Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lucyna Olejniczak. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lucyna Olejniczak. Pokaż wszystkie posty

środa, 28 września 2016

Lucyna Olejniczak – „Kobiety z ulicy Grodzkiej. Matylda” # 3













Wydawnictwo: PRÓSZYŃSKI I S-KA
Warszawa 2016

                                                                                                          


Krakowski Teatr im. Juliusza Słowackiego, zwany niegdyś Teatrem Miejskim im. Juliusza Słowackiego, budowany był z ogromnym pietyzmem. Uroczyste otwarcie miało miejsce dokładnie o godzinie 12:00 w południe 21 października 1893 roku. Podczas pierwszego spektaklu wystawiano fragmenty utworów Adama Mickiewicza (1798-1855), Juliusza Słowackiego (1809-1849) i Aleksandra Fredry (1793-1876). Z kolei przez kolejnych pięć tygodni publiczność mogła oglądać tylko polski repertuar. Bardzo wcześnie Teatr okrył się legendą, natomiast już w pierwszych latach swojej działalności zyskał status sceny narodowej. To właśnie Teatr Słowackiego wyznaczył kierunki rozwoju całego polskiego teatru współczesnego, zaś gmach znajdujący się przy placu Św. Ducha na stałe wpisał się w magiczną topografię Krakowa.

Pomimo że można funkcjonować w cieniu własnej legendy, robić wszystko, aby jej sprostać, czy też buntować się przeciwko niej, to jednak nie jest łatwo wznosić na jej fundamencie autentyczną i przenikającą na wskroś dzisiejszego widza sztukę. Nie można chyba w pełni pojąć polskiej kultury, jeśli nie posiada się wystarczającej wiedzy na temat Teatru Słowackiego. Nie można też mówić, że znamy Kraków, jeżeli nigdy nie odwiedziliśmy gmachu przy placu Św. Ducha. W czasie dwudziestolecia międzywojennego Teatr im. Juliusza Słowackiego zdołał utrzymać znaczące miejsce, jeśli wziąć pod uwagę teatralną mapę Polski, która w tamtym okresie była już krajem niepodległym. Nie było jednak łatwo sprostać konkurencji wspaniałych scen warszawskich, lwowskich czy wileńskich. Szczególnie trudny okazał się przełom lat 20. i 30. XX wieku. Istniejący wówczas kryzys ekonomiczny poważnie dotknął również instytucje kulturalne.

Teofil Trzciński
Przed pierwszą wojną światową (1914-1918) dominowało piękno modernizmu, natomiast w dwudziestoleciu międzywojennym każdy z dyrektorów zmuszony był szukać własnych, oryginalnych pomysłów. Trzeba bowiem było mieć na uwadze fakt, iż awangarda domaga się swoich praw, dlatego też wielce trudnym zadaniem okazało się znalezienie, w gąszczu nowatorskich kierunków i tak bardzo wówczas modnych eksperymentów, bezpiecznej drogi dla sceny o wielkiej, narodowej tradycji. Na szczęście na tym polu odniesiono sukces, a w historii Teatru Słowackiego zapisał się doskonały repertuar pierwszej powojennej dyrekcji Teofila Trzcińskiego (1878-1952), który swoją funkcję pełnił w latach 1918-1926 i 1929-1932. Pisząc „powojenna dyrekcja” mam oczywiście na myśli pierwszą wojnę światową. Z pewnością był to repertuar eklektyczny, ale też niezwykle śmiały. To właśnie Teofilowi Trzcińskiemu zawdzięczamy odkrycie takich autorów sztuk teatralnych, jak Nokołaj Jewreinow (1879-1953), Paul Claudel (1868-1955), Georg Kaiser (1878-1945) czy Luigi Pirandello (1867-1936).

Niemałej odwagi wymagało także zainteresowanie się nowymi kierunkami w sztuce. W 1921 roku Teofil Trzciński umożliwił więc debiut jednemu z największych polskich artystów XX wieku. Był nim oczywiście Stanisław Ignacy Witkiewicz, znany jako Witkacy (1885-1939). Prapremiera jego groteskowego i pełnego absurdu Tumora Mózgowicza sprawiła, że oprócz nielicznych głosów uznania, pojawiła się też fala ataków ze strony krytyków. Niemniej Teofil Trzciński wcale się tym nie przejął i nie zaprzestał poszukiwania nowości. Był jedynym w Polsce dyrektorem teatru, który konsekwentnie wystawiał na jego deskach ekspresjonistów oraz współpracował ze znakomitymi scenografami – konstruktywistami, kubistami i kolorystami. W nowatorski sposób realizował też klasykę. W 1923 roku po raz pierwszy w Krakowie wystawił monumentalną, plenerową inscenizację Odprawy posłów greckich Jana Kochanowskiego (1530-1584).  Sztuka została pokazana na dziedzińcu wawelskim.

W latach 1926-1929 dyrektorem Teatru był Zygmunt Nowakowski (1891-1963), który zdecydował się zmienić dotychczasowy program artystyczny. Do repertuaru wybrał sztuki powszechnie znane, widowiskowe i jednocześnie będące na najwyższym poziomie. Wśród nich znalazły się takie utwory, jak: Krakowiacy i górale Wojciecha Bogusławskiego (1757-1829), Turandot Carlo Gozziego (1720-1806) czy Balladyna Juliusza Słowackiego. Każda z nich biła rekordy kasowe i gromadziła na widowni komplet publiczności. W roku 1932 dyrektorem Teatru Słowackiego został Juliusz Osterwa (1885-1947), który bez wątpienia uchodził za artystę obdarzonego ogromną charyzmą. Podczas swojej trzyletniej dyrekcji stawiał na repertuar niezwykle ambitny, dzięki czemu przyczynił się do udoskonalenia zespołu. Co ważne, Juliusz Osterwa, będąc również aktorem, na deskach Teatru zaprezentował także swoje największe kreacje aktorskie. Organizował też regularne przedstawienia dla młodych widzów, tym samym przyczyniając się do wychowania całego pokolenia krakowskich teatromanów.

Juliusz Osterwa  
Fotografia pochodzi z około 1939 roku.
Rola niezidentyfikowana.
Ostatnim dyrektorem przed wybuchem drugiej wojny światowej był wybitny scenograf Karol Frycz (1877-1963), który na stanowisko wrócił dopiero po wojnie. Dyrektorem był jeszcze przez rok, a potem znów zastąpił go Juliusz Osterwa, który funkcję tę sprawował do śmierci. Podczas dyrekcji Karola Frycza potwierdziła się tylko mocna już pozycja Teatru Słowackiego. Na jego deskach występowały takie krakowskie gwiazdy, jak: Zofia Jaroszewska (1902-1985), Władysław Woźnik (1901-1959) czy Wacław Nowakowski (1888-1962). Wyjątkowym talentem odznaczali się także tacy ówcześni młodzi aktorzy, jak: Mieczysław Węgrzyn (1909-1942) oraz Stefan Czajkowski (1903-1942), którzy zostali potem zamordowani w nazistowskim obozie koncentracyjnym Auschwitz. 

