Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura naukowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura naukowa. Pokaż wszystkie posty

sobota, 19 lipca 2014

Krystyna Kieferling – „Jarosław w czasach Anny Ostrogskiej. Szkice do portretu miasta i jego właścicielki (1594-1635)”









na okładce książki portret
księżnej i wojewodziny 
wołyńskiej Anny Ostrogskiej 
(1575-1635)



Wydawnictwo: ARCHIWUM PAŃSTWOWE 
W PRZEMYŚLU. PTH/ODDZIAŁ PRZEMYŚL
Przemyśl 2008




[…] Jarosław posiada powietrze zdrowe, rzekę San, po której płyną statki do Gdańska i Prus, wielu tu bawi zawsze kupców; od Przemyśla jest to miasto spokojniejsze i łatwiej stąd komunikować się z Zachodem. Sławne jest z jarmarków tak, że nie ma podobnego doń miejsca pod tym względem w całym Królestwie […] – Tak Piotr Skarga pisał o Jarosławiu w latach 70. XVI wieku, kiedy wybierał miasto na siedzibę kolegium. Około sto lat później, po niezwykle szczęśliwych dla Jarosławia rządach księżnej i wojewodziny wołyńskiej – Anny Ostrogskiej z Kostków – podróżujący po Polsce - Ulryk Werdum – opisał miasto jako […] dość wielkie miasto […] ufortyfikowane kamiennymi basztami, […] z kamiennym kościołem parafialnym, z bardzo wielkim i pięknym klasztorem zakonnic, […] z kolegium jezuickim i stojącym przy nim bardzo dużym i pięknym kościołem […] z zamkiem nad Sanem włoskim sposobem zbudowanym z fosami w czworobok z zewnątrz i wewnątrz, […] jest to okolica jedna z najprzyjemniejszych, najurodzajniejszych i najpiękniejszych, jakie w życiu widziałem […].

A teraz może słów kilka o dziedziczce Jarosławia, którą na przełomie XVI i XVII wieku była księżna Anna Ostrogska z Kostków herbu Dąbrowa. Anna urodziła się 26 maja 1575 roku jako córka Jana ze Stembergu, wojewody sandomierskiego (1529-1581), oraz Zofii ze Sprowy Odrowążowej (1540-1580). Na świat przyszła w Jarosławiu i tutaj spędziła pierwsze lata swojego życia. Imię otrzymała po swojej babce – Annie księżnej mazowieckiej (1498-1557). A zatem można rzec, iż wojewodzina wołyńska wywodziła się z dynastii Piastów. Zarówno Anna, jak i jej młodsza siostra – Katarzyna (1576-1647) – zostały bardzo szybko osierocone przez rodziców, i wówczas przeszły pod opiekę przyrodniego brata – syna ich ojca z pierwszego małżeństwa, również Jana (1556-1592), który był starostą sieradzkim i lipińskim. Obydwie przyszłe dziedziczki Jarosławia wyjechały na Pomorze do dworu stryja – Krzysztofa Kostki (1530-1594), wojewody pomorskiego. Z kolei w klasztorze w Chełmnie pobierały naukę u sióstr benedyktynek, gdzie ksienią była spokrewniona z rodem Kostków – Magdalena Mortęska (1554-1631).

Aleksander Konstantynowicz Ostrogski
książę i wojewoda wołyński (1570-1603)
Wojewodzianki odziedziczyły olbrzymią fortunę, a to sprawiło, że o ich rękę starali się znakomici polscy szlachcice tamtego okresu. O rękę Anny zabiegał Jan Tęczyński, wojewoda wojnicki (1540-1593), lecz do ślubu nie doszło, pomimo że przez opiekunów księżnej zawsze był dobrze przyjmowany. Widocznie pojawił się jakiś konflikt, który zniweczył matrymonialne plany wojewody. A może Jan Tęczyński zwyczajnie nie dożył dnia swojego ślubu? Ostatecznie zgodnie z wolą swoich opiekunów Anna poślubiła wojewodę wołyńskiego – Aleksandra Ostrogskiego. Ślub był niezwykle wystawny. Jedni historycy twierdzą, że zarówno wesele Anny, jak i potem jej młodszej siostry, odbyło się na zamku stryja w Golubiu, zaś są i tacy, którzy uważają, iż dziedziczki zostały wydane za mąż w Jarosławiu. Kwestię sporną stanowi również data zawarcia małżeństwa. Tak więc ilu historyków, tyle opinii. Można natomiast przyjąć, iż Anna została żoną Aleksandra Ostrogskiego, mając około osiemnastu lat. Z kolei Katarzyna wyszła za mąż za Adama Hieronima Sieniawskiego (1576-1619), podczaszego koronnego herbu Leliwa.

Księżna Anna Ostrogska nie cieszyła się długo swoim stanem małżeńskim, ponieważ po około dziesięciu latach Aleksander Ostrogski zmarł. Najprawdopodobniej został otruty. U progu śmierci tak pisała w swoim testamencie: „Za wolą Boską i stryja mego szłam za mąż. […] a ja sobie takiego stanu życzyła, jaki mnie chciała mieć rodzicielka moja, ale wypchano mnie na świat. Chodziło tutaj zapewne o to, iż Anna od najmłodszych lat pragnęła poświęcić życie Bogu i spędzić je w klasztorze, podobnie jak wcześniej pragnęła tego dla siebie również jej matka. Jednak wola opiekunów była inna i Anna była zmuszona się z nią pogodzić. Po śmierci Aleksandra, Anna nie zawarła już kolejnego małżeństwa, choć kandydatów do jej ręki nie brakowało. Twierdziła, że skoro Pan Bóg zabrał jej tak szybko męża, to widocznie chciał, aby resztę swego życia poświęciła właśnie Jemu.

