Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kryminały. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kryminały. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 lipca 2018

SEANS W DOMU EGIPSKIM

Profesorowa Szczupaczyńska na tropie


Tytuł: Seans w Domu Egipskim
Autor: Maryla Szymiczkowa
Wydawca: Znak Literanova, 2018
Stron: 300
ISBN:978-83-240-4785-7

Powiedzmy to otwarcie: Zofia Szczupaczyńska wpadła w szpony uzależnienia. Uzależniła się emocji, od ekscytacji, od podniecenia, towarzyszącego śledztwu.  Los sprzyja pani profesorowej (choć jednocześnie obchodzi się okrutnie z ludźmi, z którymi nasza bohaterka ma do czynienia) i co i rusz stawia na jej drodze nową zagadkę kryminalną. W prowincjonalnym (gdzież mu do Wiednia!), spokojnym Krakowie, gdzie na pozór nic się nie dzieje, buzują skrywane głęboko emocje, a trup się ściele gęsto.

I tak oto, za sprawą dziwnego splotu okoliczności pani Zofia staje twarzą w twarz z kolejną tajemniczą śmiercią, Tym razem jest to łamigłówka najklasyczniejsza z klasycznych - typowa (bron Boże, nie w znaczeniu pejoratywnym!) zagadka zamkniętego pokoju.

Wiek XIX chyli się ku końcowi, minęły święta Bożego Narodzenia, życie towarzyskie ożywa, zaczyna się czas przyjęć wszelakich. Na jedno z nich - urządzony przez doktorostwo Beringerów w ich ekscentrycznym Domu Egipskim seans spirytystyczny, połączony z podziwianiem zaćmienia księżyca, udaje się nasza Szczupaczyńska. Niestety, seans zostaje przerwany nagłą śmiercią jednego z gości. NIkt nie ma wątpliwości - winnym musi być któryś z uczestników spotkania. Profesorowa z entuzjazmem przystępuję do dzieła, niezmordowanie drążąc tajemnice.

Tym razem okoliczności sprawiają, że nie musi zagłębiać się w mroczne zaułki miasta jak to miało miejsce w poprzednich tomach. W trakcie śledztwa odwiedza głównie mieszczańskie domy, spotyka się nawet z autentycznym hrabią, ale że życie nigdy nie bywa idealne, trafia też w kręgi krakowskiej bohemy, której przewodzi „Szatan”, znany nam bardziej jako Stanisław Przybyszewski. Nie jest to środowisko budzące szacunek szacownej mieszczki. Wywołuje u niej co najwyżej lekko pogardę doprawioną odrobiną strachu. 

Tu pora na pierwszy osobisty wtręt. W książkach Maryli Szymiczkowej na równi sobie cenię intrygę kryminalną i historyczno-obyczajowe tło. Niestety, tym razem autorka zrobiła mi psikusa, osadzając akcję w świecie artystycznym. Nic na to nie poradzę, ale z Młodą Polską nigdy nie było mi po drodze. Intelektualnie ogarniam, że to ważni twórcy, że przełom, że  nowe idee, itd., itp., ale na poziomie emocjonalnym jakoś tego prądu nie kupuję. Dlatego tez tym razem moje zainteresowanie tłem - a jest to tło bardzo rozbudowane - było znacznie mniejsze. Do tego tyrady Przybyszewskiego męczyły mnie niepomiernie, co niewątpliwie wpłynęło na mój mniej entuzjastyczny odbiór lektury. 

Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie wszyscy podzielają moje uprzedzenia. Wiele osób jest szczerze zainteresowanych tym okresem i bez wątpienia z dużą przyjemnością zanurzą się one w niepowtarzalną atmosferę Krakowa anno domini 1898. Ale, uwaga! Maryla Szymiczkowa nie jest bezmyślną wielbicielką wszystko co krakowskie. Do wszystkiego i wszystkich podchodzi z dystansem i właściwym sobie poczuciem humory. Nie boi się wbijać szpilek sławom, nawet samemu Szatanowi! Nie waha się nawet posunąć momentami do jawnej kpiny.

W warstwie kryminalno-fabularnej „Seans w Domu Egipskim” skonstruowany jest precyzyjnie, zgodnie ze wszystkimi zasadami sztuki. Oprócz głównego wątku - śledztwa prowadzącego do rozwikłania tajemnicy, mamy liczne wątki poboczne, mamy wskazówki rozsiane po całym tekście sprytnie przemieszane z mylnymi tropami. Czytelnik może więc nie tylko śledzić akcję, ale także próbować samodzielnie rozwiązać zagadkę - ma do dyspozycji wszystkie  (no, może prawie wszystkie kawałki układanki). Nieco rozczarowujący jest jedynie sposób w jaki Zofia Szczupaczyńska zmusza złoczyńcę do przyznania się do winy.  Zastosowane  rozwiązanie (mimo wszystko nie powiem jakie) było już wykorzystywane w kryminałach dziesiątki, jeśli nie setki razy.

„Seans w domu Egipskim” napisano pięknym, zróżnicowanym językiem, gdzie trzeba w pełni współczesnym, gdzie trzeba lekko stylizowanym nie na tyle jednak, by brzmiał sztucznie. Czyta się to wyśmienicie. Książkę łyknęłam w dwa wieczory.

Dobra wiadomość (przynajmniej ja ją uważam za dobrą) jest taka, że Przybyszewski mieszkał w Krakowie około roku, jest więc nadzieja, że Zofia Szczupaczyńska więcej nie natknie się ani na niego, ani na jego akolitów. Bo mimo wszystko, mimo drobnych zastrzeżeń uważam trzeci tom jej przygód za godny polecenia ze wszech miar i z niecierpliwością czekam na część czwartą.

piątek, 23 marca 2018

TRUPIA FARMA. NOWE ŚLEDZTWA.



