Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 15 listopada 2016

Robot Kohersen Mycook 8001. Zdrowe posiłki, piękna kuchnia - recenzja produktu.


Robot Kohersen Mycook pojawił się w mojej kuchni jakiś czas temu. W zasadzie nie wiedziałam, czy mi jest w ogóle potrzebny, wszak różnych urządzeń w mojej kuchni nie brakuje. Podobnych urządzeń na rynku jest kilka, więc nie będę przeczyć, że tematem się interesowałam od jakiegoś czasu. Dwa razy zostałam zaproszona przez znajomych na prezentację podobnego sprzętu innej firmy... Z jednej mnie wyrzucono, bo zadawałam zbyt wiele pytań, na które osoba prowadząca pokaz odpowiedzieć nie umiała, bądź nie chciała... nauczona doświadczeniem na drugiej prezentacji się nie wychylałam, ale prowadząca je dziewczyna zachęcała do zadawania pytań, więc mnie worek z pytaniami się rozsypał i przyznam, że zostałam mile zaskoczona, bo uzyskałam odpowiedzi na wszystkie moje trudne pytania... I pomyślałam sobie, że w sumie fajnie, gdy ludzie sprzedają coś, o czym wiedzą prawie wszystko.
Gdy robot Kohersen Mycook pojawił się w mojej kuchni, popatrzyłam na niego i pomyślałam: „fajny, ładny, ale czy użyteczny, czy będę potrafiła wykorzystać jego możliwości?” Nie przekonałabym się, gdybym nie spróbowała z nim popracować. 


Początkowo nie rozstawałam się z książką, która jest dołączona do robota i zawiera całkiem pokaźny zbiór fajnych i prostych przepisów. 



Funkcje robota opanowałam dosyć szybko i przyznam, że praca z nim okazała się bardzo przyjemna. Robot z pewnością przypadnie do gustu zwolennikom urządzeń zintegrowanych, bowiem sieka, kroi, ubija, wyrabia ciasto, miksuje, emulguje, gotuje, podsmaża, gotuje na parze. Można z jego pomocą przygotować zupy, dania główne, ciasta, desery, sałatki, surówki, napoje, pasty do kanapek, a także majonez czy marynaty do mięs.
Robot wykorzystuje technologię grzania indukcyjnego, które pozwala na równomierne gotowanie potraw poprzez rozprowadzane powietrze, a tym samym na szybsze przygotowanie posiłków. Temperatura w trójwarstwowej, stalowej misie ustawiana jest ręcznie od 40 do 120 stopni Celsjusza – można ją dobrać do przygotowywanej potrawy.
Robot składa się z głównej misy, która jest wykonana ze stali wysokiej jakości, dodatkowo ma sito, które można wykorzystać do gotowania ryżu, makaronu albo ziemniaków, gdy przygotowuje się obiad na parze – wszystko w jednym garnku. A wszystko wieńczy misa do parowania, do której naprawdę można sporo włożyć. 


Wyposażony jest w prosty, intuicyjny, dobrze oznaczony panel sterowania, na którym ustawia się czas, temperaturę i moc oraz sposób pracy (miksowanie, ugniatanie, turbo). Robot ma wbudowaną wagę, która jest bardzo przydatna przy przygotowaniu ciast, ale docenią ją też osoby będące na diecie, które ważą produkty przygotowując swoje posiłki. 
Wyświetlacz jest bardzo czytelny i pokazuje co obecnie jest ustawione i co robot robi. 