Niemniej jednak, w tym krótkim stażu małżeńskim wojewodzina doczekała się siedmiorga dzieci, czyli przyszłej Zofii Lubomirskiej (1595-1622), Adama Konstantego (1596-1618), Krzysztofa, Janusza Pawła (1598-1619), Aleksandra, przyszłej żony podstarzałego hetmana Jana Karola Chodkiewicza (1560-1621) – Anny Alojzy (1600-1654), oraz Katarzyny (1602-1642), którą wojewodzina wydała za Tomasza Zamoyskiego (1594-1638). Synowie Krzysztof i Aleksander zmarli we wczesnym dzieciństwie, zaś Adam Konstanty i Janusz Paweł pożegnali się z ziemskim życiem dość nagle, nie doczekawszy się potomstwa, ani nawet ożenku. Co dziwne, młodzieńcy zmarli na dworze wdowy po Stanisławie Stadnickim, z którym Anna Ostrogska miała poważne zatargi, zaś brat „diabła łańcuckiego” jawnie obwiniał ją za śmierć Stanisława. Czyżby zatem nagły zgon synów nie był przypadkiem? Może Stadniccy w ten sposób dokonali zemsty na Annie?

Stanisław Stadnicki (ok. 1551-1610)
W roku 1592 zamek w Łańcucie był własnością rodziny Stadnickich. W tym samym roku na zamku zamieszkał Stanisław Stadnicki, który był niezwykle zasłużonym żołnierzem, lecz jednocześnie znany był powszechnie ze swojej niepohamowanej porywczości i wręcz szaleńczej odwagi. Niektórzy przypięli mu nawet etykietkę warchoła i rozbójnika. Dzięki swoim wyczynom Stadnicki zyskał także przydomek „diabła łańcuckiego”. Swoich poddanych łupił niemiłosiernie, a łańcuckich mieszczan doprowadził niemalże do ruiny. Miał zatargi z każdym ze swoich sąsiadów. Napadał i grabił ich dwory. Chodziły również słuchy, że w podziemiach łańcuckiego zamku bije fałszywą monetę, natomiast zdobyte łupy ukrywał na dnie stawu. W roku 1606 Stanisław Stadnicki przyłączył się do rokoszu sandomierskiego, który został zawiązany przez część szlachty, a był wymierzony w osobę króla Zygmunta III Wazy (1566-1632). Mając już powyżej uszu wybryków Stanisława Stadnickiego, a także występując z ramienia króla przeciw rokoszaninowi, sąsiedzi w osobach Łukasza Opalińskiego starszego, kasztelana leżajskiego (1581-1654), oraz księżnej Anny Ostrogskiej z Jarosławia, wysłali przeciw „diabłu łańcuckiemu” swoje wojska. Żołnierze zdobyli, ograbili i zniszczyli zamek w Łańcucie, lecz jego właściciel zdołał uciec i jeszcze przez dwa lata kręcił się po okolicy, stojąc na czele kilkutysięcznego oddziału i nękając okolicznych mieszkańców. Dopiero 20 sierpnia 1610 roku doszło do ostatecznej bitwy, w której „diabeł łańcucki” stracił życie. Został ścięty przez Tatara, który pozostawał na służbie Łukasza Opalińskiego. Nie dziwi więc fakt, iż księżna Anna była obwiniana za tę śmierć, i być może zapłaciła za nią najwyższą cenę, tracąc swoich dwóch synów. Niektórzy historycy twierdzą jednak, że młodych Ostrogskich wykończyło hulaszcze życie. Jaka była prawda? Nie wiadomo.

Po śmierci Aleksandra Ostrogskiego, Anna rozpoczęła samodzielne panowanie w Jarosławiu. Spłaciła część należącą do Katarzyny Sieniawskiej i od tego momentu stała się jedyną dziedziczką miasta. Czasy jej urzędowania to nie tylko splendor i dobrobyt, ale też wielkie tragedie. Pomijając „morowe powietrze”, czyli choroby o nieznanym pochodzeniu, jakie nawiedziły Jarosław, doprowadzając do śmierci setki ludzi, księżna Anna musiała też radzić sobie z konsekwencjami dwóch poważnych pożarów miasta. Ogień strawił praktycznie wszystko, więc trzeba było odbudować miasto od podstaw. Jeden z pożarów miał miejsce w 1600 roku, zaś drugi – ten poważniejszy – wybuchł w noc świętego Bartłomieja 1625 roku. Ucierpieli nie tylko sami mieszkańcy Jarosławia, ale także kupcy, którzy tłumnie zjechali wtedy na jarmark sierpniowy. Kupcy potracili całe swoje mienie, pozaciągali długi, które potem trudno było spłacić, wiele osób straciło życie w płomieniach, natomiast niektórych nawet mordowano w tym wielkim zamieszaniu. Nie wiadomo do końca co było przyczyną tak ogromnej tragedii. Do pożaru doprowadziła najprawdopodobniej nierozwaga jakiegoś mieszkańca miasta, który nieopatrznie zaprószył ogień. A może było to celowe podpalenie? Wiadomo natomiast, że aresztowano kilka osób, które zostały potem uwięzione w jarosławskich lochach znajdujących się w podziemiach ratusza. Niemniej jednak, z powodu braku dowodów, osoby te zostały wypuszczone na wolność.

