Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cytuję. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cytuję. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 2 września 2013

A tymczasem u Pilcha*...




"Po śmierci nie żyjesz, ale zanim się urodzisz, też nie żyjesz. Zdecydowaną większość czasu nie żyjesz, całe wieki nie żyjesz, przez liczne wieczności nie żyjesz... Im więcej nie żyjesz, tym bardziej z nagle ci danym życiem się certolisz..."




A potem jeszcze:

"- Mamo kochana, zechciej przyjąć wyrazy najgłębszego współczucia z powodu mojej samobójczej śmierci.
- Dziękuję ci, kochany Wzmożeczku, bardzo ładnie, że pamiętasz o mamusi."

O w mordę...!


_______________
* Jerzy Pilch - "Wiele demonów"

poniedziałek, 1 lipca 2013

Poezja domorosła

Ty byś pewnie wolał i odpalił race
by facetem była, w dodatku pajacem

Popisywałbyś się nawet i hokejem
gdyby można było JĄ tu nazwać gejem

Bardziej byś Ty zechciał i odśpiewał pieśni
gdyby mogła w sobie jędzę ucieleśnić

Twoja wyobraźnia już fikołki robi
jeśli JEJ twarzyczkę zmarszczka przyozdobi

Zeza jej dorabiasz oraz bure wąsy
które by skutecznie zasłaniały pąsy

JEJ intelekt spłycić także Ci się zdarza
Mądrość JEJ głupotę mężczyzny obnaża

by choć gruba była, albo worek kości
Ty byś przy tym wcale nie odczuwał złości

albo żeby chociaż nogi miała krzywe
pomyślałbyś o NIEJ: "Ooo, all inclusive". 

Ale Ty, choć szukasz w NIEJ tu jakiejś wady
serce Ci odmawia udzielenia rady

rozum jeszcze broni honoru rubieży
i ostrzega ciało: "to będzie w barterze:

ona da Ci chwile rozkoszy niebiańskiej
a Ty potem będziesz tkwił na męce pańskiej

oddasz JEJ bez słowa wszystko co masz cenne
w zamian za dwa gesty albo słowa piękne"

bo dziewczyna bywa dla mężczyzny zgubna
to kobieca norma, że jest samolubna

wnet zabierze wszystko, Cię zostawi z niczym
nic Ci nie pomoże dorobek prawniczy

za głupotę marną oraz brak rozwagi
po kres życia biedny będziesz oraz nagi

wciąż nadzieją żyjesz; myślisz: "wydobrzeję
jeśli tylko ONA się okaże gejem!"

________________

Uprzedzając ewentualne pytania - rymy MOJE w odpowiedzi na rymy CZYJEŚ. Tylko że  rymów CZYICHŚ bez JEGO pozwolenia publikować mi nie wolno - chyba!

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Bieg rzeźnika na zarżnięcie

Moje dziecię będzie się sprawdzać.  Ma chęć sponiewierać swoje ciało w błocku, narazić golenie na siniaki, a ramiona na pastwę insektów.  Na razie łapie formę. A łapanie formy potrwa ze dwa-trzy lata - jak mówi młodzian. Bo i bieg wymagający. Trudny. Najtrudniejszy z trudnych. 

Wyścig odbywa się w Bieszczadach. Do pokonania jest prawie 80 km trasy w czasie od wschodu do zachodu słońca (w sumie 16 godzin).  Łatwo nie będzie; o punktowanych miejscach można zapomnieć. Ale przecież nie o nagrody tu chodzi, a o siebie sprawdzenie  w trudnych warunkach i przy ekstremalnym wycieńczeniu. I o sam udział przecież.

Choć zdobycie nagrody - rzecz również kusząca. A regulamin ich przyznawania niezwykle przejrzysty. Normalnie, jakbym czytała własne teksty. Sami zobaczcie:

(fragment regulaminu ukradłam ze strony organizatora biegu: ----> O STĄD!)

1. Po zakończeniu zawodów zostanie ustalona przez Organizatorów pewna liczba naturalna p.
2. Jeżeli zawody ukończy n drużyn, wtedy kolejne nagrody będą przyznawane: zawodnikom z p-tej drużyny na nieoficjalnej liście wyników, zawodnikom z drużyny o p miejsc dalej, zawodnikom z drużyny o kolejne p miejsc dalej (czyli z 3p-tej drużyny), itd. W przypadku gdy numer nagradzanej drużyny miałby przekraczać n, wtedy odejmujemy n i odliczamy dalej. Operację powtarzamy aż do wyczerpania puli nagród.
3. Nagrody przysługują wyłącznie osobom, których reprezentant drużyny będzie obecny na uroczystym zakończeniu zawodów w Cisnej i odbierze nagrodę. Na zgłoszenie chęci odebrania nagrody, uczestnik ma 10 sekund od momentu wyczytania nazwiska.
4. Uczestników zabawy prosimy o kontrolowanie na bieżąco tej skomplikowanej procedury gdyż późniejsze reklamacje nie będą uwzględniane :)


Hmm... Coś mi rozum podpowiada, że nagród będzie w ciul, ale szans na ich zdobycie ni ch..ja.   Perliście!!!!

wtorek, 21 maja 2013

Wszystkie te incydenty...

Czytam Irwinga.
Gotowa jestem z tej okazji ubrać najlepszą bluzkę i buty na sznurkach.  I z koralikami.
Świętuję.

"Poza tym Oliver za często płacze, jest alegorią wszystkich uciśnionych dzieci i cierpi na tym jego wiarygodność."

Czy on nie jest fantastyczny? Ten Irving?
Mógłby być moim mężem. Mówiłabym mu codziennie przed zaśnięciem, jaki on mądry... 



czwartek, 18 kwietnia 2013

Za wcześnie

Za wesoło wcale nie jest
i nawet nie ma o czym gadać. 
Życie, Panie, to interes,
do którego się dokłada.

Tak śpiewa właśnie Bukartyk w trójce. Mądrze śpiewa. Lubię gościa.

W jednym miejscu w internecie spytano mnie niedawno o motto. Moje motto. Życiowe!
Takie było miejsce do wypełnienia w ankiecie.
Ale ileż ja mam lat, abym mogła czynić takie podsumowania? Na koncie same porażki, na horyzoncie perspektywy mizerniutkie, choć rokujące. Za wcześnie jednak jeszcze, aby się cieszyć.

Co więc napisać  w takiej rubryce? Za dwadzieścia - trzydzieści lat pewnie dorobię się własnego motta, które w jedną klamrę zamknie wszystko, co udało mi się osiągnąć. Ale na razie, póki co...

napisałam...

"Nikt się nie spodziewa hiszpańskiej inkwizycji".

No bo, czy się ktokolwiek tego spodziewa? Ja na pewno nie!

wtorek, 9 kwietnia 2013

Wypisz, wymaluj...

Wypisz, wymaluj... o mnie:



Z tą różnicą, że jeszcze dochodzą apaszki. Mam ich ze czterdzieści; żadna do niczego nie pasuje.
No i kolczyki.

Koszmar!

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Wolno mi trochę ponarzekać?

Wyleciałam przez bandę na kolejnym życiowym zakręcie, trochę sie poobijałam, Oliśka choruje, w zamówieniach obsuwy. Kto (lub co)  więc może wzburzone obyczaje załagodzić, jak nie książki.