NIE TYLKO DETEKTYW

Tytuł: Trupia farma. Nowe śledztwa
Autor: Bill Bass, Jon Jefferson
Tłumacz: Janusz Ochab
Wydawca: Znak Literanova 2018
Stron: 430
ISBN: ‎978-83-240-4757-4

Większość opowieści kryminalnych i kryminalno-sensacyjnych koncentruje się na tym, co robi detektyw. Trud pracowitych mrówek, równie ważnych, a może nawet ważniejszych dla sukcesu śledztwa, zazwyczaj kwitowany jest rzucanym od niechcenia pytaniem „Technicy już skończyli?”. Czasem jeszcze gdzieś tam, w tle pojawia się jako postać drugoplanowa ekscentryczny patolog. Pełni on jednak głównie rolę wesołego przerywnika rozluźniającego na chwilę ciężką atmosferę kryminalnego dramatu. Dopiero amerykańska franczyza „CSI” zrobiła tu pewien wyłom i sprawiła, że więcej osób zainteresowało się tym, co się dzieje w laboratoriach kryminalistycznych. Dla tej właśnie grupy, do której i ja należę, nowa książka Billa Bassa i Jona Jeffersona jest prawdziwą gratką. „Trupa Farma. Nowe śledztwa” to nie zwykła odpowiedź na pytania „jak oni to robią?”. To odpowiedź z pierwszej ręki, udzielona przez fachowca. Legendarnego (nie lubię tego mocno nadużywanego słowa, ale w tym przypadku jest ono jak najbardziej na miejscu) „detektywa kości”. 

Warto w tym miejscu nadmienić (na wypadek, gdy komuś umknęło), że „Nowe śledztwa” stanowią kontynuację bestselerowej „Trupiej Farmy”. Warto zapoznać się wcześniej z pierwszą częścią, ale nie jest to konieczne i można drugą potraktować jako samodzielną pozycję bez szkody dla zrozumienia zawartych w niej treści. O ile tom pierwszy poświęcony jest historii „Trupiej Farmy”, czyli unikatowego przedsięwzięcia naukowego mającego na celu ustalenie, co dzieje się z ludzkim ciałem po śmierci, o tyle „Nowe śledztwa” pokazują kryminalistykę i medycynę sądową w działaniu. Bass prezentuje trzynaście różnych spraw. Dobrał je bardzo starannie. W każdej z nich przedstawia zastosowanie innej dziedziny wiedzy. Dowiadujemy się więc, jak wygląda w praktyce kryminalistycznej wykorzystanie ultrafioletu, zdjęć rentgenowskich, mikroskopii elektronowej, sonaru i komputera. Poznajemy przedstawicieli przeróżnych profesji, takich jak antropologia sądowa, stomatologia sądowa czy entomologia sądowa. Autor opowiada też o bodajże jedynej na świecie, a z pewnością jedynej w USA, osobie z tytułem naukowym w dziedzinie sztuki sądowej (tak, tak! Okazuje się, że istnieje taka specjalizacja!). 

Bass nie stara się epatować makabrą, wręcz przeciwnie, przedstawia kolejne zagadnienia w sposób bardzo wyważony, jednak miejscami nie jest to pozycja dla osób o słabym żołądku. O ile praca antropologa podczas badań historycznych ma w sobie sporą dozę przygody, o tyle działania na miejscu katastrofy czy podczas ekshumacji są, mówiąc delikatnie, mało apetyczne. Nie polecam tej książki jako lektury podczas śniadania. 

Przyjęta koncepcja doboru spraw ma pewien efekt uboczny. Autora interesuje tylko drobny wycinek dochodzenia. Taka zagadka w zagadce: kim jest ofiara. Czasem rzuca też nieco światła na okoliczności śmierci. Na tym kończy się jego praca – z aktywnego uczestnika wydarzeń staje się jedynie obserwatorem. Stąd spory odsetek spraw opisanych w "Nowych śledztwach" pozostaje zagadkami bez odpowiedzi. Bo nie ich rozwiązanie jest istotą książki, lecz opowieść o rozwoju kryminalistyki, o jej wzlotach i upadkach. 

„Trupia Farma. Nowe śledztwa” nie stanowi publikacji stricte popularnonaukowej. To przede wszystkim pamiętnik i opowieść o ludziach wytyczających nowe ścieżki medycyny sądowej. Stąd liczne wstawki, dygresje i akcenty osobiste. Znacznie uprzyjemniają one treść, czynią ją lżejszą i bliższą literaturze rozrywkowej, aczkolwiek tendencja Bassa do odbiegania od głównego wątku – bardzo ceniona w pozycjach gawędziarskich – tutaj może nieco utrudniać odbiór. 

Aby nieco ułatwić lekturę i zaoszczędzić czytelnikowi zbyt częstego zaglądania do Internetu w poszukiwaniu wyjaśnienia niezrozumiałych słów i określeń, książkę wzbogacono o aneks zawierający schemat ludzkiego szkieletu oraz czaszki, a także o słownik najważniejszych terminów antropologicznych i sądowych. Muszę przyznać, że ten ostatni wielce mnie bawił. Wyraźnie przetłumaczono go z wersji anglojęzycznej nie zastanawiając się, które słowa rzeczywiście wymagają dodatkowego objaśnienia. O ile terminy takie jak „dystalny”, „proksymalny” czy „puparium” nie są może ogólnie znane, o tyle określenia „pośmiertny”, „przedśmiertny”, „żuchwa” albo „lekarz sądowy” nie nastręczą trudności nawet średnio rozgarniętemu odbiorcy. Co więcej – sądzę, że ktoś, kto nie rozumie tych słów jest… po prostu zdecydowanie za młody na taką książkę. Ale to doprawdy drobny mankament. 

piątek, 8 września 2017

GRÓB MOJEJ SIOSTRY

W POSZUKIWANIU KRYMINAŁU DOSKONAŁEGO


Tytuł: „Grób mojej siostry”
Autor: Robert Dugoni
Tłumacz:  Lech Z. Żołędziwoski
Wydawca: Albatros 2017
Stron: 398
ISBN: ‎978-83-7985-947-4