Czyszczenie robota Kohersen Mycook jest bardzo proste. Noże znajdujące się w misie posiadają opatentowany zacisk, dzięki któremu możliwe jest dokładne umycie ich bez zagrożenia zacięciem. Można je także wyjąć z misy by dokładniej wyczyścić resztki jedzenia. Misę można też umyć wlewając do niej wodę i uruchomiając wirujące noże, a następnie wypłukać i wytrzeć do sucha. Trzeba tylko uważać, aby nie zanurzyć zespołu noży w wodzie. Ostrzenie noży też jest bardzo proste, wystarczy wrzucić kostki lodu i je zmiksować, a noże zostaną naostrzone.
Robot ma sporo funkcji, o których spróbuję opowiedzieć, choć prawda jest taka, że w jednym wpisie nie da się zawrzeć wszystkiego, bo możliwości robota są ogromne.


Gotowanie:
Ja swoją przygodę z robotem zaczęłam od przygotowania bulionu warzywnego i kremu marchewkowego z imbirem. Do koszyczka wrzuciłam warzywa, przyprawy, wlałam wodę, ustawiłam temperaturę i czas gotowania i poszłam poczytać książkę... Koszyk z warzywami wyciągnęłam, a w misie został mi czysty bulion, do którego wrzuciłam marchewki, ziemniaka, dodałam przyprawy i ugotowałam, a potem od razu zmiksowałam w tym samym naczyniu i doprawiłam do smaku. Proste, szybkie i bez brudzenia kilku rzeczy.
Potem przygotowałam jeszcze kilka innych zup, bo nie da się ukryć, że jestem ich fanką i mogę jeść na obiad i kolację. A gotowanie ich w robocie sprawia, że wreszcie opanowałam gotowanie małych porcji zupy (misa jest 2 litrowa), bo dotychczas były to raczej porcje dla kompani wojska, które często lądowały zawekowane w słoikach, bo przecież jedzenie tej samej zupy przez tydzień może się znudzić. 







Gotowanie na parze:
To również funkcja, która bardzo przypadła mi do gustu. Uwielbiam parowane warzywa i już nie muszę wyciągać dużego parowaru, bo misa do parowania jest na tyle duża, że mogę spokojne przygotować cały obiad dla nas dwojga, a gdybym się uparła i wykorzystała również koszyk do misy to nawet dla czworga. 







Ubijanie:
Funkcja ubijania doskonale się sprawdza przy robieniu bitej śmietany czy masła, również niewielka ilość białek na bezy pozwala się doskonale ubić. Dotychczas masło robiłam sporadycznie, a w tym robocie idzie to błyskawicznie. Od wlania śmietany do uformowania osełki masła minęło jakieś 6 – 7 minut. Czyli tak naprawdę niewielkim nakładam czasu i pracy można zrobić domowe masło, a dodając czosnek, koperek czy pietruszkę uzyskać dobrze wymieszane masło smakowe.





Emulgowanie:
Ta funkcja pozwala na przygotowanie domowych sosów, majonezu czy lodów. Wystarczy włożyć wszystkie składniki do misy i po kilku minutach możemy się cieszyć domowymi lodami czy sosami. Odrobinę więcej zachodu wymaga przygotowanie majonezu, ale to normalne, wszak olej trzeba zawsze wlewać bardzo powoli.

Rozdrabnianie, rozcieranie, szatkowanie:
Robot pozwala na przygotowanie mięsa na tatara, które jest idealnie posiekane, ale równie dobrze sprawdza się przy farszach mięsnych do pierogów czy krokietów.
Rozcieranie sprawia, ze produkty zostają rozdrobnione, ale nie zmielone na proszek, więc możemy uzyskać idealnie pokruszony lód czy pure, wszelkiego rodzaju kremy czy koktajle.
Szatkowanie doskonale sprawdza się, gdy chcemy przygotować surowe warzywa do zupy czy na surówkę. 



Mielenie, proszkowanie:
Mąka ryżowa, gryczana, jaglana – to produkty, o które ciężko w sklepach, a z pomocą robota w kilka sekund można zmielić ziarna na pył i mieć idealną, drobną mąkę do wykorzystania w wypiekach i deserach. Ja pokusiłam się o przygotowanie naleśników ryżowych, wystarczyło zmielić ryż, dodać pozostałe produkty, zmiksować i ciasto na naleśniki gotowe w kilka chwil.
Dotychczas cukier puder robiłam z pomoc blendera kubkowego, ale trwało to dosyć długo. Tu wsypałam cukier i po kilkudziesięciu sekundach miałam idealnie miałki cukier puder.