Bez wątpienia największą zasługą Karola Frycza było nawiązanie współpracy z reżyserem Wacławem Radulskim (1904-1983) i scenografem Tadeuszem Orłowiczem (1907-1976). Byli oni jednymi z najbardziej twórczych artystów polskiego teatru przedwojennego. Posiadali swój własny styl, cenili groteskę, zabawę konwencjami oraz grę intelektualną. Ich przedstawienia charakteryzowały świeżość, bogactwo pomysłów, co sprawiało, że o krakowskiej scenie ponownie było głośno w całym kraju.

Niestety, po zakończeniu drugiej wojny światowej zarówno Wacław Radulski, jak i Tadeusz Orłowicz zostali wymazani przez komunistyczne władze ze zbiorowej pamięci. O Wacławie Radulskim zapomniano dlatego, iż spędził kilka lat w sowieckim łagrze, a potem dostał się do armii generała Władysława Andersa (1892-1970). Można więc rzec, że generalnie obydwaj artyści narazili się komunistom z powodu swojej powojennej londyńskiej emigracji. Niedługo przed wybuchem drugiej wojny światowej Teatr Słowackiego pożegnał się z publicznością i wolną Rzeczpospolitą widowiskiem plenerowym o charakterze patriotycznym zatytułowanym Hymn na cześć oręża polskiego, którego autorem był Ludwik Hieronim Morstin (1886-1966). Oczywiście widowisko zostało zrealizowane na dziedzińcu wawelskim.

Jesienią 1939 roku zespół Teatru Słowackiego pracował jeszcze przez kilka tygodni, lecz już wkrótce zmuszony został do opuszczenia gmachu. Przez pięć okupacyjnych lat funkcjonował w jego miejscu teatr niemiecki będący obiektem szczególnej troski ze strony hitlerowców, ponieważ spełniał rolę rozsiewania nazistowskiej propagandy. Nad Teatrem opiekę przejął również Hans Frank (1900-1946), który z wielkim upodobaniem zapraszał do cesarskiej loży przywódców Trzeciej Rzeszy odwiedzających Kraków. Natomiast nad majątkiem Teatru pieczę sprawowała jedynie nieliczna grupa polskich pracowników technicznych, którzy ryzykując życie, uratowali przed zniszczeniem między innymi freski znajdujące się w słynnej garderobie Ludwika Solskiego (1855-1954), a także teatralną bibliotekę.


Teatr Słowackiego około 1933 roku
autor: Stanisław Mucha (1895-1976)


Tak właśnie wygląda Teatr Słowackiego, kiedy w 1931 roku Matylda Borucka przygotowuje się do roli swojego życia. Matylda jest córką Wiktorii Bernat, którą czytelnik mógł spotkać na kartach pierwszego i drugiego tomu Kobiet z ulicy Grodzkiej. Matylda nie jest bynajmniej sławną krakowską aktorką. W listopadzie 1931 roku doszło jednak do szczęśliwego dla Matyldy zbiegu okoliczności i tak oto dziewczyna zagra w drugiej części Dziadów rolę Zosi. Nie dziwi więc fakt, że jest niesamowicie podekscytowana. To dla niej ogromna szansa i pierwszy krok ku temu, aby zostać znaną aktorką, o którą będą zabiegać reżyserzy i dyrektorzy teatrów, nie tylko krakowskich. Matylda marzyła o scenie od najmłodszych lat, pomimo że jej matka sądziła, iż córka z tego wyrośnie, a występy przed rodziną są tylko tymczasowe. Matylda jednak nie wyrosła ze swojego marzenia i teraz oto stoi na scenie Teatru Słowackiego, a z jej ust wypływa kwestia Zosi, czyli najpiękniejszej dziewczyny ze wsi, która miała to nieszczęście, że zmarła w wieku dziewiętnastu lat. Jak gdyby tego było mało, Matylda gra u boku samego Juliusza Osterwy! Czego zatem można chcieć więcej?

Cieniem na tym szczególnym wydarzeniu kładzie się fakt, że najprawdopodobniej matka panny Boruckiej znów zapomniała o występie córki. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy Wiktoria nie dotarłaby do teatru. Prawdę powiedziawszy Matylda nigdy nie miała dobrego kontaktu z matką. Pamięta, że od najmłodszych lat bardziej związana była z ojcem, a nawet z babcią Michalską i dziadkiem Michalskim oraz ich adoptowanym synem Julkiem, nie mówiąc już o babci Zuzannie Kasperkowej. Możliwe, że matka nie może wybaczyć Matyldzie, iż nie poszła w jej ślady i nie skończyła farmacji, aby potem stać się właścicielką apteki na Grodzkiej. Nie jest jednak tak, że apteka „Pod Złotym Moździerzem” poszła w obce ręce. Na chwilę obecną oprócz Wiktorii, pracuje w niej jeszcze Joasia, która jest córką babci Kasperkowej i współwłaścicielką apteki. Dziewczyna skończyła farmację i świetnie radzi sobie w pracy. Wróćmy jednak do Matyldy i jej występu na scenie Teatru Słowackiego. Okazuje się, że młoda i niedoświadczona aktorka bardzo dobrze poradziła sobie z rolą i po zakończeniu przedstawienia otrzymuje od wszystkich gratulacje. Niestety, gdzieś w głębi duszy Matylda czuje niepokój. Z tym, że matka mogła nie dotrzeć do teatru dziewczyna jest w stanie się pogodzić. Lecz za nic nie może zrozumieć, dlaczego zawiódł ukochany tatko, który – jak dotąd – był obecny na każdej sztuce z jej udziałem.


Wawel na pocztówkach z lat 30. XX wieku
Górny rząd od lewej: Wejście do krypty Marszałka Józefa Piłsudskiego (1867-1935);
Katedra na Wawelu od strony południowo-zachodniej; Zamek królewski na Wawelu;
Grobowiec św. Stanisława (1030-1079) na Wawelu.

Dolny rząd od lewej: Renesansowy dziedziniec Zamku królewskiego; Sala 'pod ptakami' w Zamku królewskim; Kaplice przy Katedrze na Wawelu; Wnętrze kaplicy Zygmuntowskiej.