Wiek dojrzały zaczyna się wtedy, gdy po raz pierwszy powie się z całkowitą powagą „No cóż, za moich czasów…”. Granicę tę przekroczyłam czas jakiś temu. Myślę, że punktem zwrotnym był moment gdy zaczęłam narzekać, że nikt już nie pisze kryminałów tak, jak za moich czasów. Nie ograniczam się jednak do marudzenia i, jako człowiek czynu, cały czas nie ustaję w wysiłkach próbując znaleźć kryminał doskonały. Podczas tych poszukiwań natknęłam się na „Grób mojej siostry” pióra Roberta Dugoniego. Nie jest to może perfekcyjny kryminał, ale zasługuje co najmniej na miano dobrego, a nawet więcej niż dobrego. Książka zapewniała mi kilka wieczorów przedniej rozrywki, a o to przecież chodzi w literaturze popularnej.
W tym miejscu muszę chyba coś doprecyzować. „Grób mojej siostry” nie jest kryminałem w czystej postaci, takim jak pisywali klasycy gatunku. W niczym nie przypomina dzieł Christie, Gardnera czy rodzimego Edigeya. To powieść stricte współczesna, stanowiąca bardzo udany mariaż powieści detektywistycznej, kryminału sądowego i sensacji, zaprawiony tu i ówdzie delikatnym wątkiem erotycznym (nie odważyłabym się go nazwać romansowym). Ciekawe, że autor nie starał się utrzymać stałych proporcji między gatunkami. Wręcz przeciwnie, bawi się nimi, łączy, miesza i żongluje niczym wytrawny kuglarz.
Pierwsza część, jest wyraźnie bardziej klasyczna, powolniejsza, bardziej przypominająca prozę detektywistyczną. W części drugiej tempo zdecydowanie wzrasta, akcja staje się bardziej wartka, zwiększa się także udział sensacji: więcej tu gonitwy, ucieczek i przygód, mniej żmudnego śledztwa. To bardzo dobrze przemyślana kompozycja. Dugoni stopniowo buduje napięcie, podkręca akcję, zagęszcza mroczną atmosferę. Rzecz początkowo powolna, konsekwentnie nabiera prędkości, by na koniec zacząć gnać niczym dobrze rozpędzona lokomotywa. I z siłą pędzącej lokomotywa uderza czytelnika zupełnie zaskakującym finałem. Niektórzy mogą być może stwierdzić, że jest to finał lekko naciągany, ale w moim odczuciu, mieści się w granicach wyznaczonych przez gatunek. Wszak sensacja i kryminał opierają się na suspensie. Opowieści z życia wzięte to zupełnie inna kategoria.
Intryga powieści osnuta jest wokół zbrodni z przeszłości. Śledcza, Tracy Crosswhite, od dwudziestu lat usiłuje ustalić co tak naprawdę spotkało jej siostrę, Sarę. Nie wierzy w wyniki śledztwa sprzed lat, nie satysfakcjonuje jej wyrok, który wtedy zapadł.
Akcja toczy się równolegle w dwóch planach czasowych: wydarzenia z przeszłości przeplatają się ze chwilą obecną. Czytelnik na przemian, to obserwuje toczące się współcześnie śledztwo, to staje się świadkiem wydarzeń sprzed dwóch dekad. Autor bardzo umiejętnie i uporczywie wciąga nas w mroczny świat zbrodni. Z każdą kolejną stroną coraz pełniej uczestniczymy w rozwoju wypadków. Niezauważalnie z biernych świadków zmieniając się w zaangażowanych uczestników wydarzeń. I choć nie możemy bezpośrednio włączyć się do akcji, to emocjonalnie przenosimy się do świata literackich bohaterów.
Retrospekcje mają na celu nie tylko wprowadzenie nas w sprawę. Służą także, a może przede wszystkim, budowaniu postaci. Obserwując Tracy w dwóch planach czasowych – „teraz” i „wtedy” – możemy znacznie lepiej zrozumieć jej postępowanie, rozgryźć motywacje i, po prostu, polubić. Dugoni wie, że bez dobrego bohatera nie ma dobrej powieści. Na nic najciekawsze przygody, na nic najwymyślniejsze intrygi, na nic czające się zewsząd niebezpieczeństwa, jeśli los bohatera jest nam obojętny. Wie, i konsekwentnie tworzy wyraziste, ciekawe postaci, których losem naprawdę jesteśmy w stanie się przejąć. Dotyczy to nie tylko głównej bohaterki, lecz także postaci drugo-, a nawet trzecioplanowych.
W warstwie językowej książkę czyta się dobrze. Język i styl – nie za proste, ale i nie nadmiernie skomplikowane -  zostały dobrze dopasowane do zrywkowego charakteru powieści. Liczne dialogi dodają tekstowi dynamizmu, a opisy są w sam raz: na tyle długie by pobudzić wyobraźnię i na tyle krótkie, by nie znużyć.
Z notki wydawcy wynika, że „Grób mojej siostry” to pierwsza część cyklu o przygodach detektyw Tracy Crosswhite. To cieszy, bo z prawdziwą przyjemnością sięgnę po kolejne tomy. Obym nie musiała czekać na nie zbyt długo!




piątek, 11 sierpnia 2017

TETSUYA HONDA „PRZECZUCIE”

JAK ZOSTAŁAM ROJALISTKĄ


Tytuł: Przeczucie
Autor: Tetsuya Honda
Tłumacz: Rafał Śmietana
Wydawca: Znak literanova 2017
Stron: 350
ISBN: 978-83-240-3792-6