Wyrabianie ciasta:
Z pomocą robota można przygotować różne rodzaje ciast: drożdżowe, kruche, ucierane – wszystko wg potrzeb. Do zagniatania ciasta jest przycisk dedykowany, który robi to doskonale. Ciasto na pierogi wychodzi fantastycznie gładkie i elastyczne. Kruszonka do naszego ulubionego crumble to dosłownie chwila pracy robota. 

 
Jak widać, robot Kohersen Mycook może wiele i jest ogromnym ułatwieniem w codziennej pracy w kuchni, docenią go szczególnie osoby, które niespecjalnie lubią mieszać w garnkach albo mają niewiele czasu na pracę w kuchni, a chcą się zdrowo ożywiać. Jest też świetnym rozwiązaniem dla osób, które mają maleńkie kuchnie i brakuje im miejsca na sprzęt z wieloma przystawkami, bowiem zastępuje spokojnie kilka urządzeń.
Ale jak zawsze pojawia się pytanie, czy to cudo ma jakieś wady i czy czegoś nie potrafi?
No niewątpliwie nie zmieli mięsa jak maszynka, ale doskonale je posieka, nie zetrze warzyw jak klasyczna tarka, ale przy odpowiednich obrotach poszatkuje je równie dobrze. Przy większej ilości produktów trzeba siekać mięso, ubijać pianę czy zagniatać ciasto na dwa razy, ale trwa to na tyle krótko, że nie stanowi problemu.
No i to co dla mnie jest zaletą, przy większych rodzinach może być wadą – mała pojemność misy do gotowania. Dla mnie okazała się zbawienna.


Robot Kohersen Mycook można kupić w sklepach stacjonarnych i internetowych.
Cena 3999 zł, a obecnie w promocji można go kupić za 3499 zł 
 
Więcej o robocie na stronie http://www.kohersen.pl/

niedziela, 20 grudnia 2015

„Sprytna kuchnia czyli kulinarna ekonomia” Jana Kuronia

Jasiek wydał książkę, a ja przeczytawszy kilka opinii o niej postanowiłam, że chcę tę pozycję zobaczyć, przejrzeć, że chcę ją mieć. Poszłam do jednej księgarni – nie było, potem do drugiej, gdzie okazało się, że na stanie powinny być trzy egzemplarze, a pan sprzedawca przeszukał sklep i nie znalazł ani jednego, a oprócz mnie jeszcze jedna pani była gotowa na ten zakup. No cóż... pomyślałam, że jeśli nie znajdę, to zamówię i po prostu odbiorę w Empiku. Aż tu któregoś dnia trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno – jeden jedyny egzemplarz wpadł mi w ręce i już go nie puściłam. Kupiłam i po wieczorze w towarzystwie Jaśka, wiedziałam, że to były najlepiej wydane pieniądze tego dnia. 


Oczywiście mogłam napisać do wydawnictwa i pewnie nie byłoby kłopotu z egzemplarzem recenzenckim. Ale ja już tak mam, że jak chcę książkę, to idę do księgarni i kupuję. Bardzo sporadycznie przyjmuję egzemplarze recenzenckie, bo wtedy w jakiś sposób czuję się zobligowana do napisania dobrze albo przynajmniej neutralnie. Owszem, zdarzyło mi się kilka razy coś zrecenzować, ale żadnego wyboru nie żałowałam, tylko jednego tekstu nie puściłam na prośbę wydawnictwa. No cóż, o gustach trudno dyskutować... A tak, jak zapłaciłam, to i mogę napisać, co mi w duszy gra.
A w przypadku „Sprytnej kuchni” mi gra, oj gra...
To najlepsza pozycja jaką w ciągu ostatnich miesięcy miałam w rękach - naprawdę świetna. Dobrze zredagowana, pięknie wydana, a przede wszystkim doskonale napisana. Większość książek kulinarnych po prostu przeglądam, czasem na czymś się zatrzymam i pomyślę: „o, to wypróbuję” i często wypróbowuję, ale chyba nigdy nie zdarzyło mi się przeczytać książki kulinarnej jak dobrej powieści (no może poza Julią Child, której książkę chłonęłam jak gąbka wodę). 