Księżna Anna musiała zatem podejmować szereg decyzji, które miały na celu doprowadzić do odbudowy miasta. Oczywiście miała swoich doradców, ale ostateczne słowo należało do niej. Po pożarze z roku 1625 zmieniła się znacząco architektura miasta. Kamienice i domy nie były już tak ciasno budowane, jak poprzednio. Anna chciała, aby zachować jak najwięcej przestrzeni. Widocznie miała na uwadze kolejne potencjalne zagrożenie ogniem w przyszłości.


Szkic panoramy Jarosławia za czasów księżnej Anny Ostrogskiej


Jarosław za czasów księżnej Anny Ostrogskiej był miastem znanym w całej Europie. Popularność zdobył szczególnie poprzez coroczne jarmarki. Handel i kupiectwo naprawdę kwitło. W mieście dominowało również rzemiosło. Były też apteki. Dwór księżnej stał na naprawdę wysokim poziomie. Zamek otoczony był rozległymi i pięknymi ogrodami, gdzie znajdowały się posągi i wodotryski. Był tam też zwierzyniec. Działalność księżnej bynajmniej nie skupiała się jedynie na kwestii ekonomicznej miasta. Anna Ostrogska była założycielką i fundatorką kilku obiektów religijnego kultu. W jednym z nich zostało pochowane jej ciało, zaś w innym znajduje się serce wojewodziny. W Jarosławiu pochowani są również jej synowie. Pomimo że jej mąż był wyznania prawosławnego, to jednak małżonkowie potrafili porozumieć się ze sobą na tym polu. Zgodnie z umową córki miały być wychowywane w wierze katolickiej, zaś synowie w prawosławnej. Po śmierci Aleksandra księżna usilnie dążyła do tego, aby synowie przeszli na katolicyzm i udało jej się tego dokonać. Podobno sam Aleksander Ostrogski tuż przed śmiercią również miał nawrócić się na wiarę katolicką.

Herb Dąbrowa 
W książce Krystyny Kieferling można przeczytać nie tylko o samej Annie Ostrogskiej, ale także o mieście. Autorka używając lekkiego pióra opisuje zwyczaje ówczesnych mieszczan; podaje jak wyglądało wyposażenie domów mieszkalnych; jakie imiona nadawano wówczas dzieciom; w jaki sposób jarosławianie ubierali się i jak podróżowali; jakie były ceny poszczególnych towarów; jak brzmiały nazwy ówczesnych ulic miasta. Krystyna Kieferling nie szczędzi także na informacji o przestępcach, którzy trafiali do lochów za swoje zbrodnie. To wszystko uzupełniają autentyczne dokumenty podpisane ręką samej księżnej Anny Ostrogskiej. Czytelnik, który obecnie zna Jarosław, może śmiało poruszać się również ówczesnymi ulicami i porównywać je ze współczesnymi. Jak wiele zmieniło się od tamtego okresu? Na pewno sporo. Przez wieki powstało szereg nowych budynków. Niektóre ze starych zabudowań zburzono. Nie można też zapominać o zniszczeniach, jakich dokonała wojna. Co najważniejsze, Jarosław od tamtej pory znacznie powiekszył swoje terytorium. 

Za czasów Anny Ostrogskiej do Jarosławia przybyli dwaj bardzo znani kupcy, którzy nabyli na własność kamienice. Byli to Włosi – Wilhelm Orsettich oraz Juliusz Attavanti. Obydwie kamienice do tej pory noszą imiona swoich właścicieli. Jako ciekawostkę można też podać, iż Anna Ostrogska zwykła podróżować podziemnymi korytarzami, które prowadziły z jej zamku do kościoła dominikanów. To tam często udawała się na modlitwy.

Tę książkę należy zaliczyć do literatury naukowej, na podstawie której można napisać rozprawę. Nie znajdziecie tutaj ożywionych bohaterów, lecz suche fakty z okresu panowania w Jarosławiu księżnej Anny Ostrogskiej. Jak już wspomniałam wyżej, czytelnik odnajdzie w tej publikacji szereg bardzo cennych informacji. Myślę, że po książkę chętnie sięgną mieszkańcy Podkarpacia z uwagi na fakt, że dotyczy ona jednego z bardziej znanych podkarpackich miast. Dla mnie ta pozycja ma szczególny wymiar, ponieważ stanowi cenny materiał źródłowy w mojej obecnej pracy. 




Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej na temat Jarosławia i jego historii, kliknij tutaj





 erdziła, że skoro Pan Bóg zabrał jej tak szybko męża, to widocznie chciał, aby resztę swego życia poświęciła włąśnie Jemuh loc



poniedziałek, 17 czerwca 2013

Jostein Gaarder – „Świat Zofii”










Wydawnictwo: Jacek Santorski & CO Agencja Wydawnicza
Warszawa 1995
Tytuł oryginału: Sofies Verden
Przekład: Iwona Zimnicka





Czy zastanawialiście się kiedykolwiek nad sensem ludzkiego istnienia? Po co tak naprawdę żyjemy na tym świecie? Skąd wzięliśmy swój początek? Czy naprawdę człowieka stworzył Bóg, czy może to teoria ewolucji Darwina jest tą, w którą powinniśmy wierzyć? Myślę, że na te pytania nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Choć filozofowie na przestrzeni wieków robili wszystko, aby dotrzeć do sedna ludzkiego istnienia, to jednak wciąż pojawiał się ktoś, kto teorię swojego poprzednika obalał i wracano do punktu wyjścia.