Naiwnością jednak byłoby sądzić, że one to własnie zrobią. Bo one łagodzą obyczaje - i owszem - ale chyba  jedynie Beacie Pawlikowskiej. Ile razy wejdę do Empiku, wysypuje się na mnie sterta jej produkcji  z zakresów wszelakich:   od książek kucharskich, przez przewodniki turystyczne i podręczniki językowe, aż po poradniki, jak żyć w zgodzie z własną  naturą i nikogo przy tym nie urazić. Jak jej się udało uzyskać taki wewnętrzny spokój i tak ugrzecznić własny temperament, ja naprawde nie wiem. Mój ciągle płata mi filge i wykręca akrobacje. Mam ja się naprawdę z tym swoim. I coraz częściej mam ochotę dać mu w ryj. Może jednak powinnam sięgnąć po te książki.

Na własny temperament się jednak wpływu nie ma, lub ma się jedynie ograniczony. Na wybór lektury można mieć jednak olbrzymi.
Można starannie dobierać lektury i czerpać z tego potoki przyjemności. Dlaczego więc ja nie czerpię ostatnio? Kto mi to powie? Mogę sobie ponarzekać?




Wojciech Koryciński - "Niebieskie zakony"

Już dawno obiecałam panu pisarzowi, że książkę przeczytam (z tego się wywiązałam jeszcze w styczniu) i że z recenzuję. No i co ja mam powiedzieć? Przecież ja pana pisarza pewnie znowu spotkam na poczcie.
I to nie jest tak, że książkę zupełnie przekreślam. Pozostawiła mi po prostu pewien niedosyt.
Na nieco ponad dwustu stronach pan Wojciech zawiązuje intrygę kryminalną, która, aby ją rozwinąć dokładnie i zgodnie z rzemiosłem, powinna zająć objętość dwa razy większą. Akcja osadzona zostaje w ostatnich latach dziewiętnastego wieku w Świdnicy.  Z Wrocławia przyjeżdża uniwersytecki filolog, który ma  uporządkować jezuicka bibliotekę. Podczas prac odnajduje tajemniczy manukrypt, którego wydobycie na światło dzienne powoduje   całą serię niefortunnych zdarzeń, z których sam zainteresowany ledwo uchodzi z życiem. Moim zdaniem, bez uszczerbku dla fabuły i logiki, mógł pod koniec zginąć.  Jego cudnowne i mało dla mnie zrozumiałe, bo zupełnie nielogiczne ocalenie zostaje jednak zrehabilitowane kilkoma zabójstwami i tajemniczymi zaginięciami osób postronnych, o znaczeniu drugorzędnym dla całej akcji.  Zasada jednak została spełniona: jest kryminał - muszą byc trupy. Mniam...

Klimat nieco zbyt mroczny, jak na książkę o czasach niemal nas dotykających. Zabrakło mi światła.  Nie wiem, czy w tym zakresie obowiązują jakieś reguły, lecz nie stałoby się nic (nic nie ujęło by kryminałowi powagi), gdyby w tej Świdnicy czasem zabłysło słońce i pobłądziło trochę po fasadach tych naszych pięknych kamienic. Ale pod tym wględem jest tu raczej kiepsko. Nie dość, że nie ma słońca, to jeszcze prawie nie ma kamienic. Poza incydentem z dorożką, która pruje z olbrzymią prędkością w dół ulicy Długiej, praktycznie nie ma tu opisów miasta. Za to opis owej feralnej jazdy był poczyniony na tyle sugestywnie, że do dziś szybciej przeskakuję przez jezdnię w tym miejscu, gdzie najpewniej to musiało się stać. W każdym razie widzę ten obraz gdzieś z tyłu głowy. Widzę to tym wyraźniej, że nieco powyżej tego łuku mieszkam i codziennie tamtędy przechodzę.

Klimat kościelnych  i bibliotecznych wnętrz coś za bardzo mi pachnie "Imieniem róży" Nie będę więc o tym się rozpisywać.

Duży plus za opisy niektórych postaci - jakkolwiek niezbyt szczegółowe, to aż nazbyt sugestywnie powiązane z dzisiejszymi osobistościami Świdnicy. Bez pudła odgaduję w której postaci siedzi prezydent Murdzek, a w której  biskup Dec. Cudnie opisane zostały biesiadne ciągoty miejskich rajców. Podobała mi się ta zabawa.

Niepotrzebnie zaś i przynudzająco,  moim zdaniem, autor wprowadził pewne językowe zagadnienia i dywagacje - o takim stopniu szczegółowości, który pewnie zrozumiały jest jedynie dla polonisty, dla mnie zaś kłopotliwy. Miało to za zadanie umocować jakoś w powieści nazdwyczajne uzdolnienia sprytnego filologa, jak mniemam. A i potwierdzić zainteresowania autora, który w tej dziedzinie jest ponoć specjalistą.

Szata graficzna - pierwyj sort.  Piękna okladka, najwyższej jakości papier. Fajne graficzno-językowe zabawy  z językiem. Nie bardzo złapałam, po co zostały wprowadzone, dodały jednak trochę pieprzu całej sprawie. Czarno-białe fotografie, ni to artystyczne, ni to nie-wiem-jakie. Na nich duże zbliżenia na detale architektoniczne - bliżej nieokreślone betonowe pęknięcia, oraz części ciała. Zdjęcie owłosionego męskiego pępka może pewnie coś powiedzieć i podziałać na wyobraźnię. Na moją podziałał jednak tak sobie średnio.
Taka jest jednak licencia poetica. Z nią się jednak nie dyskutuje.
Mapa - dołożona do książki w formie dużego składanego arkusza.  Duży rarytas.  Fajnie ją mieć i oglądać.

__________



Dużo sobie po tej książce obiecywałam. Miałam chęć rozsmakować się w soczystych opisach przyrody i architektury, poznać obyczaje. Może usłyszeć melodię języka.
I zwyczaje poznałam - owszem - tyle tylko, że głównie te pijackie.
Pijanych facetów, takich pijanych w sztok, ja nie cierpię bardzo. A tu proszę - w ilościach hurtowych. Dziś wiem, że niechętnie pojadę do Gruzji, choć młodzian usilnie namawia. Z tego, co państwo Mellerowie  piszą, trudno tam się mignąć od kieliszka. Nie wiem, czy rajcowałby mnie urlop, podczas którego musiałabym wymawiać się siłą od wlewania mi w gardło wysokoprocentowych płynów. Przecież ja słaba kobieta jestem tylko.

W ogóle jak dla mnie, gdyby nie udział w tym literackim przedsięwzięciu pani Anny Dziewit-Meller, książka by prawie nie istaniała. To znaczy istaniala by fizycznie, zaś w mojej świadomości nic a nic. To ona opisała pięknie gruzińskie śpiewanie  i  tańczenie, potrawy i niezwykłą, a zarazem zabawną historię Katarzyny Pakosińskiej. Jedyny ukłon jaki mam dla pana Marcina  jest za rozdział  "6833 do Batumi" opisujący przebieg porwania samolotu przez grupę studenckich opozycjonistów u schyłku "starego układu". Dreszcze mam do dziś.


___________



Julian Barnes - "Poczucie kresu"

To, że Barnes wielkimjest pisarzem, wiem i głoszę nie od dziś. Czemu zaś ja wzięłam się za książkę  o życiu z dala od osób, które się ukochało, nie wiem do dziś. Że takie życie jest niezwykle ciężkie, wiem i bez czytania o tym.

Dlatego trudno mi się brnęło tę książkę i nie bardzo chcę do niej wracać wspomnieniami, jakkolwiek językowo rozpieścila mnie ona do granic przyzwoitości.