„Sprytna kuchnia” to nie tylko książka kulinarna, to kawałek życia i jednocześnie sposób na życie, które w dużej mierze kręci się dookoła kuchni.
Od wielu lat stosuję w swojej kuchni kulinarną ekonomię, więc nie mogę powiedzieć, że wiele rad Jaśka to dla mnie coś nowego, ale z pewnością przypomnienie i utrwalenie znanych zasad. Jednak dla osób, które zaczynają swoją przygodę z gotowaniem albo najzwyczajniej w świecie nie ogarniają nadprogramowych zakupów i korzystania z produktów, które mają w domu, to świetny przewodnik w drodze do ekonomicznej kuchni i oszczędzania. Jasiek zaczyna od podstaw, czyli od sprzętu jaki w kuchni jest niezbędny (dla młodych gospodyń wiedza jak znalazł), ale również w kapitalny sposób pokazuje jak kupować i przechowywać żywność, jak planować posiłki i wykorzystywać w potrawach to, co nam zostaje. Poza tym przypomina o tym, że kupowanie lokalnie sezonowych produktów to jest to, o co w sprytnej kuchni chodzi. 




Oprócz dobrych rad, których naprawdę w książce nie brakuje, jest też sporo ciekawych, prostych przepisów, które są przygotowane z łatwo dostępnych produktów. A same przepisy są napisane tak jak lubię – prostym językiem, w sposób zrozumiały, jasny i klarowny. W jednym z przepisów na pasztet z kaczki z żurawiną i porto, zabrakło w składnikach kaczki... ale to pewnie mały błąd edytorski. Wiadomo, że w pasztecie z kaczki, kaczka musi być.
Co prawda ja wolę przepisy podawane w formie bezokolicznika: np. zagotować, obrać, umyć, pokroić itp. Ale to akurat moja fanaberia i ani trochę nie umniejsza jakości tej książki. Ona jest po prostu ŚWIETNA. 



Ostatnia część książki – ta słodka, jest przygotowana przez Anetę – żonę Jasia. Podstawowe przepisy na klasykę, czyli coś, czego brakuje wielu osobom zaczynającym swoją przygodę z gotowaniem i pieczeniem. Dobrze opanowane podstawy są przepustką do dalszego, świetnego gotowania.



Jeśli ktoś chce nauczyć się oszczędniej gospodarować, mniej wydawać na jedzenie i go nie marnować, a przy okazji poznać naprawdę fajne przepisy, to niech zrobi sobie prezent... Z pewnością kwota wydana na tę pozycję zwróci się podczas tygodniowych/miesięcznych zakupów.
Wg mnie taką pozycję powinna dostawać w prezencie każda osoba, która rozpoczyna życie na swoim, aby od razu szła dobrą drogą i zrozumiała fenomen kulinarnej ekonomii. Po co uczyć się na swoich błędach, skoro można na cudzych?
Brawo Jasiek, brawo Aneta - dobra robota.


sobota, 10 stycznia 2015

"Kuchnia fit"... czyli śniadania, obiady i kolacje Konrada Gacy

Przed świętami trafiła w moje ręce książka p. Konrada Gacy „Kuchnia fit”. Pierwsze wrażenie, gdy ją zobaczyłam było bardzo pozytywne, od razu pomyślałam „ale ładna”. I rzeczywiście książka jest bardzo ładnie wydana, na dobrym papierze, z ładnymi zdjęciami. Poza tym jest szyta, co sprawia, że można ją rozłożyć na płasko bez obawy, że kartki się odkleją i wypadną.
Ale nigdy nie oceniam książki po okładce, więc zajrzałam do środka, przejrzałam strona po stronie. 


