich dywagacjach chcę powiedzieć z całą mocą: „Brylantowy miecz, drewniany miecz” zauroczył mnie absolutnie, mimo że nie jestem specjalną miłośniczką fantasy. Zwykle, gdy mam ochotę na fantastykę, wybieram raczej stare, dobre SF. Tym razem zdecydowałam się na odstępstwo od reguły i wcale, ale to wcale nie żałuję.
Czym urzekła mnie książka? 
Przede wszystkim oryginalną i niesamowicie bogatą wizją świata. Zgodnie z kanonem fantasy mamy świat ludzi i świat starych ras, na szczęście nie spotkamy tu ani jednego elfa ani krasnoluda. Poznajemy ich obyczaje, tradycje, wartości, kulturę. Mimo niezwykłej wręcz różnorodności i dużego poziomu szczegółowości, wizja autora jest bardzo wiarygodna, spójna, wolna od jakichkolwiek sprzeczności.  Świat obfituje w szereg dziwnych, tajemniczych zjawisk, takich jak nadciągająca Ulewa i jej Pan. Niektóre tajemnice zostają wraz z rozwojem akcji wyjaśnione, inne pozostają tajemnicami – wszak mamy do czynienia z pierwszym tomem cyklu.
Po drugie – bohaterowie. Krwiści, niejednoznaczni, budzący gorące emocje. Postaci u Pierumowa są prawdziwe, wielowymiarowe. Jednym kibicujemy, innym życzymy wszystkiego co najgorsze, ale pewne jest, że żadna z nich – ani dobra, ani zła, nie pozostawia Czytelnika obojętnym. 
Po trzecie – oczywiście, akcja. Walka o władzę, knowania, magia, fatum – to wszystko kształtuje losy bohaterów popychając ich do działania i sprawia, że Czytelnik nieustannie zadaje sobie pytanie „co dalej?”
Na koniec zła wiadomość: po przeprowadzeniu małego śledztwa ustaliłam, że Fabryka Słów nie zamierza wydawać następnych tomów cyklu „Kroniki przełomu”. Trudno, jakoś sobie poradziłam – na szczęście nieźle sobie radzę z językiem oryginału, ale Czytelnicy, dla których cyrylica stanowi barierę nie do pokonania mogą poczuć się oszukani, o czym lojalnie uprzedzam.

Moja ocena: 9,5/10

Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle

Statystyki, katalog stron www, dobre i ciekawe strony internetowe