Jeden cytat na pewno zapamiętam:
"Wegetujemy z dnia na dzień, pozwalamy, by życie nam się przytrafiało, budujemy stopniowo magazyn wspomnień. Pojawia się oto kwestia kumulacji, ale nie takiej, o którą chodziło Adrianowi, po prostu zwyczajne dodawanie, doliczanie życia. A jak zauważył poeta, jest różnica między dodawaniem a powiększaniem."

No i może jeszcze ten:
"Za młodu człowiek pamięta swoje krótkie życie w całej swej skończoności. Później pamięć to strzępy i łaty. Przypomina trochę te czarne skrzynki, które zapisują przebieg katastrofy lotniczej. Jeśli nic się nie dzieje, taśma sama się kasuje. Tak więc jeśli ulegniesz katastrofie, dowiesz się, dlaczego tak się stało; jeśli nie, zapis twojej podrózy będzie o wiele mniej klarowny."

Trudno mi to nawet cytować. Na mojej drodze stanęła symboliczna brzoza. Takie brzozy to chyba jednak nie przypadki. Moja czarna skrzynka cała w drzazgach.

________________


Chris Steward - "Trzy sposoby na wywrócenie łódki", 

czyli co robi perkusista Genesis po odejściu z kapeli i zanim na dobre zajął się hodowlą owiec.
Można przeczytać, owszem, jeśli ktoś ma dużo czasu i lubi takie literackie usia-siusia. Ja połknęłam w jeden wieczór w wannie. Z pewną przyjemnością, nie zaprzeczę. Niewiele jeszscze jednak pamiętam, a od tego czasu minęły dopiero dwa tygodnie.



piątek, 8 marca 2013

Kobieta przy święcie

ona ma niesłychany powiew świeżości
on to nawet sobie
obrazuje
on postrzega ją jako
prześcieradło
i dla tego
gdy ją dotyka
to boi się
pomiąć
a nie chce
pominąć.

(Dariusz Basiński)
















poniedziałek, 25 lutego 2013

Papuga Flauberta

Nie, żebym ja się szczególnie interesowała Flaubertem, ani nawet papugami; a w szczególności już papugami na usługach sławnych pisarzy nie interesuję się nic a nic. Idę za to tropem książek, które wyszły spod ręki Juliana Barnesa. Na tyle intensywnie i zdecydowanie idę  nawet, że w krótkim czasie sięgnełam po trzecią pozycję ("Poczucie kresu"), zafascynowana poprzednimi dwiema.

O stylu tego pana napomknęłam już przy okazji tego wpisu: ----> O  TEGO!
Powtarzać się zatem nie będę.   A może warto byłoby?



Niniejsza pozycja należy do grupy tych, które trudno przyporządkować do konkretnego gatunku. Bo co to niby jest? Ani to biografia słynnego pisarza, ani to jakiś przesadnie rozbudowany esej, ani też pewnie czysta beletrystyka. Zbyt dużo tu faktów, jak na standardową powieść obyczajową, a zbyt mało, jak na typową biografię.  Więc co w takim razie?

Dodatkowo narrację prowadzi nie sam autor (w osobie pierwszej), a wprowadzony dodatkowy bohater (narracja w osobie pierwszej). Gustaw Flaubert powiedział: "Artysta musi postępować tak, aby potomność sądziła, że nie istniał." Nie wiem, czy nie nadinterpretuję, ale wydaje mi się, że właśnie ze względu na to motto uciekł się Julian Barnes do wprowadzenia narratora-pośrednika. Po przeczytaniu książki wiem jednak, że uczynił to mrugając porozumiewawczo okiem.

Cała książka pisana jest niejednolicie stylistycznie - w jednym rozdziale natkniemy się na kartkę z pamiętnika, w drugim na tabelaryczne CV, w kolejnych zaś na szkolną wylicznakę, ankietę, arkusz egzaminacyjny, mowę obrończą, słownik pojęć, psychologiczną analizę, tabloidowe spekulacje. Cała biografia nie została ułożona według chronologii, a według oryginalnie  (ciekawie) dobranych kontekstów.

Zachwycający jest język - oryginalne frazy, bogate i zaskakujące  porównania, jednostronne dialogi nie wymagające dopełnienia rozmówcy - to wszystko sprawiło, że się nie nudziłam, że wchłonęłam tę książkę z pogłębionym oddechem i przyspieszonym tętnem.  Te wszystkie ochy i achy będę artykułować jeszcze przez miesiąc. Te ochy i achy dowodzą, że wyróżnienia, jakie autor zebrał za tę książkę (nominacja do Nagrody Bookera) były w pełni zasłużone.

Szczególnie ujął mnie rozdział, w którym autor (narrator) rozprawia się z życiorysem autora. Przedstawia dwie jego wersje: życiorys w kontekście sukcesów oraz to samo w kontekście życiowych nieszczęść i porażek. Taki zabieg porwał mnie z tegoż głównie wzlędu, że sama również od wieków uważam, iż nie istnieje nic takiego, jak prawda uniwersalna. Jest prawda subiektywna - widziana różnymi oczami i z różnej perspektywy prezentuje się zupełnie inaczej.  W odwzorowaniu własnej osoby czy doświadczonej  sytuacji pokazujemy więc głównie to, co chcemy uwypuklić - naszą własną wersję  demo - która też jest różna w zależności od tego, jakie wrażenie i uczucie chcemy wywołać. Inną "prawdę" pokażemy osobie, u której chcemy wzbudzić szacunek i podziw, a inną  tej, co do której oczekujemy, że się nad nami ulituje. Cały czas - rzecz jasna - będzie to ta sama "nasza prawda", choć za każdym razem lekko modyfikowana.

I tak na przykład, mając za źródło i pierwowzór "Papugę Flauberta" mój życiorys mógłby wyglądać tak:

Wersja I:
Beata - W szkole radziła sobie całkiem nieźle, lecz odrzuciła większość ciekawych propozycji, jakie jej się objawiały: nie poszła zdawać na dyrygenturę, nie ukończyła informatyki, nie wyjechała na roczne stypendium do Niemiec, nie skorzystała również z propozycji objęcia stanowiska asystenta na swojej uczelni. Teraz te niespełnione ambicje odreagowuje rwąc  tkaniny i je zszywając na nowo. I tak w kółko. Sztucznie dorabia do tej ciągłej demolki ideologię, tłumacząc, że wykonuje patchwork.

Wersja II: 
Beata - W szkole radziła sobie całkiem nieźle. Odrzuciła wprawdzie większość "intratnych" i kuszących propozycji, które ścieliły się gęsto na jej drodze. Nie czuje się jednak niespełniona. Bynajmniej! Ukończyła renomowaną uczelnię, pracę magisterską obroniła na pięć, nauczyła się języka obcego, odbyła praktykę w międzynarodowej firmie na poważnym stanowisku oraz posiadła cały szereg innych umiejętności; obecnie jest najbardziej wykwalifikowaną szwaczką w tej częsci Europy, docenianą przez otoczenie, dzięki czemu  kocha swoją pracę i wykonuje ją w pasją i poświęceniem.

No i co? Niby to samo, a jednak inaczej. To mnie właśnie urzekło w tej książce - takie  zabawy z językiem  i zabiegi literackie,  takie właśnie smaczki. Barnes w "Papudze" zaskakuje tak wielokrotnie. Jeśli równie dobrze spisze się w następnych książkach, które już stoją i przebierają nogami, czekając na swoją kolej, kto wie... może na jakiś czas zdetronizuje Irvinga.


Na deser naturalnie kilka cytatów:

"Uwaga! Aby uczynić kompletnym spis znanych nam zwierząt, którym Gustaw użyczył gościny w swoim domu, musimy wspomnieć, że w październiku 1842 roku cierpiał na mendy."