Pierwsza część książki to bardzo proste przepisy, z ogólnie dostępnych składników na lekkie śniadania, obiady, kolacje ale również na desery, pieczywo i lekkie dania świąteczne.  Po każdym rozdziale jest miejsce na własne notatki i przepisy. 


W przepisach zaintrygowało mnie to, że do żadnego dania nie dodaje się soli. Pierwsza myśl „no, ale jak to?” i wtedy przypomniałam sobie moje gotowanie w parowarze – przecież wtedy też nie soliłam, używałam tylko ziół i wcale mi tej soli nie brakowało. Parowanie sprawiło, że mocno ograniczyłam zużycie soli, ale jednak całkiem z niej nie zrezygnowałam. Więc kusi mnie wypróbowanie kilku przepisów, szczególnie na warzywny pasztet i pieczywo – jestem bardzo ciekawa jak będzie smakowało bez dodatku soli. 


 
Przepisy umieszczone w książce nie są niczym wyszukanym, ale ciekawie mogą urozmaicić nasze codzienne żywienie i wprowadzić sporo kolorów do naszych posiłków. Ja z pewnością z kilku z nich skorzystam, bo oprócz tego, że są lekkie, są również fajnie skomponowane.

Druga część książki to tabele kaloryczne poszczególnych dań zamieszczonych w książce i tu przyznam, że chyba lepszym rozwiązaniem byłoby podanie tych danych bezpośrednio przy każdym przepisie, nie trzeba byłoby wertować książki i szukać. 


Ostatnia część książki to historie ludzi, którzy zmienili nie tylko swoje ciało, ale również swoje życie dzięki programowi Konrada Gacy. Przyznam, że robią wrażenie. Choć czytając miałam lekkie wrażenie, że to takie uwielbienie kojarzące się z sektą. Jednak trudno się dziwić, gdyby ktoś pomógł mi dokonać tak spektakularnej zmiany w moim wyglądzie, to pewnie też bym go na rękach nosiła. 


Książka może być motywacją i pomocą w odchudzaniu, ale to tylko książka i bez osobistej decyzji z odchudzania nic nie wyjdzie. Poza tym nie dla wszystkich ta dieta jest wskazana.
Nie ukrywam, że po przeczytaniu historii przemian i przejrzeniu przepisów zajrzałam na stronę Konrada Gacy, aby dowiedzieć się czegoś więcej o systemie, o jego zaletach i przeciwwskazaniach. I trochę żałuję, że nie będę mogła spotkać się z innymi blogerami i panem Konradem w "Gaca SPA" w Kazimierzu Dolnym, ale już mam inne plany na najbliższy weekend, choć może powinnam rzucić wszystko w pierony, pojechać i zrobić sobie urodzinowy prezent na 40-ste urodziny... ale szkolenie, goście... Kurcze, szkoda, że weekend nie trwa co najmniej 6 dni... 


A tymczasem idę do kuchni... mam zamiar dzisiaj wypróbować jeden z zaznaczonych przepisów. 

poniedziałek, 10 lutego 2014

„Wyprawy po przyprawy” - recenzja

Dzisiaj chcę się z Wami podzielić kolejną książką, która jakiś czas temu zagościła w mojej domowej biblioteczce. Autorzy książki - Stevie Parle i Emma Grazette, to przewodnicy z programu „Wyprawy po przyprawy” , którzy podróżują po całym świecie i szukają niepowtarzalnych smaków, zapachów i ciekawych przepisów, a książka pod tym samym tytułem jest efektem tych wypraw. 