Czym zatem jest filozofia? Cóż, filozofia to nauka, która opiera się na procesie myślenia i tworzeniu coraz to nowych punktów widzenia. Generalnie filozofia oznacza umiłowanie mądrości i dotyczy rozważań na temat podstawowych problemów, jak: istnienie, umysł, poznanie, wartość czy język. Terminu tego używa się w rozmaitych znaczeniach. O jednoznaczne zdefiniowanie pojęcia jest niezwykle trudno, gdyż obejmuje ona zakres filozoficznych rozważań, których metoda w miarę upływu lat wciąż ulegała zmianom w zależności od otaczającej poszczególnych filozofów rzeczywistości. Trzeba też wiedzieć, że rozumienie filozofii uzależnione jest od szeregu czynników, w tym od ustalonej tradycji filozoficznej.

Na pierwszy rzut oka filozofia może wydawać się bardzo nudną nauką. Dopóki nie sięgnęłam po Świat Zofii takie właśnie odnosiłam wrażenie. Dlatego też nigdy nie czytałam tego typu książek, nie pisałam artykułów dotyczących filozoficznego rozważania na temat istnienia człowieka, ani też nie próbowałam zastanawiać się nad sensem tej gałęzi nauki. Owszem, znałam niektórych filozofów jeszcze ze szkoły, gdzie nauczyciele próbowali wtłaczać do głów mnie i moim kolegom wszelkiego rodzaju wiadomości odnoszące się do Sokratesa, Platona, Kanta, Marksa czy im podobnych. Jednak informacje te nie zagnieździły się w mojej głowie na długo.

Kiedy zaczęłam pisać Literackie podróże Weroniki, wówczas jedna z blogerek w komentarzu zasugerowała mi, że moja blogowa powieść trochę przypomina jej Świat Zofii. Od tamtej pory ten tytuł zaczął mnie prześladować i w końcu książka znalazła się w moim posiadaniu. Po jej przeczytaniu mogę śmiało stwierdzić, że filozofia wcale nie musi być nauką nudną. To od sposobu jej przedstawienia zależy, w jaki sposób będzie postrzegana przez przeciętnego czytelnika, studenta, czy ucznia. Podręcznikowe wiadomości na pewno nikogo nie zachęcą do sięgnięcia po publikacje filozoficzne, ani też nie sprawią, że ktoś, kto na co dzień nie ma do czynienia z tą dziedziną nauki, nagle się w niej zakocha.

Jostein Gaarder
O tym, jak zainteresować filozofią zwykłego śmiertelnika, doskonale wie Jostein Gaarder –autor Świata Zofii. To norweski pisarz tworzący książki filozoficzne oraz te, z gatunku literatury pięknej. Urodził się w 1952 roku, a międzynarodową popularność zdobył właśnie dzięki stworzeniu bestsellera, jakim jest bez wątpienia Świat Zofii. Jest to książka przeznaczona dla młodzieży, choć dorosły czytelnik również nie powinien się przy niej nudzić. Powieść ta została wydrukowana w trzydziestu milionach egzemplarzy i przetłumaczona na ponad pięćdziesiąt języków świata.

To może teraz przejdźmy do fabuły powieści. Główną bohaterką jest czternastoletnia Zofia Amundsen. Dziewczynka mieszka w Norwegii. Kiedy ją poznajemy jej ojciec przebywa gdzieś w świecie z powodu charakteru swojej pracy, natomiast w domu przy ulicy Koniczynowej 3 mieszka jedynie z matką i zwierzętami, które bardzo kocha. Zofia chodzi do szkoły, ma przyjaciół, w tym tę najbliższą – Jorunn, której może wszystko powiedzieć. Ale tylko do czasu, kiedy to w jej życiu zaczną dziać się dziwne rzeczy. Pewnego dnia Zofia w skrzynce pocztowej odnajduje tajemniczą kopertę zaadresowaną na jej nazwisko. Dziewczyna nie wie, kim jest enigmatyczny nadawca, lecz to, o czym do niej pisze coraz bardziej ją intryguje i wciąga. Nieznajomy w każdym liście stawia jej filozoficzne pytania i wyjaśnia poszczególne etapy rozwoju filozofii, powołując się na konkretnych jej przedstawicieli. Kim jest ten mężczyzna i dlaczego wybrał czternastoletnią dziewczynę, aby zdradzać jej tajniki filozofii? Na razie nie wiadomo. Lecz jedno jest pewne. Mężczyzna robi to tak interesująco, że dziewczyna nie potrafi oderwać się od lektury, a czytelnik razem z nią. Dopiero po jakimś czasie Zofia poznaje swojego tajemniczego nauczyciela filozofii, który zupełnie bezwiednie prowadzi ją przez kurs, dzięki czemu będzie mogła odnaleźć odpowiedzi na szereg pytań, jakie stawia sobie dzisiejszy świat.

Jednak to nie wszystko. Jest też inna nastoletnia dziewczynka, niejaka Hilda Møller Knag. Co ją łączy z Zofią Amundsen? Chyba bardzo wiele, skoro Zofia otrzymuje korespondencję przeznaczoną dla Hildy. Nadawcą owych listów jest ojciec Hildy, przebywający w Libanie jako obserwator z ramienia ONZ. Czy dziewczyny kiedykolwiek się spotkają? A może jest to niemożliwe, bo jedna z nich tak naprawdę nie istnieje? Jeśli istotnie tak jest, to która stanowi wytwór czyjejś wyobraźni? Który świat jest wymyślony, a który prawdziwy? Świat Zofii czy może świat Hildy? O tym dowiecie się, czytając książkę.

Moim zdaniem powieść ta przeznaczona jest nie tylko dla osób, które są z filozofią za pan brat. Ta książka to także doskonała lektura dla totalnych laików w tej dziedzinie. Skoro mnie – zagorzałego przeciwnika nauk filozoficznych – potrafiła wciągnąć od pierwszej strony, to co dopiero stanie się z tymi, którzy z filozofią nie stoją na bakier? Ta książka jest też doskonałą kopalnią wiedzy dla uczniów i studentów. Na jej podstawie można napisać niezwykle ciekawy artykuł czy referat, choć nie jest ona klasycznym podręcznikiem. Bohaterowie żyją, rozmawiają ze sobą, prowadzą normalne życie, jak każdy z nas. Natomiast w międzyczasie zapoznają się z tajemnicami filozofii i odkrywają jej znaczenie w życiu każdego człowieka.