Jak po każdym spektaklu, tak i tym razem, dyrektor organizuje uroczysty bankiet, na którym cały zespół ma świętować sukces Dziadów. Matylda nie chce brać w tym udziału, ponieważ ma złe przeczucia i pragnie szybko wracać do domu. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że swoją decyzją może zaprzepaścić szansę na dalszą karierę. Przecież na bankiecie będą obecne naprawdę wpływowe osoby, które mogłyby zapewnić jej angaż do innych sztuk teatralnych, a może nawet zaproponować rolę w jakimś filmie, pomimo że na razie film dźwiękowy jest jeszcze w powijakach. Matylda udaje się zatem do domu w towarzystwie przyjaciółki swojej matki i jej dzieci. Kiedy docierają na Grodzką okazuje się, że przed kamienicą miał miejsce jakiś poważny wypadek, który – jak mówią gapie – spowodowany był zamieszkami wywołanymi przez młodzież akademicką. Powodem zamieszek było zamordowanie 10 listopada 1931 roku przez bojówkę żydowską studenta prawa Uniwersytetu Wileńskiego – Stanisława Wacławskiego. Ponieważ protesty miały charakter antyżydowski, niszczono wszystko co tylko stanęło młodym na drodze, a było własnością Żydów.

Niestety, czasami tego rodzaju działania wymykają się spod kontroli i cierpi z ich powodu ktoś niewinny. Tak jest i tym razem. Wskutek nieszczęśliwego wypadku poważnie ranna została Wiktoria Bernat, a właściwie Borucka. Czy kobieta przeżyje? Czy lekarze będą w stanie ją uratować? A może to klątwa rzucona przez Hankę jeszcze w 1890 roku wciąż ma moc i teraz jej skutki dotkną właśnie Wiktorię, jak gdyby nieszczęść w jej życiu było mało? Matylda jest przerażona. W dodatku w szpitalu przy łóżku matki dowiaduje się także prawdy o swoim pochodzeniu. Ileż zatem może znieść jedna drobna kobieta? Dlaczego matka przez całe życie ją okłamywała? Albo inaczej: dlaczego do tej pory nie powiedziała jej prawdy? Czy Matylda powinna teraz rzucić wszystko i ruszyć w świat w poszukiwaniu swojej tożsamości?

Po dwóch doskonałych tomach sagi przyszła kolej na część trzecią. Mój zachwyt nad tą serią nadal utrzymuje się na tym samym poziomie, choć w przypadku Matyldy zdziwiła mnie jedna rzecz. Otóż dwudziestolecie międzywojenne to jeden z moich ulubionych okresów w historii Polski. Jeśli dochodzi jeszcze do tego wątek filmowy i teatralny, to naprawdę nie trzeba mi już niczego więcej. Czytając pierwsze sceny powieści pomyślałam sobie: no dobrze, ale dlaczego dyrektorem Teatru Słowackiego nie jest Teofil Trzciński, tylko jakiś śmieszny pan ze zsuwającym się tupecikiem noszący nazwisko Kwiatkowski? Przecież jest rok 1931, czyli czas, kiedy Teofil Trzciński kończył drugą kadencję swojego zarządzania Teatrem Słowackiego! Owszem, w sezonach 1928/1929 oraz 1930/1931 dzielił dyrektorski fotel z kolegą, lecz nie był to żaden Kwiatkowski, a Eugeniusz Bujański (1890-1952). Natomiast w sezonie 1931/1932 zarządzał Teatrem samodzielnie.

Wacław Nowakowski w roli
Konrada-Gustawa
31 pażdziernika 1931 roku
źródło
Z kolei w 1931 roku pierwszy spektakl Dziadów  na deskach Teatru miał miejsce dokładnie 31 października, a nie w listopadzie, jak wynika z fabuły powieści. To właśnie Teofil Trzciński osobiście odpowiadał za ten spektakl, nie tylko dlatego, że był dyrektorem, ale ponieważ go reżyserował. Natomiast scenografię przygotował Mieczysław Różański (1902-1969), zaś w rolę Konrada-Gustawa wcielił się Wacław Nowakowski. W dziejach Teatru było to czwarte wystawienie Dziadów. Prapremiera odbyła się bowiem 31 października 1901 roku. Wtedy za inscenizację i scenografię odpowiadał Stanisław Wyspiański (1869-1907), a spektakl reżyserował Adolf Walewski (1852-1911). W roli Gustawa-Konrada wystąpił Andrzej Mielewski (ok. 1867-1916). 

Skoro więc czytelnik spotyka Juliusza Osterwę, to dlaczego nie może spotkać również Teofila Trzcińskiego? Wolę, kiedy autor trzyma się faktów historycznych, a nie modyfikuje je według własnego uznania, zważywszy że te informacje są ogólnie dostępne i można je z powodzeniem wykorzystać, aby historia stała się jeszcze bardziej wiarygodna, zaś fikcyjna Matylda sprawiała wrażenie, jak gdyby była jedną z początkujących aktorek lat 30. XX wieku. O ile zmianę daty wystawienia Dziadów jestem skłonna tłumaczyć tym, iż była ona konieczna ze względu na wykorzystanie w powieści wątku wyżej wspomnianych ulicznych zamieszek, które w konsekwencji przyczyniły się do wypadku, jakiemu uległa Wiktoria Borucka, o tyle nie potrafię zrozumieć kwestii pominięcia osoby Teofila Trzcińskiego jako dyrektora ówczesnego Teatru Słowackiego.

Jak sam tytuł wskazuje, Autorka trzeci tom poświęca córce Wiktorii. Dziewczyna wciąż nie potrafi znaleźć swojego miejsca w życiu. Jedyne czego jest pewna, to tego, że pragnie zostać aktorką. W Krakowie nie widać zbyt wyraźnie rozwijającego się przemysłu filmowego. To Warszawa stanowi jego centrum, gdzie prym wiodą takie gwiazdy, jak Aleksander Żabczyński (1900-1958), Eugeniusz Bodo (1899-1943), Adam Brodzisz (1906-1986) czy Zula Pogorzelska (1898-1936). Matylda marzy zatem, aby pewnego dnia do nich dołączyć. Nie jest to jednak takie proste, jeśli nie ma się protektora, który rzeknie słówko tu czy tam, i w ten sposób załatwi angaż. W dodatku bardzo modna staje się pewna wytwórnia filmowa pod Berlinem. Jest ona miejscem, o którym marzą wszyscy aktorzy. Nie obraziliby się, gdyby ktoś zaproponował im choćby tylko statystowanie w jakiejś produkcji. Od czegoś przecież trzeba zacząć, prawda? Matylda nie jest wyjątkiem. Podobnie jak jej koleżanki po fachu. I oto pewnego dnia staje się cud. Panna Borucka poznaje przystojnego Michała Olbrychta, który jest bratankiem człowieka mającego naprawdę wielkie możliwości, jeśli chodzi o przemysł filmowy. Matylda nie może więc uwierzyć we własne szczęście. Teraz już na pewno wszystko ułoży się dobrze, zważywszy że Michał zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Ale czy można mu tak bezgranicznie ufać? Czy mężczyzna ma wobec Matyldy uczciwe zamiary?