"Można i zjeść ciastko, i mieć je na talerzu; jedyny kłopot z tym, że się tyje."

"Ale nie odczuwał bynajmniej nienawiści do kolei samej w sobie; nienawidził sposobu, w jaki pochlebia ona ludziom, dając iluzję postępu. Co przyjdzie z postępu naukowego bez postępu moralnego? Kolej po prostu pozwoli wiekszej liczbie ludzi zmieniać miejsce pobytu, spotykać się i być głupcami w gromadzie."

"Możesz opisywać wino, miłość, kobiety i chwałę, pod warunkiem, że nie jesteś pijakiem, kochankiem, mężem czy żółnierzem. Jeśli uczestniczysz w życiu, niezbyt dobrze się w nim rozeznajesz: zbyt wiele przynosi ci albo bólu, albo uciech."

"Flaubert uczy patrzeć prosto na prawdę i nie mrużyć oczu w obliczu jej konsekwencji."

"Dzieło sztuki jest piramidą ustawioną bez żadnego celu na pustyni; szakale obsikują jej podstawę, a mieszczuchy gramolą się na wierzchołek."

"Ironia. Nowoczesna moda: albo diabelskie piętno, albo rurka, przez którą rozsądek może wdychać tlen."

"Książki nadają sens życiu. Jedyny kłopot polega na tym, że nadaja sens życiu innych ludzi, nigdy zaś twojemu."

"Kobiety są inne; a w każdym razie szczegóły, słabości, które uwypuklają w opowiadaniu, bardzo rzadko mają charakter cielesny, w czym właśnie lubują się mężczyźni. Szukamy (my kobiety) znaków, które mówią nam o charakterze - dobrym albo złym. Mężczyźni natomiast szukają znaków, które by im pochlebiały. Są w łóżku okropnie próżni, bez porównania bardziej niż kobiety. Przyznaję, że poza łóżkiem obie płci są lepiej do siebie dopasowane."




piątek, 22 lutego 2013

Prawie że

Czytam sobie tego Barnesa z dużą uwagą i radością. Roztkliwiam się nad tym, jakie tam są mądre słowa i jakie piękne frazy. Chciałabym je wszystkie adoptować. Chciałabym tak umieć mówić, jak on pisze - ten Barnes.
Czytam:
"Sieć moża zdefiniować na jeden z dwóch sposobów, zależnie od punktu widzenia. Normalnie powiedziałoby się, że jest to rodzaj siatki do łapania ryb. Ale równie dobrze można, z niewielkim uszczerbkiem dla logiki, odwrócić ten obraz i zdefiniować sieć tak, jak uczynił to jeden krotochwilny leksykograf, który nazwał ją zestawem dziur połączonych szpagatem".

Powyższe stwierdzenie ma swoje luźne rozwinięcie w dalszej części książki w rozdziale o apokryfach:
"Książki, których pisarz nie napisał w latach młodzieńczych, różnią się od tych, których nie napisał po ogłoszeniu, że jest zawodowym pisarzem. Za te ostatnie nieksiążki musi ponosić odpowiedzialność."

A to z kolei ma jeszcze luźniejsze powiązanie z moją osobą -  tak mi się coś widzi. Bez uszczerbku dla logiki - rzecz jasna. Pobożne życzenie!

Moje życie  składa się ostatnio z całego szeregu zaniechań i z drugiego szeregu zaprzeczeń. Prawie że żyję w prawie że domu, na łonie prawie że rodziny. Prawie że pracuję w prawie że paru miejscach naraz. Dziś prawie że udało mi się przekonać moje kursantki, że potrafię wykonać wszystko (prawie wszystko), za co się nie chwycę.
Kiedyś prawie że grałam na pianinie, również prawie że - na gitarze,  prawie że przejechałam na rowerze wszerz Polskę, prawie że przeszłam Orlą Perć i prawie że wcale się wtedy nie bałam. Dziś prawie że rozmawiam swobodnie po niemiecku i prawie że biegła jestem w temacie książek i kina.

Prawie że sprawdzam się na gruncie towarzyskim. Prawie że w różnych rzeczach aktywnie uczestniczę.

We wszystkim "prawie że", które kruche jest jak szkło i tylko mały powiew wystarcza, aby wszystko poszło w cholerę. Bez "prawie że" nie egzystuję. Bez "prawie że" traci rację bytu wszystko, co po nim występuje.

Tylko w jednej rzeczy  sprawdzam się pełną parą. Pomimo tego braku stabilności, pomimo tego stania ciągle jedną nogą tu, a drugą gdzie indziej, udaje mi się być autentycznie szczęśliwą. Bo na co dzień cieszą mnie pierdoły - te takie nawet całkiem maciupkie, ledwie widoczne gołym okiem - dziś na przykład to, że pomalowałyśmy sobie z Oliśką śliczne kolczyki, że udały nam się pyszne ciastka i że padał ładny śnieg.  Nie wymagam od życia globalnego spełnienia. Zadowala mnie tysiąc lokalnych, takich wręcz zupełnie podwórkowych. Tego nauczyła mnie mama. Tego uczył tata, choć był zwykle jedynie  tatą na pół etatu.  To się dostaje w genach. I to chroni przed samozagładą. Trzeba było nauczyć się czasem odwracać kota ogonem i zamieniać pecha w swoją szansę.

- No to jak cię już życie tak pieprznie, że się zegniesz wpół, to co robisz? - spytał kiedyś kolega fotograf.
- Nic nie robię. Tkwię taka zgięta. Bo ja taka zgięta ładnie wyglądam - odpowiedziałam.

Za to dziś jestem rodzicom wdzięczna  i   wreszcie to doceniam.
__________________

I idąc dalej tropem tych luźnych skojarzeń - dziś zaserwuję serca. Serca sauté.
Życiowo wprawdzie sercownie u mnie nie jest, za to szyciowo - i owszem. Serca cieszą już samym tylko kształtem.  I sercami można nieźle się obłowić... kasy wystarczy przynajmniej na kilka obiadów. A przecież  powiedziałby ktoś nieraz: "Phi! Serca! Też mi coś..."




czwartek, 21 lutego 2013

Międzynarodowy Dzięń Języka Ojczystego





A że ja jestem fanką naszego języka ojczystego - jestem wręcz w tym fanowaniu prawdziwym stachanowcem - jakże bym mogła nie celebrować?!

A celebruję pięknym "romantykiem" (bo erotykiem, to chyba zbyt wiele powiedziane) Dariusza Basińskiego:


on dotyka jej ust
piórnikiem drewnianym
na płask
przez sen
jej
ona nic nie wie
gdy się budzi
a on
ma na tej deseczce potem
przez dzień
jej aktualny pocałunek
w biurze projektów
i jakoś lepiej
mu 
się kreśli




A wieczorem pocelebruję jeszcze w wannie. Bo ja czytam sobie w wannie co wieczór. Nie tylko od święta :)


niedziela, 10 lutego 2013

Mam stresy czytelnicze

Pod koniec roku wygrałam książkę z dedykacją autora. Mało tego - odebrałam ją z rąk tegoż pana. Duże to dla mnie przeżycie. Plebiscyt nie był szczególnie trudny. Należało wypowiedzieć się na temat sformułowany przez redakcję lokalnej gazety (wydanie internetowe): "Zinterpretuj symbole zawarte na okładce książki". 