Gdy odpakowałam ją z folii poczułam delikatny zapach cynamonu i już wiedziałam, że znajdę w niej coś niezwykłego. I nie pomyliłam się. Wewnętrzne strony okładki pachną cynamonem i ten zapach towarzyszy przy jej przeglądaniu i czytaniu - nie jest natarczywy, a delikatny i urzekający. 


Książka z pewnością nie należy do tych błyszczących, na których zawiesza się oko. Nie jest wydana na kredowym papierze i choć jest pełna zdjęć, to na pierwszy rzut oka nie robią wrażenia. Dopiero, gdy człowiek usiądzie z kubkiem kawy w ręce i zatopi się w książce, okrywa całą jej niepospolitość i niezwykłość. Książka ma twardą oprawę – u mnie to zawsze działa in plus i  dosyć gruby papier, przez co wydaje się nieco surowa. Jednak to idealnie współgra z treścią, surowością klimatu i otoczenia, w którym autorzy się poruszają.
Książka została podzielna na 6 rozdziałów – każdy poświęcony innej przyprawie i innemu krajowi. Podróż rozpoczynamy w Meksyku, który jest ojczyzną papryczki chili, zahaczamy o Grenadę i zrywamy kwiat muszkatołowy. Zanzibar wita nas zapachem goździków, a Turcja zaprasza na placuszki z cukinii z dodatkiem kminu rzymskiego. Indie czarują nas cudownym aromatem cynamonu, a Kambodża doprawia potrawy czarnym pieprzem.



Każdy rozdział to przygoda, a zaczyna się od podwójnego spojrzenia na dany kraj i daną przyprawę – z punktu widzenia Emmy i Stevie, poprzez poznanie ludzi mieszkających w danym miejscu. W każdym z rozdziałów można znaleźć kilkanaście smakowitych prostych przepisów (w całej książce jest ich 100), garść porad odnośnie używania przypraw, ich właściwości, stosowania w kuchni. A każdy rozdział kończy się informacjami o właściwościach leczniczych i zastosowaniach medycznych danej przyprawy. 


Ja, od tej książki nie mogłam się oderwać - czytałam, przeglądałam przepisy, porady i teraz zupełnie inaczej postrzegam przyprawy, bo jak mówi Stevie – „używanie przypraw nie polega na sporządzaniu wymyślnych mieszanek lub na precyzyjnym odmierzaniu podanych ilości, ale na ich rozgniataniu i dowolnym dorzucaniu do codziennych potraw, dzięki czemu dania stają się wyjątkowe”... Moja kuchnia zawsze pachniała przyprawami, ale po lekturze tej książki potrafię docenić całe ich bogactwo i dobrodziejstwo, które w sobie kryją. 


Zaznaczyłam sobie już karteczkami kilka przepisów do wypróbowania, więc pewnie będą pojawiały się co jakiś czas na blogu. To jedna z tych książek, których nigdy nie chciałabym się pozbyć, bo oprócz przepisów zawiera całe mnóstwo ciekawych informacji i cennych rad.
Czy polecam? Tak, z czystym sumieniem... jedna z najlepszych książek o tematyce kulinarnej, jakie w ostatnim czasie miałam okazję trzymać w rękach. I zdecydowanie miałabym ochotę na więcej... na wanilię, na kardamon, na imbir i wiele innych przypraw, które lubię, a które są niedoceniane albo pomijane. 


Książka wydana przez Wydawnictwo Pascal
Cena 54,90

niedziela, 26 stycznia 2014

"Dom pełen smaku" - recenzja

Jakiś czas temu w mojej domowej biblioteczce pojawiły się trzy książki Wydawnictwa Pascal. Dziś chcę Wam kilka słów powiedzieć o pierwszej z nich. Trochę trwało zanim zabrałam się za recenzję, ale zależało mi, aby nie tylko książki przekartkować, ale zagłębić się w ich treść. To oczywiście moje subiektywne wrażenia i nimi się dzielę.