Moje czytelnicze życie było ostatnimi laty bardzo trudne. Pasjami uwielbiam kryminały, ale, poza nielicznymi wyjątkami, nie lubię kryminałów szwedzkich, a te, jak nietrudno zauważyć, niepodzielnie zdominowały rynek księgarski. Co gorsza, pisarze innych nacji, w tym także Polacy, poddali się temu trendowi i zaczęli masowo  naśladować Skandynawów. Pozostała mi tylko klasyka, ale tu zasoby zaczęły się niepokojąco szybko wyczerpywać. Gdy więc weszłam w posiadanie japońskiego kryminału rzuciłam się nań z optymizmem, śliniąc się przy tym z podniecenia niczym pies Pawłowa. Miałam ogromna nadzieję, że w końcu znalazłam coś dla siebie. I nie zawiodłam się.
Kryminał jako gatunek rozrósł się nam niepomiernie w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Dojrzał, „wydoroślał”. Z króciutkich, płytkich historyjek z pointą, przeznaczonych dla pospólstwa wyewoluował do pełnoprawnego gatunku literackiego. Dorobił się nawet własnej, wewnętrznej klasyfikacji. Mamy więc, między innymi: powieść detektywistyczną, dramat policyjny, kryminał retro, kryminał milicyjny. Pewnie jeszcze kilka podgatunków by się znalazło.
„Przeczuciu” najbliżej do dramatu policyjnego.  W powieści Tetsuya Hondy jest wszystko, czego można oczekiwać od dobrego, współczesnego kryminału. Mamy zagadkę, mamy wartką akcję, mamy ciekawe postacie, a jako bonus arcyinteresujące tło obyczajowe. To powieść ze wszech miar współczesna, czerpiąca jednak to, co najlepsze z klasyki gatunku.
Dla kogo jest ta książka? Myślę, że krąg potencjalnych, zadowolonych czytelników jest naprawdę szeroki.
Dla miłośników kryminałów. Rzecz wcale nie taka oczywista, bo to grupa bardzo wymagająca i „rozpuszczona” bogatą ofertą. Nie mam jednak wątpliwości, że „Przeczucie” znajdzie swoich fanów. Nie chcę za dużo powiedzieć, żeby nie zepsuć przyjemności z lektury, zaznaczę więc jedynie oryginalne podejście do sposobu rozwiązania zagadki. Zazwyczaj, w kryminale (przynajmniej klasycznym) do ostatniej strony nie wiadomo, kto jest mordercą. Wszelkie pojawiające się wcześnie domysły detektywa, okazują się mylnymi tropami. Na dłuższą metę bywa to nudne, bo czytelnik wie, że rozwiązanie musi być błędne jeśli do końca książki pozostało jeszcze kilkadziesiąt stron. U Hondy jest inaczej – tajemnica rozwikływana jest nie tyle w jednorazowym przebłysku  geniuszu, co po kolei, stopniowo. Znajdujemy odpowiedź na jedno pytanie po to tylko, by pojawiło się kilka kolejnych. Chociaż, oczywiście, nie brak błędnych ścieżek i nieoczekiwanych przebłysków natchnienia u detektywów – bez tego nie może się obejść żaden porządny kryminał.
Dla miłośników powieści obyczajowej (nie mylić z romansem). Autor buduje ciekawe, niebanalne postacie oraz skomplikowane, niejednoznaczne relacje między nimi. Na pierwszy plan wysuwa się, oczywiście, główna bohaterka. Nie tylko śledzimy jej poczynania jako policjantki, lecz także – a może przede wszystkim – poznajemy jako człowieka. Im więcej wiemy o jej przeszłości, o dręczących ją demonach i o bieżących problemach, tym lepiej rozumiemy jej motywacje i postępki. I tym bardziej ją lubimy. Równie fascynujące jak rozwiązywanie zagadki jest obserwowanie zmagań Reiko o zdobycie pozycji i szacunku w świecie zdominowanym przez mężczyzn, w świecie, który nie rozumiem, że bycie żoną i matką - choć ważne - to nie wszystko i że na pewne ustępstwa względem samej siebie nie należy się godzić.
To, że Reiko jest postacią pierwszoplanową nie znaczy, to bohaterowie drugiego planu wypadają blado. Wręcz przeciwnie. To galeria bardzo ciekawych  i niebanalnych osób. Są wśród nich takie, które od razu lubimy, są i niesympatyczne, a wręcz irytujące. Jak w życiu.
Dla miłośników Japonii i osób ciekawych świata. „Przeczucie” to powieść napisana przez Japończyka dla Japończyków. Nie znajdziemy więc tu długich wywodów na temat kultury Kraju Kwitnącej Wiśni, wedle zasady, że „koń jaki jest, każdy widzi”. Dostajemy za to co innego, w moim odczuciu znacznie cenniejszego. Drobne uwagi i scenki rodzajowe, niczym perełki rozsiane po całym tekście. A to policjanci kłaniają się po zakończeniu narady, a to wspomniane zostaje mimochodem japońskie święto. Pojedyncze zdania, z których niejako przy okazji czerpiemy ogromną wiedzę. Oto losowo wybrany przykład ilustrujący, co mam na myśli. Podczas przepytywania osób mieszkających w pobliżu miejsca zbrodni okazuje się, że starszy pan nic nie widział, bo codziennie jeździ autobusem do ośrodka opieki dziennej. Niby nic, a ile to nam mówi o opiece nad seniorami i o stosunku do starszych osób. Takiej ukrytej wiedzy jest w „Przeczuciu” mnóstwo.
Bardzo japońskie jest też samo rozwiązanie zagadki. Krwawe i balansujące na granicy wiarygodności. Powiem wprost – gdyby miejsce akcji było inne, nazwałbym finał przekombinowanym. W każdym innym kraju taka historia byłaby niewiarygodna, ale w Japonii… Przecież Japończycy są „inni”, tam się to mogło przydarzyć naprawdę. Wiem, że w tym momencie ulegam stereotypom, ale nie umniejsza to satysfakcji jaką dała mi lektura.
Na okładce polskiego wydania „Przeczucia” widnieje napis „CESARZ JAPOŃSKIEGO KRYMINAŁU”. Jeśli to prawda, to ja, zagorzała demokratka, właśnie zostałam rojalistką. Niech żyje cesarz!


czwartek, 23 marca 2017

NEFRYTOWY RÓŻANIEC

SPOTKANIE Z FANDORINEM


Tytuł: Nefrytowy różaniec
Autor: Borys Akunin
Tłumaczenie: Ewa Rojewska-Olejarczuk
Wydawnictwo: Świat Książki 2009   
Stron: 656
ISBN: 978-832-47-1463-6