Zinterpretowałam.
Po swojemu.
"Najbardziej rzucającym się w oczy symbolem okładki, w moim mniemaniu, jest jej kolor. A to stanowi dowód na to, że mózg ma jednak płeć, bo to co dla mężczyzny jest niebieskie, kobieta jednak odbiera jako czerwone."
Tyle!  Żadnych tyrad na temat tego, jak to jednostka czuje się wyalienowana w nowoczesnym świecie, na co niewątpliwie mogłaby wskazywać czarna kropka w plątaninie białych, agresywnych w kształcie, geometrycznych linii. I żadnych skojarzeń z bombą spadającą na miasto i mającą lada moment obrócić wniwecz zastany tam porządek.

Po odbiór książki pobiegłam jak na skrzydłach. Nawet nałożyłam odświętne barwy na twarz, bo to duża okazja. Ale sprawa przyschła, książka powędrowała na półkę.

A miesiąc potem spotykam pisarza na ulicy. W zasadzie na poczcie. Zaczynam utwierdzać się w przekonaniu, że poczta główna w moim mieście będzie tym miejscem, które po latach będę wspominać, jako miejsce permanentnego zażenowania własną nieporadnością.   (Kto czytał, te wie, do czego ta aluzja).

Stoję więc sobie spokojnie w tej kolejce, udaję, że bardzo zajmuje mnie spis adresatów w mojej książce pocztowej, byle tylko nie narazić się na kłopotliwą (głównie dla mnie) konfrontację z mistrzem, który stoi w kolejce obok. Ale on podchodzi i pyta: "I jak? Przeczytała pani już książkę? Jak wrażenia?" Nie, żeby złośliwie pytał, tylko tak z grzeczności zagaił, skoro się już poznaliśmy - jak mniemam.
A moje ciśnienie wzrosło niebezpiecznie, bo bardzo chciałam mu odpowiedzieć, że tak, że lektura była świetna. Bądź nieświetna. Jakąkolwiek opinię chciałam z siebie móc wyartykułować. Rozpatrywałam nawet w myślach, czy by czegoś sensownego i dyplomatycznego w tej kolejce do okienka nie skonfabulować. Ale powiedziałam w końcu: "Wiem, że byłoby grzeczniej, gdyby mogła panu powiedzieć, że tak, że przeczytałam i byłam zachwycona. A tymczasem "Zakony" czekają jeszcze, bo kolejka książek do przeczytania długa. Wyprzedaż była w Weltbildzie i zakupiłam stos. Muszę teraz ten stos jakoś opanować."

Obiecałam, że przeczytam na pewno. Szczerze. I nawet zrecenzuję.
Chyba się spociłam.

A teraz jeszcze drugi stres. Drui zobaczyła, że czytam "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął".
Na bocznym pasku tej strony  to zobaczyła... I pyta w komentarzu: "Ciekawe, jakie będą twoje wrażenia." No i jak tu doczytać spokojnie do końca? Boję się konfrontować własne spostrzeżenia z opiniami osób, na których mi zależy. A na opinii Drui przecież mi zależy...



Ale doczytałam. Odczucia mam. Zaryzykuję więc...

Lekturę czyta się świetnie. Śniadaniowo,  bez wysiłku i stękania. Książka pisana  językiem lekkim, nieskomplikowanym, nie przeintelektualizowanym przesadnie, pogodnym. Musiałam narzucić sobie czytelniczy reżim i dzielić powieść na etapy, bo wciągająca akcja groziła zawaleniem terminów w realizacji zleceń.

Przybliżać akcji nie będę, bo to znajdziecie w każdej z dostępnych recenzji,  jeśli już w ogóle musicie czytać recenzje, zanim  poznacie książkę. Ja do nich niestety sięgnęłam. Nie dość, że z góry poznałam przebieg akcji, to jeszcze niepotrzebnie ukierunkowała mnie (a przez to oburzyła) opinia, że "Stulatek..." łączy w sobie niefrasobliwość Pippi Langstrumpf oraz kryminalną tradycję Stiega Larssona. O ile podobieństwo do Pippi znajduję tu na każdym kroku, to z drugą częścią wypowiedzi nie zgadzam się ani na jotę i takie uproszczenia traktuję jako nieuprawnione nadużycie. Gdy moja siostra zaciekawiona spytała o książkę zdaniem: "Ooo, kryminał, to coś dla mnie.", odpowiedziałam: "A tam kryminał zaraz. Tylko kilka trupów i to mimochodem, nie żeby specjalnie." Tak więc obecność nieboszczyków w powieści nie przesądza jeszcze  o jej przynależności do kategorii KRYMINAŁ. Tego dowodzi "Stulatek..."

Ujęły mnie postacie, właściwie ich  charakterystyka potwierdzana wiernie w dialogach i uwidacznianych nawykach każdego z nich.  Opisy  nieco schematyczne i uproszczone - nie przeszkadzało mi to jednak. Uproszczeń owych  nie traktowałam jako pisarskiego pójścia na łatwiznę. Bez protestu przyjęłam argument pisarza, że w tej książce najważniejszy jest przebieg akcji oraz fortunne zbiegi okoliczności.

Z początku najeżyłam się na fakt, że Jonas Jonasson skorzystał z gotowej recepty na sukces - pomysł ściągnięty z "Foresta Gumpa". Pisarz jednak okazał się być uczniem, jakiego nauczyciel  z ambicjami nie ma prawa się wstydzić.  Z niecierpliwością czekałam, aż liczne reminiscencje z przeszłości bohaterów zostaną powiązane z wydarzeniami obecnymi. Byłam ciekawa, jak sobie pan Jonas z tematem poradzi.
I dał radę. Koncertowo. 
Wątki powiązał finezyjnie i po mistrzowsku w policyjnym zeznaniu bohaterów. Spowodował u mnie liczne wybuchy gromkiego śmiechu oraz osiągnął to, że z niecierpliwością będę wyczekiwać następnej  powieści tego autora. A media donoszą, że pracuje nad kolejną, co mnie cieszy, bo podobnie jak w przypadku Irvinga - Jonasson  spowodował, że zaiskrzyło między nami od pierwszego nieboszczyka.

___________


Po lekturze zapełniło mi się kilka stron w cytatowniku. Tu wypiszę tylko kilka:

"Trup poleciał do przodu i uderzył głową o metalową rączkę.
- To mogłoby boleć, gdyby okoliczności były nieco inne - rzekł Allan.
- Nawet bycie martwym ma swoje zalety - Dodał Julius."

"- Zemsta to nic dobrego - przekonywał go Allan. - Z zemstą jak z polityką, jedno kończy się drugim, złe staje się gorszym, a gorsze najgorszym.
Allan zgadzał się co do tego i przyjaciele wymyślili sensowny kompromis. Esteban nasika do bańki z mlekiem, ale nie zrobi kupy."

"Gdy okazało się, że trup we wraku samochodu jednak żyje, Benny natychmiast wysłał Juliusa po apteczkę..."

" (...) i nagle stało się to bardzo proste. Fałszywy marszałek mógł teraz wymyślić cokolwiek; Stalin był przecież zbyt martwy, aby to zdementować."

"W końcu w życiu jest tak, że nie zawsze właściwe jest to, co właściwe, tylko to, co jest właściwe według tego, kto decyduje."

"Poza tym ofiara numer trzy żyła, ta, która była najbardziej martwa ze wszystkich."

"(...) Per-Gunnar  może spokojnie poczekać na Biblie parę dni, przecież i tak nie ma w nich najświeższych wiadomości. Ale nie można czekać w nieskończoność, bo gdy już Jezus wróci na ziemię, wszystkie rozdziały mówiące o jego nadejściu będą przestarzałe."

"Prokurator Ranelid pomyślał, że bomba atomowa  mogłaby rozwiązać to i owo, zwłaszcza gdyby Karlsson siedział na niej w momencie wybuchu."