Na pierwszy ogień poszła książka Basi Ritz pt. „Dom pełen smaku”. Autorka jest zwyciężczynią pierwszej edycji programu Masterchef. Nie oglądałam, więc książki nie oceniam przez pryzmat występu autorki w tym programie. Zupełnie nie wiem jak się zachowywała, co prezentowała ani jak gotowała. 


Gdy wzięłam tę książkę do ręki i ją otworzyłam to pomyślałam, że jest bardzo ładnie wydana. I rzeczywiście tak jest – dobrej jakości papier, bardzo ładne zdjęcia (choć akurat na fotografii to znam się słabiutko, żeby nie powiedzieć wcale). Jednym słowem pierwsze wrażenie bardzo pozytywne. Książka jest podzielona na kilka części i  każda jest poprzedzona wstępem autorki - taką nieco ckliwą kulinarną biografią, w której autorka opowiada o swoim dzieciństwie i jego smakach, o życiu w Kolonii, o podróżach i swoim udziale w programie. I właściwie te niewielkie kawałki są dla mnie w tej książce najciekawsze, bo poznaję człowieka, który za tymi przepisami stoi. 


Same przepisy zamieszczone w książce są proste, popularne, napisane bardzo jasnym i zrozumiałam językiem. I jeśli miałabym komuś polecić tę książkę to zdecydowanie osobom, które dopiero zaczynają przygodę z kuchnią. W książce można znaleźć przepis na zupę szczawiową czy kalafiorową, barszcz z uszkami, jak i recepturę na placuszki z jabłkami, zrazy, knedle czy pieczoną kaczkę. Są przepisy na klasyczne ciasta takie jak sernik, drożdżówka czy tort szwarcwaldzki i receptury na kilka znanych dań z kuchni różnych krajów. 
 Jednak, gdy tak przeglądałam tę książkę, karta po karcie, zatrzymywałam się na znanych mi przepisach to czułam ogromny niedosyt, bo ani przez chwilę, przy żadnym przepisie nie pomyślałam: „o, to chciałabym zrobić, tego spróbować”. Wszystko w mniejszym czy większym stopniu jest mi znane i dopiero ostatni przepis na pieczone jabłka faszerowane marcepanem i bakaliami z karmelem sprawił, że się uśmiechnęłam i pomyślałam, że ten przepis wypróbuję.
Tak więc książka, choć pięknie wydana, z pewnością nie jest książką, którą zgarnęłabym z półki w księgarni i zabrała do własnej kuchni... ale jest pozycją, którą chętnie kupiłabym na prezent moim koleżankom, które nie gotują albo dopiero stawiają pierwsze kroki w kuchni. 


Książka wydana przez Wydawnictwo Pascal
www.pascal.pl
Cena 49.90 zł

niedziela, 19 maja 2013

Garnki i patelnie marki Fissler – recenzja garnków

Od kilku miesięcy, dzięki współpracy z MAKRO i akcji "Wielkie gotowanie" mam okazję testować garnki i patelnie znanej i cenionej marki Fissler. O patelniach pisałam obszerniej TUTAJ, a dziś skupię się na garnkach, których używałam przez ostatnie miesiące prawie cały czas. 


Dotychczas używałam garnków stalowych, a przez dwa ostatnie lata głównie ceramicznych i w zasadzie to właśnie te ceramiczne rozgościły się na dobre w mojej małej kuchni. Z pewną dozą nieufności podchodziłam ponownie do ganków ze stali, ale zupełnie niesłusznie, bo użytkuje się je naprawdę doskonale.
Garnki marki Fisller, które mam okazję testować są przystosowane do używania na wszystkich rodzajach kuchenek, również indukcyjnych. I co bardzo ważne, w przeciwieństwie do moich garnków ceramicznych, garnki Fissler można wstawiać do piekarnika, bo w całości są wykonane ze stali. Mają stalowe rączki, więc bez żadnych obaw można w nich zapiekać.
Stalowe rączki i od razu myślę: nagrzewają się podczas gotowania. Owszem, nagrzewają się, ale nie na tyle, aby przeszkadzało to w normalnym użytkowaniu. Nie muszę zakładać rękawic, aby przestawić garnek z palnika na palnik.