W Matyldzie Lucyna Olejniczak nie tylko rozpoczyna nowe wątki, ale też powraca do tych, które nie zostały wyjaśnione w poprzednich tomach. Tak więc znów pojawia się historia braci bliźniaków Adama i Stefanka, natomiast osierocony w dzieciństwie Julek, którego adoptowali starzy Michalscy, staje się jednym z głównych bohaterów, i zapewne jego rola jeszcze się nie skończyła. Wyjaśnia się także sytuacja Filipa Michalskiego – pierwszej i wielkiej miłości Wiktorii Bernat. Poza tym są też bohaterowie, którzy odchodzą. Tak to już bywa w sagach rodzinnych, że jedni się pojawiają, zaś inni muszą im ustąpić miejsca i odejść. A nad tym wszystkim wciąż unosi się klątwa Hanki, pomimo że bohaterowie nie za często o niej wspominają.


Fragment ulicy Grodzkiej w Krakowie z około 1933 roku
Na zdjęciu widać witryny sklepowe i reklamowe. Gdzieś tam znajduje się powieściowa apteka
Pod Złotym Moździerzem i mieszkanie Matyldy Boruckiej.
Fotografia pochodzi z Ilustrowanego Kuriera Codziennego


Tym, co zwróciło moją szczególną uwagę jest fakt, iż Lucyna Olejniczak na kartach Matyldy porusza kilka ważnych kwestii. Jedną z nich są relacje na linii rodzice-dziecko. Jak już wyżej wspomniałam, główna bohaterka praktycznie nigdy nie czuła zbyt bliskich więzi z matką. Ważniejsi byli dla niej ludzie zupełnie z nią niespokrewnieni. I dopiero, kiedy Matylda staje w obliczu tragedii zdaje sobie sprawę z tego, że chciałaby cofnąć czas i naprawić to, co zepsuła albo przynajmniej wyjaśnić powody swojego postępowania. Drugą kwestią jest zaufanie. W tym kontekście nasuwa się pytanie, czy można ufać każdemu, kto stanie na naszej drodze i zasypie nas obietnicami, które przecież mogą za jakiś czas okazać się obietnicami bez pokrycia? I wreszcie, można latami żyć obok siebie i nie zdawać sobie sprawy z tego, jak bardzo ten drugi człowiek jest dla nas ważny. Czasami szukamy szczęścia gdzieś daleko, goniąc za marzeniami, a nie wiemy, że upragnione szczęście jest tuż obok.

Myślę, że pod względem fabularnym Matylda jest powieścią, która doskonale uzupełnia wydarzenia rozgrywające się na kartach poprzednich tomów. Pomimo że główna bohaterka wydaje się bardzo naiwna, niedoświadczona i żyjąca marzeniami, to jednak nie ma to wpływu na jakość książki. Trzeba bowiem pamiętać, że o tym czy dana powieść jest dobra, czy zła, nie decyduje charakter głównego bohatera. Powiedziałabym nawet, że im bohater bardziej irytujący i denerwujący czytelnika, tym opowiedziana historia staje się lepsza. Jako miłośniczka dwudziestolecia międzywojennego i wielbicielka przedowjennego kina i teatru, nie mogę jednak wybaczyć Autorce, że pominęła wspomnianego wyżej Teofila Trzcińskiego czy chociażby Wacława Nowakowskiego. Szkoda też, że w książce mamy tak mało informacji o teatrze i filmie tamtego okresu. Oczywiście rozumiem, że ma to związek z kreacją postaci Matyldy i miejscem akcji powieści. Na razie główna bohaterka nie ma szczęścia, jeśli chodzi o karierę aktorską i skupia się bardziej na swoim życiu prywatnym, niż na dążeniu do spełniania marzeń. Natomiast gdyby akcja książki rozgrywala się w Warszawie, wówczas tych informacji o kinie i teatrze, jak również o wybitnych aktorach przedwojennych, byłoby zapewne znacznie więcej. Niemniej, i tak czuję pewien niedosyt. 

Na koniec chciałabym jeszcze dodać, że opowiedziana przez Lucynę Olejniczak historia staje się bardziej wiarygodna dzięki cytatom zaczerpniętym z tytułów prasowych popularnych w latach 30. XX wieku, jak na przykład Ilustrowany Kuryer Codzienny (pisownia oryginalna). To oczywiście nie jest koniec Kobiet z ulicy Grodzkiej, ponieważ zapowiada jest jeszcze część czwarta zatytułowana Weronika, która ma stanowić zakończenie całej serii. Przyznam, że czekam na nią z niecierpliwością. Mam nadzieję, że tłem historycznym będzie druga wojna światowa. Już w Matyldzie wiadomo bowiem, że wojna zbliża się wielkimi krokami, natomiast Adolf Hitler (1889-1945) staje się coraz bardziej niebezpieczny, a jego krzyki słychać w całej Europie.












piątek, 16 września 2016

Lucyna Olejniczak – „Kobiety z ulicy Grodzkiej. Wiktoria” # 2












Wydawnictwo: PRÓSZYŃSKI I S-KA
Warszawa 2015




Zanim przejdę do omówienia drugiego tomu Kobiet z ulicy Grodzkiej autorstwa Lucyny Olejniczak, chciałabym napisać kilka słów na temat francuskiej Belle Époque (z fr. Piękna Epoka), ponieważ tło historyczne pierwszej części książki dotyczy – między innymi – właśnie tamtego szczególnego okresu w dziejach Francji, a dokładnie już jego schyłku. Przyjmuje się, że Belle Époque miała swój początek po zakończeniu wojny francusko-pruskiej (1871) i trwała do dnia rozpoczęcia pierwszej wojny światowej w 1914 roku. W tym okresie znacząco wzrosły standardy życia i bezpieczeństwa klas wyższej i średniej, co sprawiło, że dla tych warstw społecznych rozpoczął się Złoty wiek w porównaniu z latami wcześniejszych upokorzeń, a to z kolei doprowadziło do całkowitych zmian w sposobie myślenia Europejczyków. Niestety, niższe warstwy społeczne albo w ogóle nie skorzystały na tych przemianach, albo spożytkowały je tylko w niewielkim stopniu. Niekiedy Belle Époque przyrównuje się do Wieku pozłacanego w Stanach Zjednoczonych (1865-1898), choć prawdę powiedziawszy pojęcie to może być stosowane również w odniesieniu do innych zachodnich i centralnych państw europejskich, które w podobnym czasie i z podobnych powodów doświadczały gwałtowanego rozwoju w różnych dziedzinach społecznych czy gospodarczych, jak na przykład Niemcy, które na przełomie XIX i XX wieku stały się mocarstwem na skutek szybkiego rozwoju przemysłu (1880-1900).