"Allan miał dosyć życia, bo życie zdawało się mieć dosyć jego, a on nie był z tych, co się narzucają."

_________

No to tyle tytułem tej recenzji...
Joanna Chmielewska :)


poniedziałek, 4 lutego 2013

Tekstylia

Czytałyście zapewne, szanowne koleżanki,  którąś z powieści Debbie Macomber - opowieści z typu tych, w których kobieta prowadzi sklepik z tkaninami / warsztat tkacki / zakład dziewiarski etc., zostaje dotknięta przez ciężką chorobę / opuszczona przez męża lub przyjaciela i nagle znajduje się wybawca - jakiś superprzystojniak - dostawca owych włóczek / materiałów / włosów do peruk czy czego tam jeszcze / konwojent / kominiarz  lub inny wykonawca typowo męskiego zawodu. Oczywiście opowieść kończy się dla głównej bohaterki tylko dobrze, czyli że znajduje słodki finał w silnych ramionach owego szlachetnego superhero. Każda znana mi dziewczyna, która, podobnie jak ja, siedzi zawodowo w tym dziewiarsko-szwalniczym biznesie po uszy, prędzej czy później potknęła się o którąś z tych cud-powieści pisanych według tego samego schematu.

Otóż przeczytałam ostatnio "Tekstylia" napisaną przez Orly Casel-Bloom - jak zapewnia wydawca, jedną z pięćdziesięciu najbardziej wpływowych kobiet Izraela. Książka bynajmniej nie pisana więc przez wspomnianą Debbie, ani bynajmniej nie z tego schematu, a wręcz będąca  dokładną tego  antytezą,  a z powyższymi wiąże ją jedynie tytuł i sceneria (scenografia!) rozgrywającej się akcji.



Przyznam się szczerze, że książkę ową zakupiłam właśnie dzięki tytułowi, jako że temat tekstyliów jest mi szczególnie bliski od lat. Dodatkowo przekonała mnie okładkowa zapowiedź, która napomykała, że będę miała do czynienia   ze "Zwariowaną, zabawną, poruszającą, mistrzowską literacko podróżą w samo sedno izraelskiego absurdu." 

Owo sedno tego absurdu, który swoją drogą wcale nie musi być znowu taki izraelski, napotkałam już na samym początku książki.

Opowieść wprowadza czytelnika w życie dość majętnej żydowskiej rodziny zbudowanej według schematu 2+2. Szybko poznałam wszystkich członków rodziny, a już najbardziej ich dziwactwa, które są esencją całego tego literackiego przedsięwzięcia.  Wszyscy prowadzą dziwaczne życie, które za sprawą świetnego pisarstwa i dużej dawki dystansu wobec przewijających się wydarzeń szybko zaczynamy postrzegać jako jakąś irracjonalną  normę.  Wszyscy (jak to wyczytałam na okładce z tyłu książki i z czym się całkowicie zgadzam) zajmują się "uśmierzaniem życia", znieczulaniem świadomości  w obliczu lęku, bólu i strachu.

Matka prowadzi odziedziczoną po babce fabrykę piżam, cały czas od dziesięcioleci w niezmieniony sposób. W obsesyjny sposób boi się dokonywać zmian w procesach technologicznych produkcji swojej fabryki, których nie życzyłaby sobie babka. Obsesyjnie również boi się zestarzeć. Poddaje się więc niezliczonej ilości plastycznych operacji, mających pomóc jej zachować młodość. Wartością dodaną, jeśli nie zasadniczą tych chirurgicznych zabiegów są euforyczne stany po znieczuleniu ogólnym  (a że takowe są - sama przekonałam się kiedyś na własnej skórze).

Ojciec - po wynalezieniu ruchomych schodów specjalnej konstrukcji (poruszających się spiralnie) i odebraniu zasłużonych laurów, włącznie z najwyższymi państwowymi odznaczeniami,  popadłby pewnie w niepamięć świata nauki, gdyby nie dostał zlecenia od ministerstwa obrony na wynalezienie supermocnego włókna, które należało pozyskać do produkcji odzieży kuloodpornej. Prace nad wynalazkiem omalże nie legły w gruzach wraz ze śmiercią większości populacji pająków, które produkowały sieć będącą źródłem pozyskiwania superwytrzymałych włókien. Wynalazca porażkę tę  (choć jak się później okazało, nie była to jedyna przyczyna) przypłacił ciężką depresją, za sprawą której zakochał się irracjonalnie we wspólniczce naukowego przedsięwzięcia.

Syn Dael - wykonuje cholernie niebezpieczną robotę. Codziennie wręcz ociera się o śmierć. Strzela do palestyńskich żołnierzy i w ogóle do wrogów systemu, balansując na granicy życia i śmierci pod nieustającym ostrzałem nieprzyjaciela. Jest snajperem doskonałym - strzela do celu bez chybień - a to tylko dzięki temu, że w chwili oddania strzału w miejsce twarzy potencjalnej ofiary wstawia w swojej wyobraźni  twarz osoby, która mu w życiu dokuczyła, lub choćby lekko nacisnęła na odcisk. Zajęcie to traktuje jednak nieco beznamiętnie - ma ono być przystankiem w drodze do stania się erudytą.

Córka Lirit - w czasie rekonwalescencji matki po kolejnym zabiegu zajmuje się fabryką w  jej zastępstwie. Prowadzi dwa życia - jedno na prowincji, które dzieli z chłopakiem ascetą, ekologiem i pseudofilozofem - jak się okazuje, również wirtuozem koniunkturalizmu. Drugie w mieście, w domu rodziców, podczas pobytów matki w szpitalach - spędza wtedy czas głównie na rozpieszczaniu siebie, na zaspokajaniu hedonistycznych zachcianek, na które apetytu nabiera w okresach ascezy narzuconej przez apodyktycznego narzeczonego.

Wszystkie te osobistości czeka trudna próba - nadchodzi dzień, w którym  wszyscy oni będą zmuszeni zweryfikować swoje zapatrywania na życie, na potrzeby i wygody, na wartości, które są dla nich ważne i te, które są jedynie tłem. Żadne z nich nie zda tego egzaminu celująco, choć zabawne (ale i nakłaniające do refleksji) jest to, jak sobie próbują radzić z kryzysem lub raczej przed nim uciekać.

Pod względem językowym oceniam książkę na czwórkę z plusem - technicznie nie można jej niczego zarzucić, co po mękach przy "Szelmostwach niegrzecznej dziewczynki" wydało mi się zasłużoną nagrodą. Książkę czyta się szybko, płynnie i bez zacięć. Styl jednak jest zbyt reporterski, a przez to czułam się, jakbym fabułę oglądała przez szybę. I to pancerną. Historie tych osób poznawałam z zaciekawieniem, choć nie wywoływały one we mnie większych uczuć. Wszystkie postaci były dla mnie jednakowo chłodne, żadnej z nich nie polubiłam bardziej od innych.

To chyba jedyny mankament, jakiego się dopatrzyłam.

Podobało mi się natomiast to, że historia, pomimo dość wyraźnego  zawieszenia w określonym miejscu i czasie, tak naprawdę mogłaby wydarzyć się wszędzie. Dopatrzyłam się wielu cech, które z powodzeniem - przeniesione na nasze podwórko - znalazłabym u siebie, swoich sąsiadów i znajomych. Nie jest to szczególnie budujące, zważywszy na fakt, że większości tych cech należałoby się raczej wstydzić.

Na koniec garść cytatów:

"A jednak od czasu do czasu przypominał sobie o swoim żydowskim pochodzeniu i powtarzał w duchu, że gdyby wtedy żył, to pewnie by już nie żył." (rzecz dotyczyła rozważań o holokauście).