John Locke (1632-1704)
Albert Knox – nauczyciel Zofii – prowadzi dziewczynę poprzez poszczególne epoki. Rozpoczyna od biblijnego Edenu poprzez starożytność, średniowiecze, renesans, barok, romantyzm, aż po czasy nam współczesne. Opowiada o filozofach, którzy żyli w poszczególnych okresach, przedstawia ich teorie i dogmaty, jednocześnie zachęcając Zofię do podejmowania własnych decyzji i formułowania wniosków.

Pozwólcie, że napiszę kilka słów o filozofie, którego teorię bardzo łatwo można odnieść do tego, co robimy, na przykład, na blogach książkowych. A co robimy? Piszemy recenzje przeczytanych książek. Obecnie wielu recenzentów twierdzi, że nieprawdą jest, kiedy ktoś uważa, iż nie ma ani książek złych, ani dobrych, jednak to, w jaki sposób je kwalifikujemy zależy tylko i wyłącznie od naszego gustu, czyli innymi słowy, od postrzegania danej pozycji, bowiem każdy z nas inaczej reaguje na ten sam obiekt. Czyżby te osoby naprawdę miały rację? Sami przeczytajcie i oceńcie.

Angielski filozof, John Locke, wprowadził tak zwany zdroworozsądkowy pogląd, który sprowadzał się do tego, iż cała wiedza pochodzi od doznań zmysłowych, zaś nie stanowi ona efektu kontaktu z inną rzeczywistością, ani też nie jest wrodzona. W rozmowie z Zofią Amundsen, Albert Knox wyjaśnia ten fakt w następujący sposób:

– […] Co do własności pierwotnych, takich jak wielkość i waga, wszyscy będą zgodni, ponieważ one tkwią w samych rzeczach. Ale własności wtórne – takie jak kolor czy smak – mogą być różne dla różnych zwierząt i dla różnych ludzi, w zależności od tego jaki jest ich aparat zmysłów.
– Kiedy Jorunn je pomarańczę, krzywi się tak jak inni, kiedy jedzą cytrynę. Zwykle nie może zjeść więcej niż jedną cząstkę na raz. Mówi, że kwaśne. A ja najczęściej uważam, że ta sama pomarańcza jest wystarczająco słodka i smaczna.
– I żadna z was dwóch nie ma racji, żadna się też nie myli. Opisujecie jedynie, w jaki sposób pomarańcza działa na wasze zmysły. Podobnie jest z odbieraniem kolorów. Powiedzmy, że nie podoba ci się jakiś konkretny odcień czerwonego. Jeśli Jorunn właśnie kupiła sobie sukienkę w tym kolorze, być może mądrze będzie zatrzymać swoją opinię dla siebie. Po prostu inaczej postrzegacie kolory, a sukienka nie jest ani ładna, ani brzydka.*

Zapytacie zatem, jak to się ma do naszych blogowych recenzji książek? Otóż już wyjaśniam. Kiedy czytamy książkę, to jej własnościami pierwotnymi będą te elementy, co do których wszyscy jesteśmy zgodni, czyli: jej kształt, waga, objętość, imiona bohaterów, ewentualne błędy edytorskie, jak bardzo popularne literówki. Kwestia innych nieprawidłowości edytorskich może być już sprawą dyskusyjną. Z kolei wartościami wtórnymi nazwiemy fabułę, rozwój akcji, cechy charakteru poszczególnych postaci. A zatem każdy czytelnik wartości wtórne może postrzegać inaczej. Dla jednych ta sama fabuła okaże się być interesująca, zaś zdaniem innych będzie nudna. Tempo akcji i następowanie po sobie poszczególnych wydarzeń dla jednych będzie szybkie, natomiast komuś innemu będzie wydawać się być zbyt wolne. Podobnie cechy charakteru bohaterów. Ktoś powie, że ta sama postać jest sympatyczna, a ktoś inny będzie uważać, że jest irytująca. Tak więc zgodnie z rozumowaniem Johna Locke’a nikt nie będzie mieć racji, a ta sama powieść nie jest ani zła, ani też dobra. Wszystko zależy od indywidualnego sposobu postrzegania danej lektury. Myślę, że warto się nad tym zastanowić głębiej, a wtedy uniknie się niepotrzebnych konfliktów, do jakich czasami dochodzi na blogach książkowych, gdzie wyrażamy własne opinie, które niekoniecznie zgadzają się ze zdaniem recenzenta czy innego komentującego. Albo, tak jak radzi Albert Knox, swoją opinię najlepiej w takiej sytuacji zachować dla siebie. 

W Polsce możemy też spotkać inne, nowsze wydania Świata Zofii. Wygląda na to, że książka naprawdę cieszy się sporą popularnością, kiedy wydawcy decydują się na jej wznawianie. Tak więc jeśli chcecie dowiedzieć się, czy Zofia Amundsen znalazła w końcu odpowiedzi na wszystkie nurtujące ją pytania, powinniście przeczytać tę niezwykłą powieść.