Klęska w wojnie francusko-pruskiej (1870-1871) doprowadziła do upadku II Cesarstwa Francuskiego, w którym władzę sprawował Karol Ludwik Napoleon Bonaparte, zwany po prostu Napoleonem III Bonaparte (1808-1873), co w konsekwencji sprawiło, że utworzona została III Republika Francuska. W ramach nowego sytemu politycznego władzę w państwie dzierżyły słabe i krótkotrwałe rządy, których rezultatem był jedynie chaos, zamiast stabilność, czego oczywiście można było się spodziewać. Do historii przeszło słynne hasło wypowiedziane przez ówczesnego prezydenta Louisa Adolphe’a Thiersa (1797-1877): Republika najmniej nas dzieli. Słowa te odnosiły się do sytuacji, w której żadna grupa polityczna nie była zdolna do tego, aby podjąć wspólne działania celem zarządzania państwem. Zastanawiające jest zatem, dlaczego akurat ten okres w dziejach Francji został nazwany Piękną Epoką. Otóż stało się tak, dlatego, iż w porównaniu z horrorem wywołanym wybuchem pierwszej wojny światowej, poprzedzające ją lata optymizmu, pokoju w Europie, rozwoju technologii oraz odkryć naukowych wydawały się istnym rajem. W dodatku Belle Époque to również symbol spokoju i dobrobytu, jakie miały miejsce w Paryżu, co oczywiście sprzyjało przede wszystkim rozwojowi sztuki. Powstało wówczas wiele arcydzieł w dziedzinie muzyki, literatury, jak również teatru.


Ulica Rue de la Paix w Paryżu w 1907 roku
autor: Jean Béraud (1848-1935)


Wszyscy ci, którzy mogli doświadczać bogactwa Pięknej Epoki, zostali wciągnięci w wir nowych form rozrywki. Paryskie wyższe sfery, bądź też odnoszący sukcesy przemysłowcy-nuworysze (z fr. Nouveaux Riches), byli pod coraz większym wpływem zasad oraz mody paryskiej socjety zwanej Tout-Parus (z pol. każdy w Paryżu). Około 1895 roku ludzie ci mogli już chodzić do teatru rewiowego mieszczącego się przy ulicy de Clichy. Mowa oczywiście o słynnym Casino de Paris, który w latach 20. XX wieku stał się najbardziej znaną sceną rewiową Europy. Znany był z ogromnego przepychu, jeśli chodzi o scenografie, dekoracje oraz kostiumy tancerek i aktorów. Z kolei mniej zamożni musieli zadowolić się rozrywką, którą dostarczały kabarety, bistra i sale koncertowe.

W tamtym czasie powstała także słynna Moulin Rouge (z pol. Czerwony Młyn), czyli tradycyjny kabaret, który oficjalnie otwarto 5 października 1889 roku. Kabaret ten funkcjonuje do dziś i stanowi wizytówkę oraz punkt orientacyjny Paryża. Kolejnym kabaretem było Folies Bergère, którego szczytowa sława przypadła na lata 90. XIX wieku oraz lata 20. XX wieku. Było to również najbardziej rozpoznawalne miejsce Paryża, które dziś także jest niezwykle popularne w mieście. W Folies Bergère pracowała jedna z najbardziej znanych ówczesnych paryskich tancerek i kurtyzan Liane de Pougy (1869-1950). Do paryskich celebrytek tamtego okresu można zaliczyć też takie tancerki, jak Louise Weber, znaną jako La Goulue (1866-1929) czy Jane Avril (1868-1943). Każda z nich znalazła się na plakatach, które wyszły spod ręki ówczesnego francuskiego malarza i grafika o nazwisku Henri de Toulouse-Lautrec (1864-1901). Na plakatach pokazane zostały jako tancerki kankana – tańca, który wtedy królował na kabaretowych salach. Z kolei prestiżowym lokalem dla nieprzyzwoicie bogatych paryżan była restauracja Maxim’s Paris. Mówiono, że jest to najdroższy lokal tego typu w mieście. Ulubionym trunkiem Belle Époque był szampan i absynt otrzymywany w procesie ekstrakcji różnego rodzaju ziół – przede wszystkim kwiatów i liści piołunu oraz anyżu z dodatkiem kopru włoskiego i hyzopu.


Paryżanie podczas Światowej Wystawy w 1900 roku
autor nieznany


W 1889 roku została ukończona budowa Wieży Eiffla. Na Wystawie Powszechnej zorganizowanej w dniach od 6 maja do 31 października, stanowiła ona atrakcję turystyczną. Natomiast już wkrótce Wieża Eiffla została symbolem Paryża i tak jest do dziś. Z kolei w 1900 roku odbyła się w Paryżu następna edycja Światowej Wystawy, na której gościli wystawcy pochodzący z krajów całego świata. W tamtym okresie stolica Francji bardzo zmieniła się pod względem architektonicznym. Baron Georges Eugène Haussmann (1809-1891) dokonał renowacji miasta, co sprawiło, że zmianie uległy zarówno zabudowa Paryża, jak i układ ulic. Wreszcie zagospodarowano bulwary i skwery zieleni. Wygląd miasta, jaki możemy dziś podziwiać, jest konsekwencją właśnie tamtej przebudowy.

W drugiej połowie XIX wieku główne miasta europejskie zostały połączone drogą kolejową z francuskimi kurortami takimi, jak Vichy, Deauville, Arcachon czy Lazurowe Wybrzeże (Riwiera Francuska). Pasażerowie byli bardzo rygorystycznie dzieleni na pierwszą i drugą klasę, pomimo że ci najbardziej zamożni mogli pozwolić sobie na wynajęcie prywatnego wagonu wyłącznie dla siebie. Tak więc Paryż stał się kulturalnym centrum dyktującym trendy całej reszcie świata. Francja okazała się natomiast europejskim liderem w zakresie nauki, medycyny czy edukacji. Niemniej ten sielankowy obraz wcale nie odzwierciedla uczciwie ówczesnej sytuacji panującej w Paryżu. Pod względem ekonomicznym spora grupa ludzi egzystowała na marginesie społecznym i de facto nigdy nawet nie liznęła cudów i rozrywek towarzyszących Belle Époque. Jeszcze przez dziesięciolecia po zakończeniu Pięknej Epoki ubóstwo szerzyło się w dzielnicach Paryża, miejskich slumsach, a także pośród mieszkańców wsi. Polityczny skandal, jaki wybuchł pod koniec XIX wieku we Francji, zwany Aferą Dreyfusa (15 października 1894), stał się przyczyną kryzysu politycznego tudzież społecznego i pociągnął za sobą poważne zmiany w życiu państwa. Głównym bohaterem Afery Dreyfusa (Sprawy Dreyfusa) był francuski oficer Alfred Dreyfus (1859-1935), którego niesłusznie oskarżono i skazano za zdradę państwa. Skandal ten obnażył ciemną stronę antysemickiej i skorumpowanej Francji. Poza tym wciąż utrzymywał się spór pomiędzy Kościołem Katolickim a władzą.