Kolejna książka opowiadająca o przygodach Erasta Fandorina. Zbiór opowiadań i mikropowieści o tym, co robił i gdzie bywał Fandorin w przerwach między sprawami opisanymi w  poprzednich książkach cyklu. Dzięki temu uzupełnionych i wyjaśnionych zostaje wiele luk w życiorysie bohatera. I tak, dowiadujemy się, na przykład, skąd wziął się nefrytowym różaniec, z którym Fandorin nigdy się nie rozstaje, dlaczego na znanym portrecie nasz bohater przedstawiony jest w uniformie studenta Instytutu Transportu Kolejowego, jak nawiązał znajomość z Andżeliką Kraszeninnikową oraz dlaczego nadano mu dziwne imię Erast?
„Nefrytowy różaniec” jest swego rodzaju żartem literackim, a jednocześnie hołdem oddanym mistrzom gatunku. Każde z opowiadań nawiązuje – zarówno treścią jak i delikatną stylizacją - do twórczości jednego z wybitnych twórców literatury: Sanyutei Encho (Jigumo), Edgara Allana Poe (Table-talk 1882), Georga Simenona (Z życia wiórów), Roberata van Gulika (Nefrytowy różaniec), Artura Conan Doyle’a (Skarpeja Baskakowów), Patrycji Highsmith (Jedna dziesiąta procenta), Agaty Chistie (Herbatka w Bristolu), Washingtona Irvinga (Dolina marzeń), Umberto Eco (Przed końcem świata),  Maurice’a Leblanca (Uwięziona w wieży, czyli krótka, lecz piękna droga trzech mądrych).
Można się spodziewać, że taka rozmaitość  inspiracji musiała zaowocować wielobarwnością treści. I w rzeczy samej, opowiadania wchodzące w skład zbioru są bardzo zróżnicowane. Od zabawnej historii z Dzikiego Zachodu (Dolina marzeń) po mroczną, przygnębiającą opowieść z syberyjskiej głuszy (Przed końcem świata). Od kameralnej opowieści (Table-talk 1882) po egzotyczną historię z Jokohamy (Jigumo). Od kłopotów brytyjskiej arystokratki (Herbatka w Bristolu) po swojskie przesądy mieszkańców prowincjonalnej Baskakowki (Skarpeja Baskakowów). Od realistycznej historii z życia XIX wiecznej Moskwy (Z życia wiórów) po żart literacki (Jedna dziesiąta procenta). A na koniec żart piętrowy - pojedynek Erasta Fandorina z samym Sherlockiem Holmesem. W ironicznej opowieści detektywistycznej „Uwięziona w wieży, czyli krótka, lecz piękna droga trzech mądrych” Fandorin i Masa muszą stawić czoła samemu Arsenowi Lupin rywalizując jednocześnie ze znamienitym duetem Sherolck Holmes i dr Watson.
„Nefytowy różaniec” to bardzo udana książka. Każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Gdybym miała wskazać jeden tekst, który zrobił na mnie największe wrażenie, byłaby to bez wątpienia mikropowieść „Przed końcem świata”. Mroczna przygnębiająca lecz jednocześnie intrygująca i pobudzająca do myślenia historia. Na Syberii, wśród staroobrzędowców dochodzi do szeregu rytualnych samobójczych zgonów. Fabuła w której Fandorin musi wykryć inspiratora tragicznych wydarzeń i zapobiec ogromnej katastrofie jest jedynie pretekstem do rozważań o pysze ukrytej pod płaszczykiem pokory, fanatyzmie i płynących z nich zagrożeniach.
Znakomita, wciągająca lektura. Polecam!

niedziela, 22 stycznia 2017

GRA POZORÓW

HISTORIA STRACONEGO CZASU (I PIENIĘDZY)



Tytuł: „Gra pozorów”
Autor: Carolyn G. Hart
Tłumacz: Emilia Skowrońska.
Wydawca:  Edipresse Książki 2016
Stron: 288


„Gra pozorów” to pierwszy tom „tasiemcowego”, bo liczącego sobie aż 26 tomów, cyklu „Morderstwo na życzenie” autorstwa Carolyn G. Hart. Bądźmy szczerzy, po takiej masowej produkcji nie należy oczekiwać zbyt wiele. Do lektury przystąpiłam wiec bez większych oczekiwań. Wszystko na co liczyłam to lekkie czytadło, odpowiednie na wieczór po męczącym dniu, gdy na nic ambitniejszego nie ma się siły.Niestety, nawet te, doprawdy skromne, wymagania okazały się przesadne. Muszę powiedzieć wprost – książka nie dała rady. Jest po prostu niesamowicie nudna. Ale po kolei…Na początku rzecz  zapowiadała się nieźle. Mała księgarnia specjalizująca się w sprzedaży kryminałów, miła główna bohaterka, dyskretny wątek romansowy i to, co miłośnicy klasycznych historii detektywistycznych lubią najbardziej – zagadka zamkniętego pokoju. Brzmi zachęcająco, nieprawdaż?

Jednak, jak mówi przysłowie (a przysłowia nie na darmo nazywane są mądrością narodów), miłe złego początki. „Im dalej w las, tym gorzej” – że pozwolę sobie sparafrazować kolejne porzekadło. Akcja jest wątła niczym nowo narodzone pisklę. Mimo że „Gra pozorów” jest kryminałem, to jej najsłabszym punktem jest… śledztwo. Zupełnie nie wciąga, a do tego przedstawione jest w sposób nieporadny. Ot, po kolei dowiadujemy się jaki powód do zabójstwa mogły mieć kolejne osoby, a na koniec główna bohaterka w jakiś, dla niej tylko wiadomy, sposób odkrywa kto jest mordercą. Żadnych zwrotów akcji, żadnych  niespodzianek, żadnych zaskoczeń.