* J. Gaarder, Świat Zofii, Wyd. Jacek Santorski & CO Agencja Wydawnicza, Warszawa 1995, s. 283.



niedziela, 19 maja 2013

Eben Alexander – „Dowód”





Prawdziwa historia neurochirurga, który przekroczył granicę śmierci i odkrył Niebo





Wydawnictwo: ZNAK LITERANOVA
Kraków 2013
Tytuł oryginału: Proof of Heaven. A neurosurgeon’s journey into the afterlife
Przekład: Rafał Śmietana




Przeczytałam książkę. Trudną książkę, której do tej pory nie umiem zrozumieć. Choć upłynęło już trochę czasu odkąd skończyłam lekturę, nadal nie potrafię wyciągnąć z tej publikacji jednoznacznych wniosków. Obawiam się, że chyba nigdy mi się to nie uda, podobnie jak nie będą w stanie zrobić tego inni czytelnicy. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. 

Zapewne większość z nas słyszała już o amerykańskim neurochirurgu, który pewnego dnia zamiast – jak co dzień – udać się do pracy i zająć się przywracaniem zdrowia swoim pacjentom, sam wylądował na oddziale intensywnej terapii – albo jak kto woli – na oddziale ratunkowym szpitala ogólnego w Lynchburgu w stanie Wirginia. Mówią, że lekarze nie lubią chorować. Znacznie bardziej wolą leczyć innych niż sami stać się pacjentami. Ale chyba nie tylko lekarze tak uważają. Każdy z nas nie chce znaleźć się w sytuacji, kiedy będzie zmuszony spędzić jakiś czas w szpitalu. Autorowi tej książki również nie uśmiechała się ta zamiana ról. Jednak nie miał większego wyboru. Ktoś lub coś zadecydowało za niego.

Eben Alexander do końca życia będzie pamiętał datę 10 listopada 2008 roku. To właśnie wtedy potworny ból głowy i pleców sprawił, że na niecały tydzień czasu lekarz został przykuty do szpitalnego łóżka. Zanim zapadł w śpiączkę, jego koledzy po fachu zaobserwowali u niego objawy padaczki. Potem wypowiedział już tylko jedno zdanie: „Boże, pomóż mi!”, i przeniósł się do Krainy Widzianej z Perspektywy Dżdżownicy. Takim właśnie mianem neurochirurg po jakimś czasie określił pierwszy etap swojej podróży w zaświaty.

Przy łóżku chorego przez cały czas czuwała rodzina: żona, synowie, siostry. Lekarze, którzy opiekowali się Ebenem Alexandrem, znali go od lat i wiedzieli, jakie są jego poglądy na temat cudownych uzdrowień, czy też świata, do którego rzekomo każdy z nas trafi po śmierci. Oni wiedzieli, że Eben Alexander jest jednym z tych, którzy wierzą tylko w to, co widzą, a wszystko tłumaczą nauką. Jeśli badacze czegoś nie udowodnili, to znaczy, że tego nie ma! Tak przynajmniej twierdził neurochirurg do dnia swojej choroby. Kiedy jego pacjenci próbowali opowiadać mu, że podczas skomplikowanych operacji neurochirurgicznych doświadczali rzeczy, których nauka nie potrafi wytłumaczyć, on jedynie się uśmiechał i udawał, że im wierzy, aby tylko nie sprawiać tym ludziom przykrości.

Teoretycznie Ebena Alexandra można było uznać za ateistę, choć z drugiej strony gdzieś w podświadomości chyba jednak tliła mu się jakaś iskierka wiary, ponieważ ze spotkań z Bogiem tak do końca nie zrezygnował. Sam przyznaje, że:

[…] Do kościoła chodziliśmy od wielkiego dzwonu – niewiele częściej niż na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Chociaż przypominałem synom o odmawianiu wieczornych modlitw, zdecydowanie nie zasługiwałem w naszym domu na miano duchowego przewodnika. Nigdy tak naprawdę nie pozbyłem się wątpliwości co do istnienia świata duchowego. Mimo iż dorastałem, pragnąc wierzyć w Boga, w Niebo i życie pozagrobowe, podczas kilkudziesięciu lat spędzonych w rygorystycznym świecie akademickiej neurochirurgii zwątpiłem w istnienie czegoś, co moglibyśmy nazwać duchowym wymiarem naszej egzystencji […]*

Tak więc można dojść do wniosku, że to właśnie nauka pozbawiła lekarza wiary. Wszelkie niewytłumaczalne zjawiska zawsze popierał badaniami naukowymi, a jeśli zdarzyło się coś, czego nie potrafił wyjaśnić, wówczas przestawał zaprzątać sobie tym głowę. Dopiero kiedy jego mózg zalała ropa, wyłączając go na prawie siedem dni – zupełnie tak, jak gdyby ktoś wyjął wtyczkę z kontaktu – Eben doszedł do wniosku, że jego poprzednie teorie były kłamliwe. Lekarz twierdzi, że odwiedził Niebo. Dotarł do miejsca, które najprawdopodobniej przeznaczone jest dla każdego z nas. Tak przynajmniej podaje wiara katolicka, a jej wyznawcy w to wierzą. Według słów neurochirurga kraina, w której przyszło mu egzystować wypełniona jest po brzegi miłością, zaś ci, którzy znajdują się w niej nie są już w stanie uczynić niczego złego. Kiedy przyszło mu wracać z powrotem do świata żywych, doznał przeogromnej straty. Oto bramy Nieba zamknęły się przed nim, a on był pewien, że prawdziwe życie znajduje się właśnie po tej drugiej stronie. To, co przeżywamy tutaj jest jedynie snem. Zdaniem neurochirurga, to nie w tym miejscu powinniśmy być.