Motorowe omnibusy na ulicy de Clichy w Paryżu w 1914 roku
autor nieznany


Wiosną 1912 roku, czyli u schyłku Belle Époque, do Paryża przyjeżdża Wiktoria Bernat. Czytelnik poznał bohaterkę już w pierwszej części Kobiet z ulicy Grodzkiej. Wtedy też był świadkiem jej dramatycznych narodzin, dorastania, konfliktu z ojcem, zdobywania upragnionego zawodu, jak również wielkiej miłości, która połączyła dziewczynę z zielonookim Filipem Michalskim. Niestety, nie wszystko ułożyło się tak, jak powinno. Pomimo że Wiktoria zdołała wykształcić się na farmaceutkę i przejąć aptekę „Pod Złotym Moździerzem” po ojcu, to jednak jej życie prywatne legło w gruzach. Nie dość, że poznała tragiczną i niechlubną prawdę o Franciszku Bernacie, to jeszcze los wymusił na niej rozstanie z ukochanym. Filip Michalski również bardzo cierpi z tego powodu. W związku z tym decyduje się na wyjazd do Francji, gdzie pragnie podjąć studia medyczne, o których marzy od bardzo dawna. Filip pochodzi z ubogiej rodziny, więc wiele rzeczy przychodzi mu z trudem, ale chłopak nie poddaje się i uparcie dąży do celu.

Pewnego dnia zrozpaczona Wiktoria dowiaduje się, że ona i Filip mogą jednak być razem. Tę radosną wiadomość dziewczyna pragnie przekazać mu osobiście. Nie chce pisać listów, ponieważ nie zastąpią one emocji, które z pewnością pojawią się w momencie spotkania z Filipem twarzą w twarz. Tak więc nasza bohaterka zostawia aptekę pod opieką swojej wspólniczki, zaś pieczę nad domem przekazuje kobiecie, z którą zdążyła się już zaprzyjaźnić i zaufać jej do tego stopnia, iż nie ma najmniejszych wątpliwości, że pani Zuzanna należycie zajmie się jej domowym gospodarstwem. W końcu przychodzi czas, gdy nasza  Wiktoria, z nadzieją w sercu na odnalezienie Filipa, wyrusza w drogę do magicznego Paryża. W podróż udaje się przez Wiedeń, gdzie od jakiegoś czasu mieszka jej młodszy brat Adam. Splot rozmaitych okoliczności sprawił, że Adam musiał uciekać za granicę, aby tam na nowo ułożyć sobie życie. Panna Bernat zabiera ze sobą drugiego z braci – Stefanka. Adam i Stefanek to bliźniacy. Podczas gdy ten pierwszy jest w pełni zdrowy i może sam o siebie zadbać, Stefanek cierpi na skutek komplikacji podczas trudnego porodu, z powodu których zmarła żona Franciszka Bernata. Choć Stefan jest nieco upośledzony umysłowo, to jednak posiada artystyczny talent, który w miarę możliwości rozwija. Wiktoria chce zatem, aby brat został w Wiedniu z Adamem, a ona podąży w dalszą drogę do Paryża.


Wiedeń pomiędzy 1890 a 1905 rokiem
autor nieznany


Kiedy nasza bohaterka dociera do stolicy Francji okazuje się, że rzeczywistość wcale nie odzwierciedla jej oczekiwań. Nie ma przy sobie nazbyt dużo pieniędzy, więc jej pobyt w Paryżu nie może trwać zbyt długo. W dodatku dowiaduje się, że ukochany Filip skończył upragnioną medycynę, lecz jest już związany z inną kobietą, którą niedługo ma poślubić. Jak gdyby tego wszystkiego było mało, Michalski posługuje się nazwiskiem swojej przyszłej żony. Ile zatem zostało z chłopaka, w którym niegdyś zakochała się Wiktoria? Czy młoda kobieta może jeszcze liczyć na to, że ich drogi znów się skrzyżują, a dobry los obdarzy ich szczęściem? Poza tym jest przecież jeszcze klątwa, którą przed śmiercią rzuciła Hanka – biologiczna matka Wiktorii. Jak pamiętamy z pierwszego tomu, zrozpaczona kobieta na łożu śmierci przeklęła wszystkie dzieci Franciszka Bernata, nie wiedząc, że tym samym źle życzy również własnej córce. Czy jest zatem coś, co może zdjąć tamtą klątwę rzuconą w gniewie i rozpaczy?

Wydaje się jednak, że los sprzyja Wiktorii. Kiedy dziewczyna powoli zaczyna myśleć o opuszczeniu Paryża, ponieważ kończą jej się pieniądze, a sytuacja z Filipem nie przedstawia się zbyt optymistycznie, na jej drodze staje niejaki Pascal Castillon du Manon. Od pierwszej chwili piękna Polka wywiera na nim niesamowite wrażenie i od pory Francuz stawia sobie za cel uwiedzenie jej, a może nawet rozkochanie w sobie. Nie wie jednak, że sam również może paść ofiarą miłości, nad którą nie będzie potrafił zapanować. Niemal od pierwszej chwili wiadomo, że Pascal nie jest odpowiednim mężczyzną dla Wiktorii. Natomiast jego siostra Ivonne jak najbardziej nadaje się na przyjaciółkę naszej bohaterki. Niestety, Pscal nie odpuszcza i zastawia sidła na Wiktorię. Czy dziewczyna wykaże się rozsądkiem i odrzuci zaloty Francuza? A może ulegnie im i da porwać się namiętności, nie słuchając mądrych rad Ivonne, która zna swojego brata, jak nikt inny?