Odniosłam wrażenie, że autorka, w życiu nie przeczytała nawet jednego kryminału. Świadczy o tym zarówno kompletny brak umiejętności prowadzenia akcji,  jak i wołające o pomstę do nieba błędy merytoryczne. Ot, chociażby taki: pisze, że Amy (bohaterka) urządziła spotkanie podejrzanych na wzór tego, które zorganizował Poirot w „Godzinie Zero”.  Rzecz w ty, że słynny Belg w tej książce w ogóle nie występuje! Litości! Jak nie wiesz, to milcz.
Carolyn G. Hart miała pomysł na króciutkie opowiadanie, które na siłę rozdęła do rozmiarów książki. Leje wiec wodę niemiłosiernie, serwując co i rusz rozbudowane do absurdu opisy. Choć, w przeciwieństwie do większości czytelników, nie mam nic przeciwko opisom przyrody, to doprawdy, niekoniecznie muszę wiedzieć, jakie były tytuły wszystkich książek stojących na regale, ani jak wyglądał każdy chwast w przydrożnym rowie.

Czytając „Grę pozorów” co i rusz łapałam się na tym, że nie rozumiem co czytam. Aż zaczęłam się zastanawiać, czy nie wybrać się do lekarza (serio, serio), bo jeśli nie mogę pojąć banalnego kryminału, to może coś jest ze mną nie tak. Na szczęście rozwiązanie zagadki okazało się mniej dramatyczne. Rzecz jest tak nudna, że mój mózg niby na poziomie świadomości przetwarzał literki i składał je w słowa lecz jednocześnie pozwalał myślom błądzić w zupełnie innych rejonach, nie przyjmując w ogóle do wiadomości czytanych treści.

Na koniec powiem wprost: odradzam. Szkoda czasu.

PS. Pomyślałam, że może pierwszy tom jest niereprezentatywny, że może dalej cykl się rozkręci. Przeczyłam dwa kolejne tomy: „Morderstwo na zamówienie” i „Czarny scenariusz”. Są równie kiepskie. Po tom czwarty z pewnością nie sięgnę.

czwartek, 12 stycznia 2017

TAJEMNICA DOMU HELCLÓW


WYPRAWA DO STAREGO KRAKOWA

Tytuł: Tajemnica domu Helclów
Autor: Maryla Szymiczkowa
Wydawca: Znak literanova 2015
Stron: 288

Panowie Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński, bo to oni kryją się pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa, zafundowali czytelnikom smakowitą wycieczkę do XIX wiecznego Krakowa. Rok 1893 powoli zbliża się ku końcowi. Bardzo wścibska profesorowa Szczupaczyńska, jak na krakowską mieszczkę przystało, ma własną hierarchię wartość: dba o dom, dogląda służby, zaciekle rywalizuje z „przyjaciółkami”, których w głębi duszy szczerze nienawidzi. A jednak, gdy staje twarzą w twarz z prawdziwą zbrodnią, budzi się w niej żyłka detektywistyczna. Uzbrojona jedynie w kajecik, ołówek i własny spryt postanawia dociec prawdy, bo wynik działań policji ani trochę jej nie satysfakcjonuje.
Z powyższego można by wysnuć wniosek (w sumie błędny), że „Tajemnica domu Helclów” to kryminał retro. W przekonaniu tym (błędnym) utwierdza nas notka redakcyjna. Czas powiedzieć to szczerze: choć wątek kryminalny w książce występuje, nie on jest najważniejszy. Książka nie jest skierowana do miłośników krwawych scen, szybkim pościgów i niespodziewanych zwrotów akcji. Oczywiście, bez zbrodni i następującego po nim  śledztwa nie byłoby powieści. Intryga kryminalna jest tu jednak niczym tyczka podpierająca krzak chmielu. Bez podpory chmiel nie da rady, ale – jak wszyscy wiemy – nie o tyczkę chodzi. Co jest więc tym metaforycznym chmielem? O czym jest powieść?
„Tajemnica domu Helclów” to przede wszystkim opowieść o mieście i jego mieszkańcach. Pełna ciekawostek, anegdot i dygresji. To obraz Krakowa, którego już nie ma, a może nigdy nie było, bo
autorzy wspaniale żonglują stereotypami: mamy mieszczaństwo skrępowane przesądami, skąpych krakusów, sprytne żony i ich mężów-pantoflarzy. Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński malują Kraków takim, jakim chcielibyśmy go widzieć. Kraków ze starych filmów, z dawno przeczytanych książek, z naszych marzeń. Aczkolwiek, trzeba przyznać, że w tekście  nie brakuje też prawdziwych opowieści, takich jak choćby otwarcie Teatru Miejskiego na placu Św. Ducha czy pogrzeb mistrza Matejki. To na podstawie tych właśnie epizodów ustaliłam dokładną datę zdarzeń opisanych w powieści.
Ale to nie wszystko. W „Tajemnicy domu Helclów” mamy też wspaniałą zabawę z konwencją. Szymiczkowa (udawajmy, że wierzymy w jej istnienie) co i raz puszcza oko do czytelnika. Każdy, kto lubi książki, bez trudu dojrzy aluzje do Zapolskiej i Christie. A wszystko to opisane piękną, delikatnie stylizowaną polszczyzną  i okraszone specyficznym, subtelnym humorem.
I choć intryga nie porywa, choć zagadka nie spędza snu z powiek, choć akcja toczy się nieśpiesznie, to jednak lektura dostarcza wielu miłych wrażeń. Pozwala na kilka godzin zapomnieć o rzeczywistości i zanurzyć się w barwny niejednoznaczny świat starego Krakowa.

czwartek, 13 października 2016

TAJEMNICA ZAGINIONEJ ŚLICZNOTKI

BARCELONA W OPARACH ABSURDU


Tytuł: „Tajemnica zaginionej ślicznotki”
Tytuł oryginału:El secreto de la modelo extraviada 
Autor: Eduardo Mendoza
Tłumacz:  Marzena Chrobak
Wydawca: Znak Literanova
Stron: 344