[...] Nadal jestem naukowcem i lekarzem, na którym ciążą dwa zasadnicze obowiązki: oddać sprawiedliwość prawdzie i nieść pomoc innym [...] - dr Eben Alexander



Po Dowód Ebena Alexandra w bibliotekach i księgarniach ustawiają się długie kolejki. Dlaczego ludzie tak bardzo chcą czytać o doświadczeniach lekarza? Dla sensacji? Dla poznania prawdy o tym, co nas czeka po śmierci? Dla ukojenia strachu przed tym, co nieznane? Być może w każdej z tych odpowiedzi tkwi ziarenko prawdy. Człowieka od zawsze fascynowało to, co wzbudza powszechne zainteresowanie i wywołuje sensację. Poznanie prawdy również nęci, bo de facto nie wiemy, jak będzie wyglądać nasze życie, kiedy umrze ciało. Czy w ogóle to będzie jakieś życie? A może wszystko skończy się na grobie? Z kolei strach zawsze towarzyszył ludzkości. Od zarania dziejów boimy się tego, co nieznane. W dodatku obawiamy się momentu śmierci, choć nasza podświadomość odsuwa ją gdzieś na dalszy plan. Tak dla lepszego komfortu psychicznego. W związku z tym nie dziwi fakt, że czytelnicy tak licznie chcą zaopatrywać się w tę publikację. Zawsze dobrze jest poznać relację kogoś, kto już przekroczył granicę pomiędzy jednym a drugim światem. Dzięki temu można wykreować sobie choć minimalny obraz tego, co jest po drugiej stronie.

Oprócz opisów zaświatów, znajdziemy w tej książce szereg terminów medycznych. Eben Alexander próbuje w ten sposób uświadomić czytelnika w kwestii autentyczności swoich doznań. Tak jak niegdyś udowadniał wyższość nauki nad rzeczywistością duchową, tak teraz pokazuje, że nie wszystko da się wytłumaczyć wiedzą medyczną. To właśnie z medycznego punktu widzenia ten człowiek powinien umrzeć już w pierwszej dobie przebywania w szpitalu, a w najlepszym wypadku po kilku dniach. Owszem, medycyna zna nieliczne przypadki, kiedy po bakteryjnym zapaleniu opon mózgowo-rdzeniowych pacjent wracał do życia, ale jakież to było życie! To była wegetacja! Jeśli chodzi o Ebena Alexandra wszystko skończyło się dobrze. Po wybudzeniu się lekarz stopniowo wracał do pełni sił, a przy tym nie zaobserwowano u niego żadnych negatywnych następstw choroby. Tego żadna nauka wyjaśnić nie potrafi.

Jaka zatem jest moja opinia na temat książki? Nie wiem. Uwierzcie mi, że naprawdę nie wiem, jak powinnam odnieść się do tej publikacji. Tak, jestem osobą wierzącą i nie wstydzę się do tego przyznać. Wierzę, że gdzieś tam jest inny świat, do którego ludzie trafiają po śmierci. Jeżeli myślę o Bogu, to nie widzę duchownych, którzy wielokrotnie prawdziwy obraz Boga zniekształcają przez swoje negatywne postępowanie. Dla mnie jest to coś więcej niż tylko to, co mogę zobaczyć. Dlatego z jednej strony daję wiarę historii Ebena Alexandra, lecz z drugiej targają mną wątpliwości, zważywszy że sam Autor nie potrafi w swojej relacji wyrazić się w sposób jednoznaczny. I tak naprawdę nie wiadomo do końca jak ten świat po drugiej stronie wygląda. Jak sam przyznaje, czasami brak mu słów, żeby opisać to, co go spotkało. Natomiast wielokrotnie powtarza, że tamta rzeczywistość wypełniona jest po brzegi miłością, czyli można to rozumieć w ten sposób, że Miłość równa się Bóg. Tak właśnie podaje religia katolicka, więc wielkiego odkrycia nie dokonał. Może gdyby mniej skupiał się na terminach medycznych, teoretycznym opisywaniu swojego schorzenia, analizie własnego życia, a także zachowaniu rodziny, która przy nim czuwała, to wówczas byłby w stanie bardziej przystępnie opowiedzieć o swoich doświadczeniach. A tak, są momenty, kiedy czytelnik tak naprawdę zastanawia się nad tym, co Autor miał na myśli.

Moim zdaniem tę książkę znacznie lepiej zrozumieliby lekarze, dla których zawarte w niej informacje z dziedziny medycyny nie stanowią takiej zagadki, jak dla przeciętnego czytelnika. W swojej książce Eben Alexander bynajmniej nie próbuje nikogo nawracać. On nawet nie upublicznia zbyt wyraźnie swoich obecnych poglądów, pomimo że przeszedł tak gwałtowną przemianę duchową. Być może kierował się tym, iż kwestia wiary dla każdego człowieka jest sprawą indywidualną i nie można nikomu niczego narzucać na siłę. Ta publikacja jest typowym sprawozdaniem z przebiegu „podróży w zaświaty”, pomimo że tej podróży poświęca zbyt mało miejsca. Dlatego też myślę, że każdy czytelnik, który sięgnie po tę książkę, będzie zdany tylko i wyłącznie na siebie samego i tylko i wyłącznie od niego będzie zależeć w jaki sposób spojrzy na osobę Ebena Alexandra i jego doświadczenia. Jeśli o mnie chodzi, to nie mam zamiaru tej książki ani nachalnie polecać, ani też do niej zniechęcać. Niech każdy podejmie swoją własną decyzję w tej sprawie.

Gdyby jednak kogoś zainteresowała ta publikacja oraz osoba Ebena Alexandra, to więcej może dowiedzieć się na stronie internetowej, którą lekarz założył wraz z przyjacielem. Owa strona dotyczy wskazówek, które mogą pomóc w duchowym przebudzeniu, jak również można tam podzielić się własnymi doświadczeniami dotyczącymi swojej przemiany duchowej, jeśli takowa miała miejsce (klik). 