Garnki są dosyć ciężkie, co może być uciążliwe, gdy trzeba je przestawić, a w środku jest np. zupa czy gołąbki. Jednak coś za coś. Grube dna sprawiają, że garnki są ciężkie, ale też nie wyginają się, nie odkształcają i bardzo długo trzymają ciepło.
Co ciekawe, nawet w największym garnku można spokojnie gotować na niewielkim ogniu, bo bardzo dobrze rozprowadzają ciepło i szybko się nagrzewają. Każdy garnek ma płaską, dobrze dopasowaną pokrywkę, która „nie skacze” podczas gotowania.
Przelewanie zawartości też nie sprawia większego problemu, bowiem garnki mają dobrze wyprofilowane, wysunięte lekko na zewnątrz brzegi.
Gdy zobaczyłam garnki po raz pierwszy zastanowiło mnie to, że mają dziwne proporcje – szeroki i niski garnek nijak mi nie pasował do gotowania. Jednak bardzo szybko stał się moim ulubionym garnkiem, bowiem okazało się, że właśnie w takich garnkach gotuje się najwygodniej. 


Na początku zastanawiałam się też jak je przechowywać, bowiem miejsca w kuchni mało, a garnki jakoś tak się „nie składały”. Okazało się, że w bardzo prosty sposób to rozwiązałam i wszystkie 4 garnki zajmują mi tyle miejsca na półce co ten największy. Ustawiłam je sposobem i wszystko ładnie się do szafki zmieściło.
Myje się je dosyć dobrze, nie mają żadnych ostrych rantów, można je również wstawiać do zmywarki i nie obawiać się, że powłoka zostanie uszkodzona. Jednak jeśli chodzi o ręczne mycie to z pewnością przegrywają z garnkami ceramicznymi, które wystarczy przetrzeć miękką gąbką i wszystkie zabrudzenia idealnie schodzą. Po ugotowaniu rosołu w jednym z garnków musiałam się przyłożyć do jego umycia. Pewnie, to nie jest nic dziwnego, ale jak człowiek się przyzwyczai, że nie musi włożyć żadnego wysiłku w umycie garnka, to potem jest zaskoczony.
Reasumując jestem z garnków zadowolona, mają znacznie więcej plusów niż minusów, bardzo dobrze się w nich gotuje, no i bez obaw mogę je wstawiać do piekarnika, co w moim przypadku bardzo się przydało.

Garnki i patelnie marki Fissler nie należą do najtańszych, ale z pewnością są inwestycją na lata. Jedna z czytelniczek na FB napisała, że używa garnków tej marki od 20 lat, więc niewątpliwie jest to świetna rekomendacja. Teraz można je kupić z 75% rabatem w halach MAKRO. Wystarczy zebrać odpowiednią ilość punktów i można skorzystać z rabatu na wybrane przez siebie garnki czy patelnie.
Za każde wydane 50 zł brutto otrzymuje się 1 punkt. Każde zebrane 20 punktów daje możliwość zakupu garnków i patelni z rabatem. Punkty można zbierać od 19 lutego 2013 – 18.07.2013 roku, a produkty z rabatem można kupić do 22.07.2013 albo do wyczerpania zapasów.
Dodatkowo w okresie od 14 do 27 maja 2013 roku, za każde wydane 200 zł wydawane są zdrapki, dzięki którym można zdobyć dodatkowe punkty. 
Regulamin akcji i ceny naczyń dostępne na stronie MAKRO 


Wpis reklamowy
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...