ISBN: 978-83-240-3686-8

Eduardo Mendozy i jego bohatera nie trzeba polskiemu czytelnikowi przedstawiać. Przygody damskiego fryzjera, detektywa amatora i barcelońskiego autochtona (jak sam siebie określa) nie od dziś mają rzesze wiernych miłośników na całym świecie, a kraj nad Wisłą nie jest tutaj wyjątkiem. Jestem przekonana, że teraz, gdy do rąk polskich czytelników trafiła „Tajemnica zaginionej ślicznotki”, szeregi wielbicieli Mendozy zasili grupa nowych fanów. Aczkolwiek…
Już taka ze mnie marudna osoba, że zawsze wymyślę jakieś „ale”, „aczkolwiek”, „jednakże”.  Zacznijmy jednak od tego co dobre.
„Tajemnica zaginionej ślicznotki” została przez autora podzielona na dwie części. I nie jest to zabieg  czysto formalny.  Podział byłyby wyczuwalny nawet wtedy, gdyby stosowne numerki nie pojawiły się w druku. Posunęłabym się wręcz  do stwierdzenia, że to dwa dzieła w jednym. Są jak rodzeństwo –podobne do siebie, o wspólnych korzeniach,  a jednak różne. Każda z nich ma własny, nieco odmienny charakter i inny cel .
Część pierwsza  skrzy się humorem. Absurdalnym i totalnie odjechanym, balansującym niebezpiecznie na granicy  groteski, ale nigdy nie przekraczającym granicy dobrego smaku. Autor nie boi się jazdy po bandzie: bohaterowie, ich przygody, ba!, nawet język, są przerysowane do granic wytrzymałości. Trochę tak, jakby skrzyżować wczesne powieści Joanny Chmielewskiej z filmami Pedro Almodovara i doprawić szczyptą Monty Pytona. Całość czyta się z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Wyśmienita odtrutka na melancholię szarych, jesiennych dni.
W warstwie fabularnej „Tajemnica zaginionej ślicznotki” to kryminał.  Nie chcę zdradzać szczegółów, powiem jedynie, że nasz bohater zostaje perfidnie wrobiony w morderstwo, którego nie popełnił. Ma tylko jedno wyjście  -  musi na własną rękę przeprowadzić śledztwo by dowieść swej niewinności i uratować skórę. Akcja jest wartka, pełna zaskakujących zwrotów i nieprawdopodobnych przygód. Z każdą kolejną stroną intryga się komplikuje, robi się coraz bardziej zwariowana i zaskakująca.
Równie przerysowane i odjechane są postacie i to nie tylko te główne, lecz także drugo i trzecioplanowe. Wśród nich prym wiedzie pomagający bohaterowi w śledztwie  transwestyta występujący jako panna Westinghouse. Na uwagę zasługują również pozostali: chociażby Cecilia, zrezygnowana właścielka restauracji „Casa Cecilia kuchnia riojańska”, czy pracujący dla niej jako kuchcik pan Laramendi. Perełek nie brak też wśród postaci epizodycznych. Mnie najbardziej urzekł  Ramiro – kierowca autobusu pracujący w „sektorze turystyki religijnej”.
Powiedzmy to otwarcie: tak naprawdę „Tajemnica zaginionej ślicznotki” to nie powieść kryminalna, ale satyra lub wręcz parodia gatunku.  Nie przeszkadza to jednak śledzić z zapartym tchem  poczynań mistrza grzebienia i z narastająca niecierpliwością  czekać na przebłysk geniuszu, chwilę natchnienia, która pozwoli naszemu bohaterowi rozwikłać tajemnicę. I tu, niestety, spotyka czytelnika (a przynajmniej mnie) spore rozczarowanie. Czyli  owo wspomniane na początku „aczkolwiek”. Mam kłopot z zaakceptowaniem rozwiązania zaproponowanego przez Mendozę.  Tym, co mnie w kryminałach najbardziej fascynuje, jest  nie tyle  rozwiązanie zagadki, co obserwowanie drogi do celu. Lubię śledzić jak detektyw oddziela ziarno od plew, widzieć, jak z chaosu wyłania się prawda. Tymczasem u Mendozy tego nie uświadczysz. Mamy mnóstwo bezładnej – choć trzeba przyznać że  zabawnej i przeuroczej  - bieganiny, a potem, Deux ex machina, pojawia się odpowiedź, podana detektywowi niemalże na tacy.
W tym miejscu kończy się część pierwsza, a zaczyna druga.  Znacznie spokojniejsza. Tempo siada, humor gdzieś się ulatnia ustępując miejsca refleksji nad kondycją współczesnego społeczeństwa. Sporo jest też mniej lub bardziej jawnych aluzji politycznych (przy czym odnoszę wrażenie, że część z nich jest zrozumiała wyłącznie dla czytelnika hiszpańskiego, a przynajmniej bardzo dobrze obeznanego z najnowszą historią Hiszpanii). I tu natknęłam się na spory problem. (Jest to drugie „aczkolwiek”). Mój umysł, nastrojony  na brodzenie w oparach absurdu, nie od razu odnalazł się w melancholijno-refleksyjnej  poetyce części drugiej. 
Ale to nie jedyna różnica. W części drugiej  zmienia się także rozłożenie akcentów, nasza uwaga nie ogniskuje się już na głównej postaci. Bo choć damski fryzjer nie znika z kart powieści, to jednak prawdziwym bohaterem staje się Barcelona. Miasto magiczne, pełne urokliwych uliczek, przytulnych kawiarenek, sklepów i sklepików. Barcelona, taka jaka była i taka, jaką się stała. Barcelona ulegająca ciągłym zmianom – nie koniecznie na lepsze.
Choć „Tajemnica zaginionej ślicznotki” nieco mnie zawiodła, to mimo wszystko, mimo lekkiego marudzenia i wymiennych przed chwilą „aczkolwiek”, uważam ją za pozycję godną polecenia. Poprzednie książki Mendozy ustawiły poprzeczkę tak wysoko, że nawet pozycja nieco słabsza i tak reprezentuje niezwykle wysoki poziom.

niedziela, 21 sierpnia 2016

XANGO Z BAKER STREET

Sherlock Holmes niejedną ma postać


Tytuł: Xango z Baker Street 
Tytuł oryginału: O Xangô de Baker Street 
Autor: Jô Sores 
Tłumacz: Wojciech Charchalis 
Wydawca: Rebis 
ISBN: 978-83-7818-899-5 
Stron: 256 