Kraków na jednej z pierwszych kolorowych fotografii w historii Polski
Na zdjęciu widać Rynek Główny z 1912 roku.
autor: Tadeusz Rząca (1868-1928)


Drugi tom Kobiet z ulicy Grodzkiej podzielony jest na dwie części. W pierwszej wraz z główną bohaterką czytelnik odwiedza Paryż, gdzie doświadcza niezapomnianej atmosfery sprzed pierwszej wojny światowej. Druga część to powrót do Krakowa i towarzyszenie Wiktorii podczas naprawdę trudnych chwil. Po przyjeździe do domu kobieta musi bowiem stawić czoło naprawdę poważnym problemom, i gdyby nie pomoc bliskich i ich wsparcie, nie wiadomo tak naprawdę, jak zdołałaby przez to wszystko przejść. W dodatku wybucha pierwsza wojna światowa, która swoim okrucieństwem dotyka także Polskę. Mężczyźni idą na front walczyć, zaś kobiety zostają w domach, opiekując się dziećmi i czekając na szczęśliwy powrót swoich mężów, synów, ojców czy braci do domu. Gdy napływają coraz to tragiczniejsze informacje, kobietom pozostaje już tylko modlitwa. Nie wiadomo bowiem, kiedy ten dramat dobiegnie końca. Coraz więcej pogrzebów i coraz więcej rozpaczy po stracie kogoś bliskiego. Wiktorii również nie jest ta sytuacja obca. Czasami można odnieść wrażenie, że los naprawdę się na nią uwziął, a klątwa Hanki nie jest wcale zwykłym przesądem.

Przyznam, że coraz bardziej wciągają mnie losy kobiet z krakowskiej ulicy Grodzkiej, a Lucyna Olejniczak potrafi sprawić, że czytelnik nie ma ochoty odłożyć powieści przed przeczytaniem ostatniej strony. Ponadto Autorka porusza problemy dnia codziennego, które i nam nie są obce, choć żyjemy sto lat później. Możemy zatem poniekąd identyfikować się z bohaterami. Dodatkowo widzimy, w jaki sposób radzili sobie ludzie w obliczu zagrożenia życia czy zdrowia, kiedy nauka nie była jeszcze tak bardzo rozwinięta, jak ma to miejsce obecnie. Tak więc Wiktoria stanowi także ciekawą lekcję historii. Przede mną tom trzeci zatytułowany Matylda, niemniej z niecierpliwością czekam już na część czwartą serii – Weronika – która będzie zarazem ostatnim tomem Kobiet z ulicy Grodzkiej. Mam jednak nadzieję, że Autorka nie poprzestanie na tej serii i jeszcze kiedyś zabierze swoich czytelników do magicznego historycznego Krakowa.









sobota, 20 sierpnia 2016

Lucyna Olejniczak – „Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka” # 1














Wydawnictwo: PRÓSZYŃSKI I S-KA
Warszawa 2015






W dawnych epokach rzucanie klątwy było dość powszechnym zjawiskiem. Tego rodzaju praktyk dopuszczały się przede wszystkim kobiety, które przez otoczenie uważane były za wiedźmy wchodzące w konszachty z diabłem. Za rzucenie klątwy groziła wówczas najsurowsza kara. Rzekoma czarownica musiała bowiem liczyć się z tym, że skończy na stosie trawiona płomieniami ognia. Rzadko zdarzało się, aby kobieta, którą posądzono o rzucenie klątwy czy czary wyszła z tego cało. Nie zawsze jednak przekleństwo związane było z uprawianiem magii. Niekiedy ofiarą oskarżeń mogła paść również albo zbyt urodziwa, albo też zupełnie pozbawiona urody niewiasta. W minionych wiekach ludzie byli tak bardzo przesądni i zabobonni, że często każde odmienne zachowanie traktowali jako znak pochodzący od sił piekielnych. Wystarczyło „złe spojrzenie”, aby móc skazać kogoś na śmierć w męczarniach lub na okrutne tortury, które praktycznie niczym nie różniły się od skonania na stosie. Jeśli już ktoś rzucił klątwę na wroga, to z reguły przekleństwo miało dotyczyć co najmniej kilku pokoleń jego rodziny. Niejednokrotnie złorzeczyły osoby, które leżały już na łożu śmierci i doskonale wiedziały, że nie zostaną poddane ani torturom, ani też nikt nie skaże ich na śmierć w płomieniach, natomiast wróg do końca swoich dni nie będzie mógł zaznać spokoju i każde życiowe niepowodzenie będzie przypisywał klątwie.

Wizerunek z nagrobka Jakuba Boboli,
który znajdował się w kościele
Wszystkich Świętych
w Krakowie

Wizerunek pochodził z pierwszej
połowy XIX wieku.
autor: Bogumił Gąsiorowski (?)
Przenieśmy się teraz do Krakowa na ulicę Grodzką. Źródła historyczne podają, że powstała ona w 1257 roku, a jej nazwa wzięła się stąd, iż prowadziła do grodu, czyli do zamku. W dawnych wiekach ulicę Grodzką nazywano również ulicą świętego Jędrzeja lub Zamkową. Jest to najdłuższa ulica Krakowa. Niegdyś, na ulicy Grodzkiej, idąc od strony rynku można było natrafić na nieistniejący już dziś kościół pod wezwaniem Wszystkich Świętych, który w 1333 roku został wybudowany w miejsce drewnianego kościółka. 

Źródła historyczne z 1386 roku podają, że kościół wzniesiono z inicjatywy pobożnego rycerza Jakuba Boboli (?), natomiast kronikarz Jan Długosz (1415-1480) twierdzi, iż rycerz ten wywodził się z rodu Leliwitów i przybył do Polski z Nardenii. Po zburzeniu świątyni, jeszcze przez kilka lat można było podziwiać jej wysoką wieżę, którą remontowano, lecz mimo to została ona ostatecznie zburzona w 1842 roku. Przy kościele funkcjonowała także szkoła założona przez krakowskiego kanonika Macieja Miechowitę (1457-1523), który zasłużył się również jako kronikarz, historyk, geograf, profesor, pisarz medyczny oraz lekarz. Według niektórych źródeł, w 1549 roku w murach szkoły zamordowano kilku jej uczniów.

Na kartach pierwszego tomu sagi rodzinnej autorstwa Lucyny Olejniczak, na ulicy Grodzkiej znajduje się kamienica, w której mieści się znana w całym Krakowie apteka. Jej właścicielem jest Franciszek Bernat. Każdy, kto go zna darzy mężczyznę wielkim szacunkiem i liczy się z jego wiedzą farmaceutyczną. Nie może być inaczej, skoro Bernat wiele razy pomógł chorym mieszkańcom Krakowa, polecając odpowiednie lecznicze specyfiki, które niemalże natychmiast przynosiły ulgę w cierpieniu i leczyły schorzenia, na które – wydawałoby się – nie ma ratunku. Tak więc Franciszkowi Bernatowi naprawdę nie można niczego zarzucić. Niestety, aptekarz posiada też drugą twarz, o której mało kto wie, a jeśli już czegoś się domyśla, to nie mówi o tym głośno, a jedynie szepcze gdzieś po kątach. Otóż słabością krakowskiego aptekarza są kobiety. Pomimo że od lat jest żonaty, to jednak ten fakt nie przeszkadza mu nastawać na młode i niewinne dziewczyny. Trzeba wiedzieć, że żadnej ze swoich służących Franciszek nie przepuści. Im panna bardziej się broni, tym Bernat odczuwa większą satysfakcję.