"Profeta dochodził też do wniosków optymistycznych: ród człowieczy ocalą Chińczycy. Oni to, stanowiący największy kawałek populacyjnego tortu naszego globu, zrozumieją, że żaden inny naród nie jest w stanie opanować groźnej autoagresji, jaka ogarnęła ziemię. Wówczas z konfucjańską dyscypliną, kładąc nacisk na biurokrację i przykładając wagę do detali, Chińczycy zawładną światem, który będzie już prawie całkiem wirtualny  i znanymi sobie metodami doprowadzą go do ładu."

"Mandy uważała, że państwo, które zapewniło jej mężowi wszelkie warunki do pracy nad mundurem ochronnym, powinno pilnie zainwestować w dren do odprowadzania wody sodowej, która uderzyła mu do głowy, odkąd dostał Nagrodę Izraela."






poniedziałek, 21 stycznia 2013

Na mocy artykułu





- Czy możemy zamienić termin pani wizyty z piątku na środę? - zaskoczyła mnie dziś telefonem kosmetyczka, u której miesiąc w miesiąc maluję paznokcie.
To jedyny kobiecy luksus, na jaki sobie pozwalam.   Bycie przez tę godzinę miesięcznie księżniczką kosztuje  mnie sporo (i kasy, i czasu). Nie zamienię tego jednak za nic. I za nic z tego nie zrezygnuję... Chyba, że zapomnę:
- Przecież ja nie mogę w piątek. Naprawdę umówiłyśmy się na piątek? Przecież w piątek prowadzę kurs. W każdy piątek bez wyjątku!

Strumień ostatnich zajęć zupełnie zaburzył mi porządek. Czasem się tak właśnie zapomnę, zupełnie i bez reszty. Zwłaszcza, gdy coś mnie bardzo, ale to bardzo wciągnie.



Wczoraj na przykład wciągnęła mnie nowa książka, którą wzięłam do wanny. Wsiąkłam na kilka ładnych godzin. Zupełnie straciłam poczucie czasu. Oliśka parę razy wołała: "mama, miałaś mi poczytać". Po którymś tam "Zaaaaraz" rzuconym leniwie z łazienki nie wytrzymała. Wpadła  z hukiem. Przykleiła mi kartkę  do okładki nowej książki. I znikła.




No, są takie argumenty*, przy których każde "zaraz" traci sens i zaczyna ciążyć tak, że człowiek gotowy jest mokry wskoczyć do tego łóżeczka, przytulić to rozgrzane ciałko i za zaniedbania przepraszać do rana.

Przeczytałam jej cztery "Klechdy domowe", a miałam przeczytać jedną.


____________
A argument, dla tych, co nie mogą odczytać, brzmi: "Kocham Cię!!! Będę na Ciebię czekać w łużeczku. Czekam już tak długo że moje serce tęskni a oczy wypuszczają krople. I leżę w łzach tęsknoty. Wracaj do mnie. Córeczka Ola."
(pisownia oryginalna)








sobota, 12 stycznia 2013

Ona się pozastanawia teraz...

Od pewnego czasu nie czytam poezji. Ja od poezji nawet stronię. Zaczytuję się w tych krwawych beletrystycznych historiach, jakbym chciała coś odreagować.

Nie odpuściłam sobie poezji jednak zupełnie. Czasem zachwyci mnie tekst piosenki, czasem zatrzyma Poniedzielski. Czasem Szymborska. Czasem  Nohavica. Albo Andrus ze swoim wierszem jednorazowym.
Tylko co to jest za poezja... ten wiersz jednorazowy. 

Raz nawet na parę chwil skradł moje serce Dariusz Basiński. Taki artysta kabaretowy. Napisał książkę z wierszami, która w całej swojej formie była ciekawa. Miała obrazki. Nie wiem dlaczego, obrazki to dla książki rzecz wstydliwa (w mojej głowie mam taką myśl, nie żeby w ogóle). Tak jakoś sobie to kiedyś zakodowałam  i nie potrafię od tego uciec. Wstydliwa rzecz i już!

Basiński tę myśl w mojej głowie odwraca. Jego wiersze w dużej mierze składają się z obrazków.  I nie wiadomo po chwili, co z nich ma większą treść: tekst czy te obrazki.
Że już nie wspomnę, że Basiński - taki kabaretowy artysta - nie próbuje na rozum brać kobiety. Wie, że się nie da, więc tylko obserwuje i opisuje.
Cudnie opisuje.

I nie śmieje się, że ja czasem płaczę nad geometrycznym. W końcu jak każda kobieta.  Co najwyżej zadzwoni do matki.



I tak ja mnie kiedyś ujął obrazkami Basiński, tak dziś nie mogę przestać oglądać tego:


A cała rysowana treść tutaj: ---> O TUTAJ!
Piękne, prawda?

sobota, 5 stycznia 2013

Wypijemy jednego, drugiego, trzeciego...

Koń, szabelka i butelka
ot, Polaka miłość wielka
niech no Bozia jeszcze zdrówko da
i dzieweczkę, co do laseczka szła i szła...*

No i przyszła...

Katy Carr. Szalenie sympatyczna, zdolna, o polskich korzeniach, z dźwięcznym głosem i śmiechem. 
Kto słucha Trójki, pewnie o niej słyszał. Czy słuchacze innych stacji mieli również tę przyjemność - nie jestem pewna.
Tak czy inaczej warto ją wpuścić pod swój dach, bo to muzyka, która pachnie domem - i wsłuchać się przy okazji w niesamowitą historię, którą opowiada brytyjska piosenkarka.




Opowieść jest tyleż niesamowita, co mało prawdopodobna. Wydarzyła się jednak naprawdę.

Do stworzenia utworu zainspirowała Katy  historia Kazimierza Piechowskiego - oświęcimskiego jeńca, który wraz z trzema kolegami w czerwcu 1942 r. uciekł z obozu samochodem komendanta  Rudolfa Hoessa - w przebraniu w niemieckie mundury, główną bramą obozu. Większość z nas zna tę historię.

Nie znała jej jednak wcześniej Katy. Po pewnym czasie piosenkarka dowiedziała się jednak, że bohater jej opowieści żyje, ma się dobrze i mieszka na Pomorzu. Doprowadziła do spotkania, co zaowocowało wyprodukowaniem filmu dokumentalnego  o tej histerycznej ucieczce.



Trójka pokochała Katy. Moje środowisko również. Ja w każdym razie na pewno. A ona nam się pięknie odwdzięczyła cudną, dźwięczną płytą, pełną kompozycji do których akompaniuje na naszych strunach.

No to jeszcze na udane domknięcie tego wieczoru:






_______________

* A cytat skąd, kto pamięta?




wtorek, 1 stycznia 2013

Hey Joe, dokąd idziesz z tym pistoletem?

15.17
Hey Joe, dokąd idziesz z tym pistoletem w ręku...

Już kolejny Nowy Rok spędzam z uchem przy radiu. Kilkanaście godzin muzycznej uczty,  w towarzystwie Barona, Niedźwiedzia i pozostałych najlepszych z najlepszych dziennikarzy trójkowych. W realu bez towarzystwa choćby jednej osoby, której mogłabym skomentować cokolwiek... Ech... Pokopane mam życie jak filmy Petera Grenawaya.