Do wszelkich sequeli, prequeli, spinoffów i wszelkiej maści  alternatywnych wersji znanych książek mam stosunek mocno ambiwalentny. Po pierwsze, gdy trafiam na tego typu publikację, rodzi się we mnie podejrzenie, że autor z braku własnych pomysłów żeruje na cudzym sukcesie. Po drugie, nigdy nie wiadomo, w którą stronę  pchnęło go natchnienie (albo wydawca). Czego mam się spodziewać? Jest przecież do wyboru cały wachlarz możliwości: od prostej kontynuacji (czasami opartej na mitycznych, odnalezionych w szufladzie zapiskach autora) poprzez mniej lub bardziej udane naśladownictwo i dzieła „inspirowane twórczością” po parodię. Niestety, zbyt często takie pasożytnicze byty literackie najpierw budzą ogromną nadzieję wśród fanów, by potem jedynie mocno rozczarować. Jednakże trend ten jest na tyle silny, że nie sposób go ignorować.  Mam wrażenie, że ofiarami tego procederu  padła większości powieści, które odniosły komercyjny lub medialny sukces, od „Przeminęło z wiatrem” po  sienkiewiczowską trylogię, że o fenomenie Conana nawet nie wspomnę. Na dobrą sprawę nawet Stary Testament doczekał się kontynuacji. Nic więc dziwnego, że i postać Sherloka Holmesa stała się inspiracją dla niejednego pisarza,  w tym także dla Brazylijczyka Jô Soresa.
Biorąc do ręki „Xango z Baker Street” zastanawiałam się, w którym kierunku podąży autor.  Powiem szczerze, że teraz, gdy lekturę mam już za sobą, nadal nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Książka Soaresa stanowi przedziwną mieszankę mrocznego, dołującego realizmu z żartem niebezpiecznie ocierającym się o groteskę. Powieść otwiera przygnębiająca  scena przedstawiająca pełen odrażających szczegółów poranek w dzielnicy biedoty w Rio,  której ukoronowaniem jest niezwykle naturalistyczny,  wręcz anatomiczny opis krwawej zbrodni. Czytelnik pogrąża się w mrocznej atmosferze, przechodzi do kolejnych rozdziałów, a tu… Zonk! Zmiana nastroju o sto osiemdziesiąt stopni. Autor serwuje nam potężną dawkę dowcipów, i to dowcipów bardzo specyficznych.  Poczucie humoru Soaresa, przynajmniej to zaprezentowane w „Xango z Baker Street”, jest bardzo rubaszne, rzekłabym, ludyczne. Bez dwóch zdań bliżej mu mentalnie do Benny Hilla niż do Kabaretu Starszych Panów. Prawdę mówiąc, nie wszystkie żarty przypadły mi do gustu. Nie jestem miłośniczką bohaterów potykających się o własne nogi ani anegdotek o zgubnych skutkach spożycia nadmiernej ilości oleju kokosowego. Ale co kto lubi. Różnych ludzi bawią różne rzeczy, co więcej, tę samą osobę różne rzeczy bawią na różnych etapach życia. W tym miejscu nie wartościuję kto jest lepszy, a kto gorszy, kto ma rację, a kto jej nie ma, a jedynie informuję, jak się rzeczy mają.
Soares bawi się konwencją, miesza style, naigrawa ze swych bohaterów, tu i ówdzie kpi z czytelnika. Momentami miałam wrażenie, że słyszę dobiegający z oddali chichot autora. Nie wątpię, że pracując nad powieścią, dobrze się bawił. Chwilami być może nawet lepiej niż odbiorca książki. Mogę się mylić, ale podejrzewam, że gdyby nieco okiełznał rozsadzający go entuzjazm, efekt końcowy byłby znacznie lepszy.
To jednak wszystko sztafaż. Najważniejszy jest bohater. Jaki jest Sherlock Holmes w wydaniu brazylijskim? Cóż, nie chcę psuć zabawy i zdradzać zbyt wielu szczegółów. Powiem tylko, że zarówno on, jaki  jego wierny przyjaciel, doktor Watson, poza nazwiskami i profesją niewiele mają wspólnego z postaciami stworzonymi przez Conan Doyla. Nawet mnie to nie dziwi – odkąd doktor Watson okazał się kobietą, do tego Azjatką, mało co pod tym względem jest mnie w stanie zaskoczyć. Oczywiście, potrzebowałam trochę czasu, żeby zaakceptować nowego Holmesa. Polubiłam go w sumie dość szybko. Zaproponowana „wersja” wielkiego detektywa raczej nie stanie się moją ulubioną – pozostaję wierna pierwowzorowi (wyjątek czyniąc jedynie dla Sherlocka w interpretacji Cumberbatha), tym niemniej bez oporu jestem w stanie ją zaakceptować, przynajmniej na czas lektury niezbyt w sumie obszernej powieści (256 stron).
Nie ma powieści, a tym bardziej kryminału, bez akcji, a tej w książce Soaresa nie brakuje. Mamy i zuchwałą kradzież, i seryjnego mordercę, i skandal z wyższych sfer. Mamy pogonie, bójki i sceny rodzajowe. Oj, dzieje się, dzieje, aż do samego zakończenia, gdy…. O nie! Oczywiście że nie zdradzę, jak się to wszystko skończyło. Powiem tylko, że zakończenie jest niewątpliwie zaskakujące, aczkolwiek czuję się troszeczkę oszukana. Kończąc kryminał, lubię pacnąć się dłonią w czoło z okrzykiem „Dlaczego na to nie wpadłam? Przecież to było oczywiste!”.  W przypadku „Xango z Baker Street” czytelnik nie dostał żadnej wskazówki pozwalającej zdemaskować złoczyńcę. Z drugiej strony to, co dla mnie jest mankamentem, dla wielu  może być zaletą. Ocenę pozostawiam czytelnikom.
Statystyki, katalog stron www, dobre i ciekawe strony internetowe