Nie dziwi więc fakt, że młode dziewczyny zachodzą z Franciszkiem w ciążę. Niemniej jego bękarty nigdy nie mogą ujrzeć światła dziennego. Bernat nie może przecież stracić reputacji i zniszczyć sobie wizerunku, na który tak długo pracował. A zatem pozbywa się niechcianych dzieci w okrutny sposób przy udziale wspólnika, który milczy niczym grób. Z kobietami, które obdarzyły go nieślubnymi dziećmi również się nie patyczkuje. Dziewczyny albo umierają podczas porodu, albo – na wyraźne polecenie aptekarza – wracają zhańbione tam skąd przyszły. Z żoną Klementyną także nie obchodzi się lepiej, lecz ona ma nad nim tę przewagę, że w każdej chwili może obdarzyć Franciszka upragnionym synem, któremu ten pozostawi kiedyś aptekę „Pod Złotym Moździerzem” i wykształci na szanowanego farmaceutę.

Widok na ulicę Grodzką w Krakowie
w stronę Rynku Głównego (1908)

autor: Franciszek Klein (1882-1961)
Pewnego dnia w piwnicy w kamienicy przy ulicy Grodzkiej przez trudy porodu przechodzi Hanka – jedna z dziewczyn zapłodnionych przez Franciszka. W tym samym czasie żona Bernata wydaje na świat martwą córeczkę. Akuszerka, która właśnie asystuje przy porodzie Hanki, doskonale wie, co czeka zarówno Hankę, jak i jej nowo narodzone dziecko. Ponieważ służąca także rodzi dziewczynkę, akuszerka postanawia ratować jej dziecko. Zamienia zatem noworodki i tym samym dziecko z nieprawego łoża staje się ślubną córką okrutnego aptekarza. Niczego nieświadoma uszczęśliwiona Klementyna nadaje dziewczynce imię Wiktoria i dziękuje Bogu, że wreszcie wysłuchał jej modlitw i zesłał dziecko, które urodziło się żywe. Do tej pory Klementyna albo traciła ciążę, albo rodziła martwe dzieci. Można sobie zatem wyobrazić, jak bardzo jest szczęśliwa, kiedy widzi, że noworodek jest zdrowy i silny.

Tymczasem Franciszek nakazuje natychmiast pozbyć się dziecka Hanki. Dziewczyna nie znając prawdy o zamianie noworodków przeklina Bernata na łożu śmierci i oddaje ducha Bogu. W całym tym zamieszaniu akuszerka nie zdążyła bowiem powiadomić Hankę o tym, co właśnie zrobiła z jej córeczką. Klątwa młodej służącej ma od tej chwili spaść nie tylko na aptekarza, ale także na wszystkie jego dzieci. Umierając Hanka nie miała pojęcia, że przeklina również swoją maleńką córeczkę. Jak zatem potoczą się losy Wiktorii, którą w nieświadomości przeklęła własna matka? Czy Franciszek Bernat zazna kiedykolwiek spokoju? A może słowa zhańbionej umierającej Hanki już zawsze będą dźwięczeć w jego uszach i nie pozwolą spać spokojnie? Czy jest jeszcze jakakolwiek szansa na to, aby odwrócić zły los? Czy prawda wyjdzie kiedyś na jaw?

Ulica Grodzka – widok
w kierunku kościoła św. Andrzeja (1908)

autor: Franciszek Klein
Sięgając po pierwszą część Kobiet z ulicy Grodzkiej nie oczekiwałam zbyt wiele, pomimo że uwielbiam sagi rodzinne z historią w tle. Ostatnio poważnie zawiodłam się na historii napisanej w podobnym klimacie, więc tym razem nie chciałam się rozczarować, dlatego podeszłam do Hanki z dystansem. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie, ponieważ książka już od pierwszej strony wciągnęła mnie tak bardzo, że nie potrafiłam oderwać się od niej dopóki nie przeczytałam ostatniego zdania. Nie dość, że pomysł na powieść rewelacyjny, to jeszcze dodatkowo warsztat pisarski bez zarzutu.

Akcja Hanki rozpoczyna się pod koniec XIX wieku, a dokładnie w 1890 roku. Po śmierci tytułowej bohaterki, to Wiktoria staje się tą, która zajmuje centralne miejsce w tej historii. Dlaczego zatem tytuł Hanka? Ponieważ przez całą powieść bohaterom towarzyszy klątwa, którą kobieta rzuciła na łożu śmierci. To jej skutki będą odczuwane praktycznie na każdym kroku i nie wiadomo tak naprawdę czy kiedykolwiek coś się w tej kwestii zmieni. Czytelnik obserwuje jak Wiktoria dorasta, staje się coraz bardziej samodzielna, aż w końcu odkrywa w sobie zamiłowanie do farmacji. Dziewczyna pragnie bowiem za wszelką cenę studiować, aby potem móc przejąć aptekę po ojcu. Jesteśmy także świadkami jej pierwszych miłosnych uniesień. Wiktoria bardzo różni się od swojego ojca pod względem charakteru. Jest otwarta i cierpi, kiedy widzi niedolę innych. Potrafi zaopiekować się słabszymi, którzy sami nie mogą tego zrobić. To bardzo rozsądna bohaterka, która bynajmniej nie może powiedzieć, że życie ją oszczędza i rozpieszcza. O wszystko musi walczyć i zdobywać własnymi siłami. W dodatku na jaw wychodzą także rodzinne tajemnice, z którymi dziewczyna będzie musiała sobie poradzić, a ich skutki doprowadzą do naprawdę dramatycznych sytuacji.

Moim zdaniem Lucyna Olejniczak stworzyła fascynującą historię, która pozwala czytelnikowi przenieść się do Krakowa z przełomu wieków i wraz z bohaterami odkrywać coraz to nowe rodzinne sekrety. Nie brak też opisów historycznego Krakowa, a te sprawiają, że jesteśmy w stanie oczami wyobraźni ujrzeć tamte magiczne, nieco senne miejsca, których dziś już nie ma albo ich wygląd tak bardzo się zmienił, że nie przypominają tych sprzed wielu, wielu lat. Jestem przekonana, że miłośnicy sag rodzinnych z historią w tle nie będą zawiedzeni, jeśli sięgną po Kobiety z ulicy Grodzkiej. Książka jest doskonałą lekturą również dla tych, którzy uwielbiają Kraków i jego niezwykły klimat.