* E. Alexander, Dowód, Wyd. Znak Literanova, Kraków 2013, s. 55.



wtorek, 19 kwietnia 2011

Vera F. Birkenbihl - „Jak szybko i łatwo nauczyć się języka”







Wydawnictwo: KOS
Katowice 1999
Tytuł oryginału: Sprechen lernen leicht gemach!
Przekład: Maria Olejniczak


Dzisiaj chcę Wam opowiedzieć o książce, którą niedawno znalazłam na półce w swoim pokoju, a o której całkiem zapomniałam. Stało się tak, dlatego że wbrew moim oczekiwaniom nie była mi w niczym przydatna. Jest to poradnik, w którym miałam nadzieję znaleźć choć kilka wskazówek  dotyczących tego, jak szybko i łatwo nauczyć się języka obcego.

Zanim zostałam pasjonatką książek i zaszyłam się w mojej spokojnej bibliotece, byłam normalnym belfrem, który starał się co sił wtłoczyć do głów naszej wspaniałej młodzieży zasady języka angielskiego. Moje działanie odnosiło różne skutki, gdyż jak wiadomo każdy uczeń jest inny, każdy ma inny potencjał i możliwości. Podobnie jak czytelnik. W związku z tym, żeby ułatwić sobie zadanie i żeby jak największa liczba moich uczniów zdała egzamin dojrzałości na jak najwyższym poziomie, bo wtedy i ja będę zadowolona i rodzice tych dzieciaków również, postanowiłam zasilić swoje umiejętności przekazywania wiedzy radami kogoś może bardziej doświadczonego w temacie. I wtedy w oko wpadł mi poradnik Very F. Birkenbihl, który znalazłam w Klubie dla Ciebie. Dzięki uprzejmości tej wysyłkowej jeszcze wtedy księgarni (bo teraz jest ona również internetowa), otrzymałam ów poradnik. Pamiętam, że nie czekałam długo, żeby zacząć go czytać. Na okładce książki znalazłam takie oto stwierdzenie, cytuję: Nauka języka nie musi być ani trudna, ani czasochłonna! Zapomnij (prawie) wszystko, czego dotychczas dowiedziałeś się o nauce języków obcych. Pomyślałam wtedy: O kurczę, to ja przez tyle lat uczyłam się angielskiego, żeby teraz to wszystko zapomnieć. Tyle wyrzeczeń. Nieprzespanych nocy. Zakuwania słówek, bo na drugi dzień kolokwium i mam to wszystko zapomnieć? Nigdy! Uznałam, że z panią Verą coś musi być nie halo, skoro tak doradza uczniom i studentom. Ale nie zrażając się tym, zaczęłam czytać.

Ci, którzy znają ten poradnik wiedzą, że autorka proponuje w nim naukę języków metodą zgodną z zasadami pracy mózgu. Reklama na okładce jest niezwykle przyciągająca. Podobno ma to być metoda szybka, skuteczna i zadziwiająco łatwa. Według mnie, nauczyciela z dziesięcioletnim doświadczeniem niestety, ale wcale taka nie jest. Jak dla mnie jest to metoda, którą przeciętny uczeń lub student nie bardzo pojmie. Vera F. Birkenbihl podaje tam terminy, których znaczenia trzeba szukać w słowniku. Mało tego, w praktyce wcale się nie sprawdza.

Vera F. Birkenbihl jest absolwentką psychologii i dziennikarstwa. Studiowała w Stanach Zjednoczonych, a od roku 1970 znana jest jako autorka książek i wykładowca na kursach dla menedżerów. Wśród jej klientów znajdują się dyrektorzy największych firm na świecie, natomiast jej seminaria oraz książki odznaczają się niezwykle prostym sposobem przekazywania wiedzy. Ten fragment, który zaznaczyłam kursywą pochodzi z okładki książki. Osobiście nie zgadzam się tym. A żeby nie być gołosłowną, zrobiłam nawet eksperyment. Próbowałam kilka lekcji przeprowadzić właśnie metodą, którą proponuje autorka poradnika. Efekt? Moi uczniowie gubili się, nie mieli pojęcia co oznacza na przykład dekodowanie tekstu, które tak mocno zaleca pani Vera. Już lepiej szło im ze słuchaniem biernym i czynnym. Ale mimo to twierdzę, że jest to porażka, jeśli chodzi o naukę języka obcego. Informacja na okładce mówi, że w samych Niemczech książka rozeszła się w siedemdziesięciu tysiącach sprzedanych egzemplarzy. No nie wiem. Może i się rozeszła, ale czy ktokolwiek z niej naprawdę skorzystał?

Jako były nauczyciel i korepetytor nie polecam tej metody, pomimo że jest ona skierowana do samouków, rodziców, nauczycieli i korepetytorów. Wielu moich kolegów po fachu również zgadza się ze mną. Poza tym, poradnik czytało kilku moich uczniów i także podzielają oni moje zdanie. Niemniej, jak zawsze szanuję opinię innych. W związku z tym byłabym bardzo wdzięczna, gdyby ktoś z Was, drodzy Czytelnicy mojego bloga, wyraził swój pogląd na ten temat, jeśli na przykład zetknął się już z tym poradnikiem. Bardzo chętnie poznam Wasze stanowisko w tej sprawie. Może komuś z Was ta metoda naprawdę pomogła w przyswojeniu języka obcego? Póki co daję pani Verze trzy z plusem, bo w końcu się starała i poświęciła swój czas na przygotowanie zarówno metody, jaki i książki.