 15.42
Mieszkam w wysokiej wieży otoczonej fosą...

Podczas, gdy produkuje się (za przeproszeniem) Sztywny Pal Azji, czytam wywiad z (za przeproszeniem) Leonem Wiśniewskim w NaTemat.pl
Tfu!
Nie lubię faceta. Mam podstawy. Przeczytałam dwie książki, na kanwie których wyrosły we mnie stosy uprzedzeń i literackiego zniesmaczenia - prawie jak dorodna pleśń na wilgotnym chlebie. Pleśń taka tak ładna jest, że szkoda od razu wyrzucić, lecz w końcu wyrzucam, bo zjeść się tego nie da. Tak jest i z tą rozmową.
Lubię czytać wywiady. Doceniam, gdy są świetnie skonstruowane, gdy pytający zna temat, gdy pyta interesująco, nie o rzeczy oczywiste i encyklopedyczne. Gdy sięgnie do zakamarków. Gdy krąży i kluczy.
Czytam więc wywiady dość często.

Pani Reporter zaczyna:
„Irytujący”, „pretensjonalny”, „nudny”, ale też „zachwycający” i „przenikliwy”. Opinie o pana literaturze są dwojakie, albo miesza się pana z błotem, albo wychwala pod niebiosa.
Wiśniewski na to:
Irytujący, powiada pani? To dla mnie raczej komplement niż obrzucanie błotem. Ponadto sięganie po błoto, aby mnie obrzucić, to wysiłek.


Uwierzyć w to? Zapatrzony w siebie i zakochany w swoim własnym odbiciu pisarzyna dał się już poznać z tej ciemnej strony, czyżby zmienił dyskurs? Drążę więc.

Reporterka pyta:
Zarzuty krytyki nie dotyczą zwykle tematów, jakie pan porusza, ale stylu, który uznawany jest jako grafomański.
Pisarz odpowiada:
Nie są mi znane takie opinie krytyki. Uznawany przez kogo? Przez panią? Wybaczy pani, ale nie mam absolutnie najmniejszego powodu, aby uznać panią za jakikolwiek autorytet w temacie literackiego stylu. Nie spotkałem się nigdy z negatywną opinią dotyczącą mojego stylu.
Czyli, że jednak niespodzianki nie było. Oj, szkoda...

16.05
Metallica - I can't remember anything

Czytałam gdzieś już wywiad z tym panem. Szukam. Zajmuje to chwilę, ale odnajduję: wiosenne wydanie Papermint. Przelatuję wzrokiem, aby sobie przypomnieć. I znów zabiera mi  to chwilę. Na liście trójkowej mijają w tle ze dwie piosenki. Wywiad jest jednak tak mdły, jak cała ta wiśniewska pisanina. Bardziej reporterski niż emocjonalny. Ot, "co czytałeś", "kto ci polecił", "kiedy wyjechałeś", "kiedy zamierzasz wrócić" i takie tam usia-siusia. A ja lubię, gdy wywiad jednak wzbudzi emocje. Nie tyle przykładam wagę go samych odpowiedzi, co do pytań, ich kolejności, dociekliwości, wręcz reporterskiej złośliwości, do budzącego się w rozmówcach napięcia, wzajemnych sympatii lub antypatii. Dlatego ten pierwszy wywiad zapamiętam. Drugi pewnie puszczę w zapomnienie.    

16.25
Nie pytaj mnie, dlaczego ciągle chcę zasypiać w niej i budzić się...
Obywatel GC

Świeczki mi dogorywają, podczas gdy myślę sobie o tych wszystkich wywiadach, które ostatnio wpadły mi w ręce. Który ciekawy i dlaczego? Który nie warty uwagi i dlaczego? 

16.28
Miejsce 37 - ani po polsku, ani po angielsku. Chyba tytułu nie muszę zdradzać - powiedział Niedźwiedź. 
Nie musiał... Dziewczyna o perłowych włosach.
Egyszer a Nap úgy elfáradt 
Elaludt már zöld tó ölén 


Za każdą piosenką tyle wspomnień, tyle obrazów.

Przypominam sobie wywiad z Edgarem Keretem. Ten to był dopiero ciekawy. Przy okazji zastanawiam się, czy do niektórych rzeczy nie nazbyt łatwo się uprzedzam. Czytam jeszcze raz.


16.41
Led Zeppelini piłują  gitary. Daję głośniej. Sząszad wybaczy.

Idę tropem tych wywiadów. Drążę w pamięci. Mam! Waglewski. No, rozmowa cudo. Powinni go puszczać studentom dziennikarstwa  z adnotacją: "Jak nie przeprowadzać wywiadów". Pamiętam, że gdy odkryłam to w sieci, śmiałam się przez trzy dni.



16.48
Hotel California

Chyba zaraz się rozpłaczę. Nowy Rok w pojedynkę to wcale nie jest wesoła sprawa.  To chujnia z grzybnią, jak by powiedział Jacek fotograf.  Brzydko by powiedział, ale co prawda to prawda. 
Piszę więc sms-a do znajomych:

--->  "Kawka w wąskim gronie?"

Czas biegnie.

17.05
Pink Floyd, Time
Boże, Pink Floyd? Kiedy to było? Pociąg do Bystrzycy. Pociąg do Szklarskiej. Pół życia w piętrowych wagonach. Jakieś harcerskie wyjazdy pod namiot. Jakieś ogniska. Jakieś rozmowy przy nich. Jakieś włosy w warkocze. Chleb z paprykarzem szczecińskim mogliśmy jeść ciurkiem przez tydzień. Małe się miało wtedy wymagania.





Ding dong, odzywa się wreszcie mój telefon. Sms zwrotny przyszedł:

<--- "Zapraszam"

Biorę więc wino w rękę i idę. Dalszej części listy będę słuchać w towarzystwie, w towarzystwie wspominać i wespół sączyć trunki. Do ostatniego kieliszka i do pierwszego miejsca, jeśli sił wystarczy i głowa to wytrzyma.

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!!!













sobota, 29 grudnia 2012

Bombonierka tekst

Wiecie, ile osób tu weszło, wpisując w okno swojej wyszukiwarki hasło "Bombonierka tekst"? No ile?

238!!!

W ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy mojego pomieszkiwania pod nowym adresem (internetowym) aż tyle osób wpadło tu mimochodem, bo spragnionych było kokieteryjnej poezji. A tu ni tej poezji, ni kokieterii  nawet na lekarstwo.

No to proszę - odrobina poezji...

Dzień pogania noc
świtem purpurowym
ty jak czarny kot
kończysz łowy
Nic mi do twych zdrad
chociaż dziwi, że
ich gorzkawy smak
ciągle kusi Cię

A gdy patrzysz tak - śmieję się
nic mi do twych zdrad, ale wiem
Choć papierków po cukierkach
tu i ówdzie ślad,
marzy ci się bombonierka
taka jak ja
niby nic, a jednak zerkasz,
jak się dostać do pudełka
odkryć tajemnicę słodką,
delikatnie zdjąć złotko

Choć papierków po cukierkach ślad i tam i tu
marzy ci się bombonierka - istny cud
żeby tak nasycić się
ale wciąż w zapasie mieć
i rozgryzać tę zagadkę
... tę zagadkę...
po ostatnią czekoladkę

Noc pogania dzień
szafirowym zmierzchem.
Tobie kocich gier
nie dość jeszcze.
Nic mi do twych zdrad, 
chociaż dziwi, że
Ostry kolor kłamstw
nie razi cię

A gdy patrzysz tak - śmieję się
nic mi do twych zdrad, ale wiem
Choć papierków po cukierkach
tu i ówdzie ślad,
marzy ci się bombonierka
taka jak ja


... i odrobina postświątecznej kokieterii.




No i muzyki, rzecz jasna, obowiązkowo, co dobra jest na karnawał: