Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czytam sobie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czytam sobie. Pokaż wszystkie posty

piątek, 30 czerwca 2017

sobota, 24 sierpnia 2013

Oddam romans w dobre ręce

Za free...
Może nie zupełnie za darmochę, bo jeśli ktoś ma ochotę na romans, to wiadomo powszechnie, ze w branży romansowej bez kasy się nie da. Ja w każdym razie poproszę o zwrot kosztów przesyłki (jakieś 13 zeta, bo jest tego cztery grube tomy, ważące spooooro ponad kilogram).

Tak więc kilogram liter mam na zbyciu. Nówka - nie śmigane. To znaczy czytelniczo nie śmigane, bo  technicznie i praktycznie książki były używane przez ponad dwa lata w roli dodatkowej nogi pod moje stare, rozwalające się, rozkładane łóżko. Kto tu jest dłużej niż przez chwilę, ten wie, jak było...
A było nie lekko. Stąd też na okładce jednego z tomów widać liczne wgniecenia po jakiejś bliżej nieznanej mi śrubie.

Książki są ładnie wydane, mają śliczne, twarde okładki w moim ulubionym kolorze. Ale to chyba nie jest dobry powód, żeby je trzymać tyle lat bezproduktywnie na półce. Mówię im więc: "Nie tym razem, moje panny!"

Treściowo, jak wszyscy już tu wiedzą, to nie moja bajka. Jak wiadomo SP nie cierpi romansów w formie pisanej. Co innego w formie filmowej. "Dirty dancing" będzie tłukła do końca życia, ale tam był Patrik Słejzi. A Patrik - wiadomo... W książkach jednak bardziej pożądane jest, gdy ktoś zginie. A tu lipa. I to tak dorodna, że sam Kochanowski by się nie powstydził.

Treściowo więc jest mniej więcej tak:
Zajrzałam na początek opowieści: ON i ONA.
I na koniec: ten sam ON i ta sama ONA.
Oczywiście po przejściach, oczywiście bogatsi w doświadczenia i uskrzydleni miłością do siebie.
On ją namawia, aby ONA weszła do wody. ONA się boi, ON mówi do niej, żeby się nie bała, bo przecież ON JĄ ochroni. ONA przestaje się bać i wchodzi do NIEGO.  A potem żyją długo i szczęśliwie...

No bez przesady!!! Wszystko ma przecież swoje granice...

Zdaję sobie sprawę, że tą recenzją pewnie sobie nie pomogłam zbytnio. Jeśli jednak ktoś lubi, jak kochają się w książkach aż po grób, ponad wszystko i pomimo, to to jest wymarzone dzieło dla niego.
Na swoją obronę mogę podać tylko, że książki miały bujną przeszłość obyczajową w moim własnym domu, o czym świadczą te liczne wgniecenia na jednej z okładek. Stanowiły niezbędny element konstrukcyjny najważniejszego mebla w moim domu.  Ile razy o tym było już wspominane, wystarczy wpisać w wyszukiwarkę na bocznym pasku bocznym słowo "Gabaldon".

Tomy robiły za tematyczne tło fotograficzne:  tu i  ówdzie.
Świeższych zdjęć nie posiadam i nie zrobię pewnie jeszcze do poniedziałku, bo mi aparaciana (jest w ogóle takie słowo?!) karta zastrajkowała.

Poza tą jedną fizyczną wadą (któż by zwracał uwagę na takie głupstwa?!) panienki-książki trzymają się dzielnie. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że czas działa na ich korzyść.   Tylko temperamenty nam się kłócą.

No to co? Ktoś chętny???
Proszę o informację na mail lub wpisem pod tym postem.

____________

Dane biblioteczne:
Diana Gabaldon - "Obca" - tom 1 i 2
Diana Gabaldon - "Uwięziona w bursztynie" - tom 1 i 2





sobota, 10 sierpnia 2013

Książka przed zaśnięciem?

Takie coś dziś wyłowiłam w FB na profilu u kolegi...



No to skoro tak, to ja śpię z pederastą, erotomanem i zboczeńcem ("In one person"). Irving mi zaserwował takie łóżkowe towarzystwo. Też fajnie!
Dobrze, że mój bohater to gej jest, bo mi się ten chłopak fizycznie nie podoba, tak że ten... Co z tego, że charakter ma dobry. Nic z tego nie będzie, bo fluidy muszą być wyczuwalne, a tu lipa!
Bezpieczna się czuję, pomimo że wielki chłop mi się zwalił na łóżko.

niedziela, 28 lipca 2013

Słowo na niedzielę!!!

SP czyta.
Opowiadania czyta.
Opowiadania MC Sweeney'sa. Zacna to literatura na letni czas.
Gorączkę upału gasi zmrożonymi na kość porzeczkami.
Taki niedzielny chillout ze stopami na parapecie.









I tak sobie myśli SP przy tej leniwej niedzieli, czy to aby nie jest dobry czas na jakąś nową zabawę.
Jest, czy się mylę?
Co prawda pomysłu na nagrodę w zabawie Polka jeszcze nie ma żadnego, ale ma już pomysł na termin jej zakończenia.   Zawsze to jakiś punkt zaczepienia.

1 września!
Może być? Tak na rozpoczęcie obowiązków i koniec laby.

Będzie więc to gra O COŚ! O bliżej nieokreślone coś! Gratisowo dołożę uścisk dłoni. 

Ogłasza więc Polka nowe wyścigi o bliżej nieokreśloną nagrodę, która nam się tu będzie w kolejnych tygodniach wyłaniać, wzbogacać i uzupełniać. A że SP nie skąpi w tym względzie, niech się wypowie Panna Kropka. 
(A gdy się Panna Kropka jednak nie wypowie, po wgląd w opis poprzedniej zabawy zapraszam tutaj: ---> O TUTAJ!


No to co - wchodzicie w to?




Zasady - jak poprzednio, albo wręcz przeciwnie (bo kto by to pamiętał?!) - w pytaniach i odpowiedziach:

1) czy trzeba umieścić swój "komentarz aktywujący do zabawy" pod tym postem? - Jak najbardziej!  (osoby nie posiadające profilu w Bloggerze ani w Google, proszone są o pozostawienie adresu e-mailowego).
2) czy trzeba umieścić u siebie podlinkowane zdjęcie - znak tej zabawy? - Liczę na Waszą dobrą wolę! Jednak jeśli chcecie to zrobić (bo przecież chcecie:), to podlinkujcie, proszę... Oczywiście każdy zgłoszony blog odwiedzę osobiście i sprawdzę. Żeby nie było, że się zupełnie nie interesuję, do kogo trafiają moje słowa. Podlinkowane zdjęcie będzie więc swoistym barometrem, czy naprawdę lubicie Bombonierkę, czy też... Niby więc przymusu nie ma, ale kontrola będzie. A co!
3) czy trzeba być obserwatorem tej strony? - Ależ skąd! Można, ale prymusu nie ma. Liczę na to, że jeśli już tu zawitacie, to zatrzymacie się na dłuższą chwilę.
4) czy trzeba lubić Bombonierkę na FB? - Dużo blogów ma swój profil na FB, ma i Bombonierka, ale ich rola, zdaniem Polki jest przeceniana, więc można, ale nie trzeba.
5) więc co trzeba? - Absolutnie nic, poza punktem pierwszym.
6) jaka więc z tego korzyść dla SP? - SP nie liczy na korzyści, a jedynie na kontakt z Wami, na przeczytanie ciekawych komentarzy, na rozwijanie Waszej własnej inwencji, twórcze pomysły, wzajemne wizyty, niezobowiązujące kawki, uśmiechy, pozdrowienia, te sprawy...  Zresztą znacie Polkę. To nie jest interesowna kobieta.

Zasięg terytorialny: Polska!

Ale, ale...
Żeby nie było do końca tak łatwo i chilloutowo - oprócz nagrody głównej przydzielonej w drodze losowania, SP przewidziała nagrodę dodatkową, która (czas pokaże) może okazać się bardziej wypasioną od nagrody głównej, a którą przyzna  subiektywnie w zamian za opinię, który wpis z bloga Polki od ostatniego losowania (a było to w zimie) przypadł Wam do gustu najbardziej.  Albo co najmniej informację, jaki typ wpisów czytacie najchętniej: czy te z kategorii "szyję", czy też z kategorii "ot, życie!".
No przecież musi być ukłon w stronę stałych czytelników, a nie tylko tych, którzy tu wejdą na chwilę. A przy okazji - to dla SP cenna informacja - takie małe sondowanie zgodności gustów. Szkoda, że nie przeprowadza  się podobnych plebiscytów przed zamążpójściem!


Zdaję sobie sprawę, że nowi goście formułą konkursu mogą być nieco zdziwieni. Stali bywalcy nie dziwią się już niczemu. Nowym więc mówimy chóralnie: za-u-faj-cie! 
Ja wiem, że wielu ludzi Wam to mówiło już przede mną. Ale to byli faceci. A z facetami - wiadomo. Tutaj satysfakcja jest gwarantowana.

No to tyle tymczasem.
Ściskam słonecznie

Wasz Wojciech Pijanowski
z Magdą
(Magda pocałuj pana!)






wtorek, 21 maja 2013

Wszystkie te incydenty...

Czytam Irwinga.
Gotowa jestem z tej okazji ubrać najlepszą bluzkę i buty na sznurkach.  I z koralikami.
Świętuję.

"Poza tym Oliver za często płacze, jest alegorią wszystkich uciśnionych dzieci i cierpi na tym jego wiarygodność."

Czy on nie jest fantastyczny? Ten Irving?
Mógłby być moim mężem. Mówiłabym mu codziennie przed zaśnięciem, jaki on mądry... 



poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Wolno mi trochę ponarzekać?

Wyleciałam przez bandę na kolejnym życiowym zakręcie, trochę sie poobijałam, Oliśka choruje, w zamówieniach obsuwy. Kto (lub co)  więc może wzburzone obyczaje załagodzić, jak nie książki.

Naiwnością jednak byłoby sądzić, że one to własnie zrobią. Bo one łagodzą obyczaje - i owszem - ale chyba  jedynie Beacie Pawlikowskiej. Ile razy wejdę do Empiku, wysypuje się na mnie sterta jej produkcji  z zakresów wszelakich:   od książek kucharskich, przez przewodniki turystyczne i podręczniki językowe, aż po poradniki, jak żyć w zgodzie z własną  naturą i nikogo przy tym nie urazić. Jak jej się udało uzyskać taki wewnętrzny spokój i tak ugrzecznić własny temperament, ja naprawde nie wiem. Mój ciągle płata mi filge i wykręca akrobacje. Mam ja się naprawdę z tym swoim. I coraz częściej mam ochotę dać mu w ryj. Może jednak powinnam sięgnąć po te książki.

Na własny temperament się jednak wpływu nie ma, lub ma się jedynie ograniczony. Na wybór lektury można mieć jednak olbrzymi.
Można starannie dobierać lektury i czerpać z tego potoki przyjemności. Dlaczego więc ja nie czerpię ostatnio? Kto mi to powie? Mogę sobie ponarzekać?




Wojciech Koryciński - "Niebieskie zakony"

Już dawno obiecałam panu pisarzowi, że książkę przeczytam (z tego się wywiązałam jeszcze w styczniu) i że z recenzuję. No i co ja mam powiedzieć? Przecież ja pana pisarza pewnie znowu spotkam na poczcie.
I to nie jest tak, że książkę zupełnie przekreślam. Pozostawiła mi po prostu pewien niedosyt.
Na nieco ponad dwustu stronach pan Wojciech zawiązuje intrygę kryminalną, która, aby ją rozwinąć dokładnie i zgodnie z rzemiosłem, powinna zająć objętość dwa razy większą. Akcja osadzona zostaje w ostatnich latach dziewiętnastego wieku w Świdnicy.  Z Wrocławia przyjeżdża uniwersytecki filolog, który ma  uporządkować jezuicka bibliotekę. Podczas prac odnajduje tajemniczy manukrypt, którego wydobycie na światło dzienne powoduje   całą serię niefortunnych zdarzeń, z których sam zainteresowany ledwo uchodzi z życiem. Moim zdaniem, bez uszczerbku dla fabuły i logiki, mógł pod koniec zginąć.  Jego cudnowne i mało dla mnie zrozumiałe, bo zupełnie nielogiczne ocalenie zostaje jednak zrehabilitowane kilkoma zabójstwami i tajemniczymi zaginięciami osób postronnych, o znaczeniu drugorzędnym dla całej akcji.  Zasada jednak została spełniona: jest kryminał - muszą byc trupy. Mniam...

Klimat nieco zbyt mroczny, jak na książkę o czasach niemal nas dotykających. Zabrakło mi światła.  Nie wiem, czy w tym zakresie obowiązują jakieś reguły, lecz nie stałoby się nic (nic nie ujęło by kryminałowi powagi), gdyby w tej Świdnicy czasem zabłysło słońce i pobłądziło trochę po fasadach tych naszych pięknych kamienic. Ale pod tym wględem jest tu raczej kiepsko. Nie dość, że nie ma słońca, to jeszcze prawie nie ma kamienic. Poza incydentem z dorożką, która pruje z olbrzymią prędkością w dół ulicy Długiej, praktycznie nie ma tu opisów miasta. Za to opis owej feralnej jazdy był poczyniony na tyle sugestywnie, że do dziś szybciej przeskakuję przez jezdnię w tym miejscu, gdzie najpewniej to musiało się stać. W każdym razie widzę ten obraz gdzieś z tyłu głowy. Widzę to tym wyraźniej, że nieco powyżej tego łuku mieszkam i codziennie tamtędy przechodzę.

Klimat kościelnych  i bibliotecznych wnętrz coś za bardzo mi pachnie "Imieniem róży" Nie będę więc o tym się rozpisywać.

Duży plus za opisy niektórych postaci - jakkolwiek niezbyt szczegółowe, to aż nazbyt sugestywnie powiązane z dzisiejszymi osobistościami Świdnicy. Bez pudła odgaduję w której postaci siedzi prezydent Murdzek, a w której  biskup Dec. Cudnie opisane zostały biesiadne ciągoty miejskich rajców. Podobała mi się ta zabawa.

Niepotrzebnie zaś i przynudzająco,  moim zdaniem, autor wprowadził pewne językowe zagadnienia i dywagacje - o takim stopniu szczegółowości, który pewnie zrozumiały jest jedynie dla polonisty, dla mnie zaś kłopotliwy. Miało to za zadanie umocować jakoś w powieści nazdwyczajne uzdolnienia sprytnego filologa, jak mniemam. A i potwierdzić zainteresowania autora, który w tej dziedzinie jest ponoć specjalistą.

Szata graficzna - pierwyj sort.  Piękna okladka, najwyższej jakości papier. Fajne graficzno-językowe zabawy  z językiem. Nie bardzo złapałam, po co zostały wprowadzone, dodały jednak trochę pieprzu całej sprawie. Czarno-białe fotografie, ni to artystyczne, ni to nie-wiem-jakie. Na nich duże zbliżenia na detale architektoniczne - bliżej nieokreślone betonowe pęknięcia, oraz części ciała. Zdjęcie owłosionego męskiego pępka może pewnie coś powiedzieć i podziałać na wyobraźnię. Na moją podziałał jednak tak sobie średnio.
Taka jest jednak licencia poetica. Z nią się jednak nie dyskutuje.
Mapa - dołożona do książki w formie dużego składanego arkusza.  Duży rarytas.  Fajnie ją mieć i oglądać.

__________



Dużo sobie po tej książce obiecywałam. Miałam chęć rozsmakować się w soczystych opisach przyrody i architektury, poznać obyczaje. Może usłyszeć melodię języka.
I zwyczaje poznałam - owszem - tyle tylko, że głównie te pijackie.
Pijanych facetów, takich pijanych w sztok, ja nie cierpię bardzo. A tu proszę - w ilościach hurtowych. Dziś wiem, że niechętnie pojadę do Gruzji, choć młodzian usilnie namawia. Z tego, co państwo Mellerowie  piszą, trudno tam się mignąć od kieliszka. Nie wiem, czy rajcowałby mnie urlop, podczas którego musiałabym wymawiać się siłą od wlewania mi w gardło wysokoprocentowych płynów. Przecież ja słaba kobieta jestem tylko.

W ogóle jak dla mnie, gdyby nie udział w tym literackim przedsięwzięciu pani Anny Dziewit-Meller, książka by prawie nie istaniała. To znaczy istaniala by fizycznie, zaś w mojej świadomości nic a nic. To ona opisała pięknie gruzińskie śpiewanie  i  tańczenie, potrawy i niezwykłą, a zarazem zabawną historię Katarzyny Pakosińskiej. Jedyny ukłon jaki mam dla pana Marcina  jest za rozdział  "6833 do Batumi" opisujący przebieg porwania samolotu przez grupę studenckich opozycjonistów u schyłku "starego układu". Dreszcze mam do dziś.


___________



Julian Barnes - "Poczucie kresu"

To, że Barnes wielkimjest pisarzem, wiem i głoszę nie od dziś. Czemu zaś ja wzięłam się za książkę  o życiu z dala od osób, które się ukochało, nie wiem do dziś. Że takie życie jest niezwykle ciężkie, wiem i bez czytania o tym.

Dlatego trudno mi się brnęło tę książkę i nie bardzo chcę do niej wracać wspomnieniami, jakkolwiek językowo rozpieścila mnie ona do granic przyzwoitości.

Jeden cytat na pewno zapamiętam:
"Wegetujemy z dnia na dzień, pozwalamy, by życie nam się przytrafiało, budujemy stopniowo magazyn wspomnień. Pojawia się oto kwestia kumulacji, ale nie takiej, o którą chodziło Adrianowi, po prostu zwyczajne dodawanie, doliczanie życia. A jak zauważył poeta, jest różnica między dodawaniem a powiększaniem."

No i może jeszcze ten:
"Za młodu człowiek pamięta swoje krótkie życie w całej swej skończoności. Później pamięć to strzępy i łaty. Przypomina trochę te czarne skrzynki, które zapisują przebieg katastrofy lotniczej. Jeśli nic się nie dzieje, taśma sama się kasuje. Tak więc jeśli ulegniesz katastrofie, dowiesz się, dlaczego tak się stało; jeśli nie, zapis twojej podrózy będzie o wiele mniej klarowny."

Trudno mi to nawet cytować. Na mojej drodze stanęła symboliczna brzoza. Takie brzozy to chyba jednak nie przypadki. Moja czarna skrzynka cała w drzazgach.

________________


Chris Steward - "Trzy sposoby na wywrócenie łódki", 

czyli co robi perkusista Genesis po odejściu z kapeli i zanim na dobre zajął się hodowlą owiec.
Można przeczytać, owszem, jeśli ktoś ma dużo czasu i lubi takie literackie usia-siusia. Ja połknęłam w jeden wieczór w wannie. Z pewną przyjemnością, nie zaprzeczę. Niewiele jeszscze jednak pamiętam, a od tego czasu minęły dopiero dwa tygodnie.



poniedziałek, 25 lutego 2013

Papuga Flauberta

Nie, żebym ja się szczególnie interesowała Flaubertem, ani nawet papugami; a w szczególności już papugami na usługach sławnych pisarzy nie interesuję się nic a nic. Idę za to tropem książek, które wyszły spod ręki Juliana Barnesa. Na tyle intensywnie i zdecydowanie idę  nawet, że w krótkim czasie sięgnełam po trzecią pozycję ("Poczucie kresu"), zafascynowana poprzednimi dwiema.

O stylu tego pana napomknęłam już przy okazji tego wpisu: ----> O  TEGO!
Powtarzać się zatem nie będę.   A może warto byłoby?



Niniejsza pozycja należy do grupy tych, które trudno przyporządkować do konkretnego gatunku. Bo co to niby jest? Ani to biografia słynnego pisarza, ani to jakiś przesadnie rozbudowany esej, ani też pewnie czysta beletrystyka. Zbyt dużo tu faktów, jak na standardową powieść obyczajową, a zbyt mało, jak na typową biografię.  Więc co w takim razie?

Dodatkowo narrację prowadzi nie sam autor (w osobie pierwszej), a wprowadzony dodatkowy bohater (narracja w osobie pierwszej). Gustaw Flaubert powiedział: "Artysta musi postępować tak, aby potomność sądziła, że nie istniał." Nie wiem, czy nie nadinterpretuję, ale wydaje mi się, że właśnie ze względu na to motto uciekł się Julian Barnes do wprowadzenia narratora-pośrednika. Po przeczytaniu książki wiem jednak, że uczynił to mrugając porozumiewawczo okiem.

Cała książka pisana jest niejednolicie stylistycznie - w jednym rozdziale natkniemy się na kartkę z pamiętnika, w drugim na tabelaryczne CV, w kolejnych zaś na szkolną wylicznakę, ankietę, arkusz egzaminacyjny, mowę obrończą, słownik pojęć, psychologiczną analizę, tabloidowe spekulacje. Cała biografia nie została ułożona według chronologii, a według oryginalnie  (ciekawie) dobranych kontekstów.

Zachwycający jest język - oryginalne frazy, bogate i zaskakujące  porównania, jednostronne dialogi nie wymagające dopełnienia rozmówcy - to wszystko sprawiło, że się nie nudziłam, że wchłonęłam tę książkę z pogłębionym oddechem i przyspieszonym tętnem.  Te wszystkie ochy i achy będę artykułować jeszcze przez miesiąc. Te ochy i achy dowodzą, że wyróżnienia, jakie autor zebrał za tę książkę (nominacja do Nagrody Bookera) były w pełni zasłużone.

Szczególnie ujął mnie rozdział, w którym autor (narrator) rozprawia się z życiorysem autora. Przedstawia dwie jego wersje: życiorys w kontekście sukcesów oraz to samo w kontekście życiowych nieszczęść i porażek. Taki zabieg porwał mnie z tegoż głównie wzlędu, że sama również od wieków uważam, iż nie istnieje nic takiego, jak prawda uniwersalna. Jest prawda subiektywna - widziana różnymi oczami i z różnej perspektywy prezentuje się zupełnie inaczej.  W odwzorowaniu własnej osoby czy doświadczonej  sytuacji pokazujemy więc głównie to, co chcemy uwypuklić - naszą własną wersję  demo - która też jest różna w zależności od tego, jakie wrażenie i uczucie chcemy wywołać. Inną "prawdę" pokażemy osobie, u której chcemy wzbudzić szacunek i podziw, a inną  tej, co do której oczekujemy, że się nad nami ulituje. Cały czas - rzecz jasna - będzie to ta sama "nasza prawda", choć za każdym razem lekko modyfikowana.

I tak na przykład, mając za źródło i pierwowzór "Papugę Flauberta" mój życiorys mógłby wyglądać tak:

Wersja I:
Beata - W szkole radziła sobie całkiem nieźle, lecz odrzuciła większość ciekawych propozycji, jakie jej się objawiały: nie poszła zdawać na dyrygenturę, nie ukończyła informatyki, nie wyjechała na roczne stypendium do Niemiec, nie skorzystała również z propozycji objęcia stanowiska asystenta na swojej uczelni. Teraz te niespełnione ambicje odreagowuje rwąc  tkaniny i je zszywając na nowo. I tak w kółko. Sztucznie dorabia do tej ciągłej demolki ideologię, tłumacząc, że wykonuje patchwork.

Wersja II: 
Beata - W szkole radziła sobie całkiem nieźle. Odrzuciła wprawdzie większość "intratnych" i kuszących propozycji, które ścieliły się gęsto na jej drodze. Nie czuje się jednak niespełniona. Bynajmniej! Ukończyła renomowaną uczelnię, pracę magisterską obroniła na pięć, nauczyła się języka obcego, odbyła praktykę w międzynarodowej firmie na poważnym stanowisku oraz posiadła cały szereg innych umiejętności; obecnie jest najbardziej wykwalifikowaną szwaczką w tej częsci Europy, docenianą przez otoczenie, dzięki czemu  kocha swoją pracę i wykonuje ją w pasją i poświęceniem.

No i co? Niby to samo, a jednak inaczej. To mnie właśnie urzekło w tej książce - takie  zabawy z językiem  i zabiegi literackie,  takie właśnie smaczki. Barnes w "Papudze" zaskakuje tak wielokrotnie. Jeśli równie dobrze spisze się w następnych książkach, które już stoją i przebierają nogami, czekając na swoją kolej, kto wie... może na jakiś czas zdetronizuje Irvinga.


Na deser naturalnie kilka cytatów:

"Uwaga! Aby uczynić kompletnym spis znanych nam zwierząt, którym Gustaw użyczył gościny w swoim domu, musimy wspomnieć, że w październiku 1842 roku cierpiał na mendy."

"Można i zjeść ciastko, i mieć je na talerzu; jedyny kłopot z tym, że się tyje."

"Ale nie odczuwał bynajmniej nienawiści do kolei samej w sobie; nienawidził sposobu, w jaki pochlebia ona ludziom, dając iluzję postępu. Co przyjdzie z postępu naukowego bez postępu moralnego? Kolej po prostu pozwoli wiekszej liczbie ludzi zmieniać miejsce pobytu, spotykać się i być głupcami w gromadzie."

"Możesz opisywać wino, miłość, kobiety i chwałę, pod warunkiem, że nie jesteś pijakiem, kochankiem, mężem czy żółnierzem. Jeśli uczestniczysz w życiu, niezbyt dobrze się w nim rozeznajesz: zbyt wiele przynosi ci albo bólu, albo uciech."

"Flaubert uczy patrzeć prosto na prawdę i nie mrużyć oczu w obliczu jej konsekwencji."

"Dzieło sztuki jest piramidą ustawioną bez żadnego celu na pustyni; szakale obsikują jej podstawę, a mieszczuchy gramolą się na wierzchołek."

"Ironia. Nowoczesna moda: albo diabelskie piętno, albo rurka, przez którą rozsądek może wdychać tlen."

"Książki nadają sens życiu. Jedyny kłopot polega na tym, że nadaja sens życiu innych ludzi, nigdy zaś twojemu."

"Kobiety są inne; a w każdym razie szczegóły, słabości, które uwypuklają w opowiadaniu, bardzo rzadko mają charakter cielesny, w czym właśnie lubują się mężczyźni. Szukamy (my kobiety) znaków, które mówią nam o charakterze - dobrym albo złym. Mężczyźni natomiast szukają znaków, które by im pochlebiały. Są w łóżku okropnie próżni, bez porównania bardziej niż kobiety. Przyznaję, że poza łóżkiem obie płci są lepiej do siebie dopasowane."




piątek, 22 lutego 2013

Prawie że

Czytam sobie tego Barnesa z dużą uwagą i radością. Roztkliwiam się nad tym, jakie tam są mądre słowa i jakie piękne frazy. Chciałabym je wszystkie adoptować. Chciałabym tak umieć mówić, jak on pisze - ten Barnes.
Czytam:
"Sieć moża zdefiniować na jeden z dwóch sposobów, zależnie od punktu widzenia. Normalnie powiedziałoby się, że jest to rodzaj siatki do łapania ryb. Ale równie dobrze można, z niewielkim uszczerbkiem dla logiki, odwrócić ten obraz i zdefiniować sieć tak, jak uczynił to jeden krotochwilny leksykograf, który nazwał ją zestawem dziur połączonych szpagatem".

Powyższe stwierdzenie ma swoje luźne rozwinięcie w dalszej części książki w rozdziale o apokryfach:
"Książki, których pisarz nie napisał w latach młodzieńczych, różnią się od tych, których nie napisał po ogłoszeniu, że jest zawodowym pisarzem. Za te ostatnie nieksiążki musi ponosić odpowiedzialność."

A to z kolei ma jeszcze luźniejsze powiązanie z moją osobą -  tak mi się coś widzi. Bez uszczerbku dla logiki - rzecz jasna. Pobożne życzenie!

Moje życie  składa się ostatnio z całego szeregu zaniechań i z drugiego szeregu zaprzeczeń. Prawie że żyję w prawie że domu, na łonie prawie że rodziny. Prawie że pracuję w prawie że paru miejscach naraz. Dziś prawie że udało mi się przekonać moje kursantki, że potrafię wykonać wszystko (prawie wszystko), za co się nie chwycę.
Kiedyś prawie że grałam na pianinie, również prawie że - na gitarze,  prawie że przejechałam na rowerze wszerz Polskę, prawie że przeszłam Orlą Perć i prawie że wcale się wtedy nie bałam. Dziś prawie że rozmawiam swobodnie po niemiecku i prawie że biegła jestem w temacie książek i kina.

Prawie że sprawdzam się na gruncie towarzyskim. Prawie że w różnych rzeczach aktywnie uczestniczę.

We wszystkim "prawie że", które kruche jest jak szkło i tylko mały powiew wystarcza, aby wszystko poszło w cholerę. Bez "prawie że" nie egzystuję. Bez "prawie że" traci rację bytu wszystko, co po nim występuje.

Tylko w jednej rzeczy  sprawdzam się pełną parą. Pomimo tego braku stabilności, pomimo tego stania ciągle jedną nogą tu, a drugą gdzie indziej, udaje mi się być autentycznie szczęśliwą. Bo na co dzień cieszą mnie pierdoły - te takie nawet całkiem maciupkie, ledwie widoczne gołym okiem - dziś na przykład to, że pomalowałyśmy sobie z Oliśką śliczne kolczyki, że udały nam się pyszne ciastka i że padał ładny śnieg.  Nie wymagam od życia globalnego spełnienia. Zadowala mnie tysiąc lokalnych, takich wręcz zupełnie podwórkowych. Tego nauczyła mnie mama. Tego uczył tata, choć był zwykle jedynie  tatą na pół etatu.  To się dostaje w genach. I to chroni przed samozagładą. Trzeba było nauczyć się czasem odwracać kota ogonem i zamieniać pecha w swoją szansę.

- No to jak cię już życie tak pieprznie, że się zegniesz wpół, to co robisz? - spytał kiedyś kolega fotograf.
- Nic nie robię. Tkwię taka zgięta. Bo ja taka zgięta ładnie wyglądam - odpowiedziałam.

Za to dziś jestem rodzicom wdzięczna  i   wreszcie to doceniam.
__________________

I idąc dalej tropem tych luźnych skojarzeń - dziś zaserwuję serca. Serca sauté.
Życiowo wprawdzie sercownie u mnie nie jest, za to szyciowo - i owszem. Serca cieszą już samym tylko kształtem.  I sercami można nieźle się obłowić... kasy wystarczy przynajmniej na kilka obiadów. A przecież  powiedziałby ktoś nieraz: "Phi! Serca! Też mi coś..."




czwartek, 21 lutego 2013

Międzynarodowy Dzięń Języka Ojczystego





A że ja jestem fanką naszego języka ojczystego - jestem wręcz w tym fanowaniu prawdziwym stachanowcem - jakże bym mogła nie celebrować?!

A celebruję pięknym "romantykiem" (bo erotykiem, to chyba zbyt wiele powiedziane) Dariusza Basińskiego:


on dotyka jej ust
piórnikiem drewnianym
na płask
przez sen
jej
ona nic nie wie
gdy się budzi
a on
ma na tej deseczce potem
przez dzień
jej aktualny pocałunek
w biurze projektów
i jakoś lepiej
mu 
się kreśli




A wieczorem pocelebruję jeszcze w wannie. Bo ja czytam sobie w wannie co wieczór. Nie tylko od święta :)


niedziela, 10 lutego 2013

Mam stresy czytelnicze

Pod koniec roku wygrałam książkę z dedykacją autora. Mało tego - odebrałam ją z rąk tegoż pana. Duże to dla mnie przeżycie. Plebiscyt nie był szczególnie trudny. Należało wypowiedzieć się na temat sformułowany przez redakcję lokalnej gazety (wydanie internetowe): "Zinterpretuj symbole zawarte na okładce książki". 


Zinterpretowałam.
Po swojemu.
"Najbardziej rzucającym się w oczy symbolem okładki, w moim mniemaniu, jest jej kolor. A to stanowi dowód na to, że mózg ma jednak płeć, bo to co dla mężczyzny jest niebieskie, kobieta jednak odbiera jako czerwone."
Tyle!  Żadnych tyrad na temat tego, jak to jednostka czuje się wyalienowana w nowoczesnym świecie, na co niewątpliwie mogłaby wskazywać czarna kropka w plątaninie białych, agresywnych w kształcie, geometrycznych linii. I żadnych skojarzeń z bombą spadającą na miasto i mającą lada moment obrócić wniwecz zastany tam porządek.

Po odbiór książki pobiegłam jak na skrzydłach. Nawet nałożyłam odświętne barwy na twarz, bo to duża okazja. Ale sprawa przyschła, książka powędrowała na półkę.

A miesiąc potem spotykam pisarza na ulicy. W zasadzie na poczcie. Zaczynam utwierdzać się w przekonaniu, że poczta główna w moim mieście będzie tym miejscem, które po latach będę wspominać, jako miejsce permanentnego zażenowania własną nieporadnością.   (Kto czytał, te wie, do czego ta aluzja).

Stoję więc sobie spokojnie w tej kolejce, udaję, że bardzo zajmuje mnie spis adresatów w mojej książce pocztowej, byle tylko nie narazić się na kłopotliwą (głównie dla mnie) konfrontację z mistrzem, który stoi w kolejce obok. Ale on podchodzi i pyta: "I jak? Przeczytała pani już książkę? Jak wrażenia?" Nie, żeby złośliwie pytał, tylko tak z grzeczności zagaił, skoro się już poznaliśmy - jak mniemam.
A moje ciśnienie wzrosło niebezpiecznie, bo bardzo chciałam mu odpowiedzieć, że tak, że lektura była świetna. Bądź nieświetna. Jakąkolwiek opinię chciałam z siebie móc wyartykułować. Rozpatrywałam nawet w myślach, czy by czegoś sensownego i dyplomatycznego w tej kolejce do okienka nie skonfabulować. Ale powiedziałam w końcu: "Wiem, że byłoby grzeczniej, gdyby mogła panu powiedzieć, że tak, że przeczytałam i byłam zachwycona. A tymczasem "Zakony" czekają jeszcze, bo kolejka książek do przeczytania długa. Wyprzedaż była w Weltbildzie i zakupiłam stos. Muszę teraz ten stos jakoś opanować."

Obiecałam, że przeczytam na pewno. Szczerze. I nawet zrecenzuję.
Chyba się spociłam.

A teraz jeszcze drugi stres. Drui zobaczyła, że czytam "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął".
Na bocznym pasku tej strony  to zobaczyła... I pyta w komentarzu: "Ciekawe, jakie będą twoje wrażenia." No i jak tu doczytać spokojnie do końca? Boję się konfrontować własne spostrzeżenia z opiniami osób, na których mi zależy. A na opinii Drui przecież mi zależy...



Ale doczytałam. Odczucia mam. Zaryzykuję więc...

Lekturę czyta się świetnie. Śniadaniowo,  bez wysiłku i stękania. Książka pisana  językiem lekkim, nieskomplikowanym, nie przeintelektualizowanym przesadnie, pogodnym. Musiałam narzucić sobie czytelniczy reżim i dzielić powieść na etapy, bo wciągająca akcja groziła zawaleniem terminów w realizacji zleceń.

Przybliżać akcji nie będę, bo to znajdziecie w każdej z dostępnych recenzji,  jeśli już w ogóle musicie czytać recenzje, zanim  poznacie książkę. Ja do nich niestety sięgnęłam. Nie dość, że z góry poznałam przebieg akcji, to jeszcze niepotrzebnie ukierunkowała mnie (a przez to oburzyła) opinia, że "Stulatek..." łączy w sobie niefrasobliwość Pippi Langstrumpf oraz kryminalną tradycję Stiega Larssona. O ile podobieństwo do Pippi znajduję tu na każdym kroku, to z drugą częścią wypowiedzi nie zgadzam się ani na jotę i takie uproszczenia traktuję jako nieuprawnione nadużycie. Gdy moja siostra zaciekawiona spytała o książkę zdaniem: "Ooo, kryminał, to coś dla mnie.", odpowiedziałam: "A tam kryminał zaraz. Tylko kilka trupów i to mimochodem, nie żeby specjalnie." Tak więc obecność nieboszczyków w powieści nie przesądza jeszcze  o jej przynależności do kategorii KRYMINAŁ. Tego dowodzi "Stulatek..."

Ujęły mnie postacie, właściwie ich  charakterystyka potwierdzana wiernie w dialogach i uwidacznianych nawykach każdego z nich.  Opisy  nieco schematyczne i uproszczone - nie przeszkadzało mi to jednak. Uproszczeń owych  nie traktowałam jako pisarskiego pójścia na łatwiznę. Bez protestu przyjęłam argument pisarza, że w tej książce najważniejszy jest przebieg akcji oraz fortunne zbiegi okoliczności.

Z początku najeżyłam się na fakt, że Jonas Jonasson skorzystał z gotowej recepty na sukces - pomysł ściągnięty z "Foresta Gumpa". Pisarz jednak okazał się być uczniem, jakiego nauczyciel  z ambicjami nie ma prawa się wstydzić.  Z niecierpliwością czekałam, aż liczne reminiscencje z przeszłości bohaterów zostaną powiązane z wydarzeniami obecnymi. Byłam ciekawa, jak sobie pan Jonas z tematem poradzi.
I dał radę. Koncertowo. 
Wątki powiązał finezyjnie i po mistrzowsku w policyjnym zeznaniu bohaterów. Spowodował u mnie liczne wybuchy gromkiego śmiechu oraz osiągnął to, że z niecierpliwością będę wyczekiwać następnej  powieści tego autora. A media donoszą, że pracuje nad kolejną, co mnie cieszy, bo podobnie jak w przypadku Irvinga - Jonasson  spowodował, że zaiskrzyło między nami od pierwszego nieboszczyka.

___________


Po lekturze zapełniło mi się kilka stron w cytatowniku. Tu wypiszę tylko kilka:

"Trup poleciał do przodu i uderzył głową o metalową rączkę.
- To mogłoby boleć, gdyby okoliczności były nieco inne - rzekł Allan.
- Nawet bycie martwym ma swoje zalety - Dodał Julius."

"- Zemsta to nic dobrego - przekonywał go Allan. - Z zemstą jak z polityką, jedno kończy się drugim, złe staje się gorszym, a gorsze najgorszym.
Allan zgadzał się co do tego i przyjaciele wymyślili sensowny kompromis. Esteban nasika do bańki z mlekiem, ale nie zrobi kupy."

"Gdy okazało się, że trup we wraku samochodu jednak żyje, Benny natychmiast wysłał Juliusa po apteczkę..."

" (...) i nagle stało się to bardzo proste. Fałszywy marszałek mógł teraz wymyślić cokolwiek; Stalin był przecież zbyt martwy, aby to zdementować."

"W końcu w życiu jest tak, że nie zawsze właściwe jest to, co właściwe, tylko to, co jest właściwe według tego, kto decyduje."

"Poza tym ofiara numer trzy żyła, ta, która była najbardziej martwa ze wszystkich."

"(...) Per-Gunnar  może spokojnie poczekać na Biblie parę dni, przecież i tak nie ma w nich najświeższych wiadomości. Ale nie można czekać w nieskończoność, bo gdy już Jezus wróci na ziemię, wszystkie rozdziały mówiące o jego nadejściu będą przestarzałe."

"Prokurator Ranelid pomyślał, że bomba atomowa  mogłaby rozwiązać to i owo, zwłaszcza gdyby Karlsson siedział na niej w momencie wybuchu."

"Allan miał dosyć życia, bo życie zdawało się mieć dosyć jego, a on nie był z tych, co się narzucają."

_________

No to tyle tytułem tej recenzji...
Joanna Chmielewska :)


poniedziałek, 4 lutego 2013

Tekstylia

Czytałyście zapewne, szanowne koleżanki,  którąś z powieści Debbie Macomber - opowieści z typu tych, w których kobieta prowadzi sklepik z tkaninami / warsztat tkacki / zakład dziewiarski etc., zostaje dotknięta przez ciężką chorobę / opuszczona przez męża lub przyjaciela i nagle znajduje się wybawca - jakiś superprzystojniak - dostawca owych włóczek / materiałów / włosów do peruk czy czego tam jeszcze / konwojent / kominiarz  lub inny wykonawca typowo męskiego zawodu. Oczywiście opowieść kończy się dla głównej bohaterki tylko dobrze, czyli że znajduje słodki finał w silnych ramionach owego szlachetnego superhero. Każda znana mi dziewczyna, która, podobnie jak ja, siedzi zawodowo w tym dziewiarsko-szwalniczym biznesie po uszy, prędzej czy później potknęła się o którąś z tych cud-powieści pisanych według tego samego schematu.

Otóż przeczytałam ostatnio "Tekstylia" napisaną przez Orly Casel-Bloom - jak zapewnia wydawca, jedną z pięćdziesięciu najbardziej wpływowych kobiet Izraela. Książka bynajmniej nie pisana więc przez wspomnianą Debbie, ani bynajmniej nie z tego schematu, a wręcz będąca  dokładną tego  antytezą,  a z powyższymi wiąże ją jedynie tytuł i sceneria (scenografia!) rozgrywającej się akcji.



Przyznam się szczerze, że książkę ową zakupiłam właśnie dzięki tytułowi, jako że temat tekstyliów jest mi szczególnie bliski od lat. Dodatkowo przekonała mnie okładkowa zapowiedź, która napomykała, że będę miała do czynienia   ze "Zwariowaną, zabawną, poruszającą, mistrzowską literacko podróżą w samo sedno izraelskiego absurdu." 

Owo sedno tego absurdu, który swoją drogą wcale nie musi być znowu taki izraelski, napotkałam już na samym początku książki.

Opowieść wprowadza czytelnika w życie dość majętnej żydowskiej rodziny zbudowanej według schematu 2+2. Szybko poznałam wszystkich członków rodziny, a już najbardziej ich dziwactwa, które są esencją całego tego literackiego przedsięwzięcia.  Wszyscy prowadzą dziwaczne życie, które za sprawą świetnego pisarstwa i dużej dawki dystansu wobec przewijających się wydarzeń szybko zaczynamy postrzegać jako jakąś irracjonalną  normę.  Wszyscy (jak to wyczytałam na okładce z tyłu książki i z czym się całkowicie zgadzam) zajmują się "uśmierzaniem życia", znieczulaniem świadomości  w obliczu lęku, bólu i strachu.

Matka prowadzi odziedziczoną po babce fabrykę piżam, cały czas od dziesięcioleci w niezmieniony sposób. W obsesyjny sposób boi się dokonywać zmian w procesach technologicznych produkcji swojej fabryki, których nie życzyłaby sobie babka. Obsesyjnie również boi się zestarzeć. Poddaje się więc niezliczonej ilości plastycznych operacji, mających pomóc jej zachować młodość. Wartością dodaną, jeśli nie zasadniczą tych chirurgicznych zabiegów są euforyczne stany po znieczuleniu ogólnym  (a że takowe są - sama przekonałam się kiedyś na własnej skórze).

Ojciec - po wynalezieniu ruchomych schodów specjalnej konstrukcji (poruszających się spiralnie) i odebraniu zasłużonych laurów, włącznie z najwyższymi państwowymi odznaczeniami,  popadłby pewnie w niepamięć świata nauki, gdyby nie dostał zlecenia od ministerstwa obrony na wynalezienie supermocnego włókna, które należało pozyskać do produkcji odzieży kuloodpornej. Prace nad wynalazkiem omalże nie legły w gruzach wraz ze śmiercią większości populacji pająków, które produkowały sieć będącą źródłem pozyskiwania superwytrzymałych włókien. Wynalazca porażkę tę  (choć jak się później okazało, nie była to jedyna przyczyna) przypłacił ciężką depresją, za sprawą której zakochał się irracjonalnie we wspólniczce naukowego przedsięwzięcia.

Syn Dael - wykonuje cholernie niebezpieczną robotę. Codziennie wręcz ociera się o śmierć. Strzela do palestyńskich żołnierzy i w ogóle do wrogów systemu, balansując na granicy życia i śmierci pod nieustającym ostrzałem nieprzyjaciela. Jest snajperem doskonałym - strzela do celu bez chybień - a to tylko dzięki temu, że w chwili oddania strzału w miejsce twarzy potencjalnej ofiary wstawia w swojej wyobraźni  twarz osoby, która mu w życiu dokuczyła, lub choćby lekko nacisnęła na odcisk. Zajęcie to traktuje jednak nieco beznamiętnie - ma ono być przystankiem w drodze do stania się erudytą.

Córka Lirit - w czasie rekonwalescencji matki po kolejnym zabiegu zajmuje się fabryką w  jej zastępstwie. Prowadzi dwa życia - jedno na prowincji, które dzieli z chłopakiem ascetą, ekologiem i pseudofilozofem - jak się okazuje, również wirtuozem koniunkturalizmu. Drugie w mieście, w domu rodziców, podczas pobytów matki w szpitalach - spędza wtedy czas głównie na rozpieszczaniu siebie, na zaspokajaniu hedonistycznych zachcianek, na które apetytu nabiera w okresach ascezy narzuconej przez apodyktycznego narzeczonego.

Wszystkie te osobistości czeka trudna próba - nadchodzi dzień, w którym  wszyscy oni będą zmuszeni zweryfikować swoje zapatrywania na życie, na potrzeby i wygody, na wartości, które są dla nich ważne i te, które są jedynie tłem. Żadne z nich nie zda tego egzaminu celująco, choć zabawne (ale i nakłaniające do refleksji) jest to, jak sobie próbują radzić z kryzysem lub raczej przed nim uciekać.

Pod względem językowym oceniam książkę na czwórkę z plusem - technicznie nie można jej niczego zarzucić, co po mękach przy "Szelmostwach niegrzecznej dziewczynki" wydało mi się zasłużoną nagrodą. Książkę czyta się szybko, płynnie i bez zacięć. Styl jednak jest zbyt reporterski, a przez to czułam się, jakbym fabułę oglądała przez szybę. I to pancerną. Historie tych osób poznawałam z zaciekawieniem, choć nie wywoływały one we mnie większych uczuć. Wszystkie postaci były dla mnie jednakowo chłodne, żadnej z nich nie polubiłam bardziej od innych.

To chyba jedyny mankament, jakiego się dopatrzyłam.

Podobało mi się natomiast to, że historia, pomimo dość wyraźnego  zawieszenia w określonym miejscu i czasie, tak naprawdę mogłaby wydarzyć się wszędzie. Dopatrzyłam się wielu cech, które z powodzeniem - przeniesione na nasze podwórko - znalazłabym u siebie, swoich sąsiadów i znajomych. Nie jest to szczególnie budujące, zważywszy na fakt, że większości tych cech należałoby się raczej wstydzić.

Na koniec garść cytatów:

"A jednak od czasu do czasu przypominał sobie o swoim żydowskim pochodzeniu i powtarzał w duchu, że gdyby wtedy żył, to pewnie by już nie żył." (rzecz dotyczyła rozważań o holokauście).

"Profeta dochodził też do wniosków optymistycznych: ród człowieczy ocalą Chińczycy. Oni to, stanowiący największy kawałek populacyjnego tortu naszego globu, zrozumieją, że żaden inny naród nie jest w stanie opanować groźnej autoagresji, jaka ogarnęła ziemię. Wówczas z konfucjańską dyscypliną, kładąc nacisk na biurokrację i przykładając wagę do detali, Chińczycy zawładną światem, który będzie już prawie całkiem wirtualny  i znanymi sobie metodami doprowadzą go do ładu."

"Mandy uważała, że państwo, które zapewniło jej mężowi wszelkie warunki do pracy nad mundurem ochronnym, powinno pilnie zainwestować w dren do odprowadzania wody sodowej, która uderzyła mu do głowy, odkąd dostał Nagrodę Izraela."






niedziela, 3 lutego 2013

Sacrum i profanum


Zapewniłam parytety:
- palcem serdecznym parytet cielesny*.
- nowym zakupem książek parytet biblioteczny**. 










 ___________
* Pani kosmetyczka powiedziała: "Ostatnio odważyła się pani na tę szaloną fuksję. Od tej pory wszystkie kolory należą do pani". Tym uspokoiła mój histeryczny lęk przed czerwienią na paznokciach.
** W końcu nie samym Irvingiem żyje człowiek. Zwłaszcza, że się pan Irving otentegala.

wtorek, 22 stycznia 2013

Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki

Będzie recenzja - na prośbę Doroty, pana Marcina i pod wpływem pytania Drui.
A rzecz dotyczy książki, o jakiej mowa w tytule, pióra Mario Vargasa Liosy.
Ktoś czytał?
Podobała się Wam?
Mi poleciła ją przyjaciółka: "to książka o tobie, powinnaś przeczytać".
I tak, jak Carlos Ruis Zafon w "Cieniu wiatru" dowodził istnienia konkretnych książek, które czekają na konkretnego człowieka, a ich wzajemne losy wydają się nierozerwalnie splatać, tak teraz wiem również, że są i takie konkretne książki, których konkretnej osobie zdecydowanie czytać nie wolno.

Mi nie wolno było przeczytać "Szelmostw...". A to z kilku powodów.



Po pierwsze, bardzo dużo sobie po tej książce obiecywałam, przede wszystkim zaś chyba bardziej  wyrafinowanego literackiego stylu - wszak Vargas Llosa to noblista. A tu lipa. Nie, żebym ja się snobowała na samą wysoką sztukę, tylko i wyłącznie. Nie, żebym ja się szczególnie kochała w jakiś bardzo rozbudowanych, stylistycznych figurach. Tylko tak jakoś to wszystko marniutkie mi się wydało. Nie na miarę Nobla - z pewnością.

Drugi powód: sposób wypowiadania się narratora (i jednocześnie głównego bohatera) o swojej femme fatale. Wydawało mi się trochę niedorzeczne, że coraz to doroślejszy i coraz to dojrzalszy facet przez całe życie postrzega przedmiot swoich westchnień przez pryzmat jej "cycuszków", "brzuszka", "słodkich uszek",  "smuklutkich plecuszków", "delikatniutkich rączek", "słodziutkich usteczek", itd. Długo by te zdrobnienia można wymieniać. I jakkolwiek chciałabym, aby ktoś kiedyś patrzył na mnie przez podobny pryzmat, tu mnie to nie uwiodło. Wręcz denerwowało. A już myślałam, że nic na świecie nie przebije paniusi - doradczyni klienta z pewnego salonu samochodowego, który odwiedziłam lata temu, a która koniecznie chciała nam sprzedać "auteczko z dodatkową poduszeczką powietrzną, ozdobnymi spojlerkami, karoseryjką w najmodniejszym kolorku i na dodatek z poliską na takich waruneczkach, że szczęczucie by nam o mało co nie opadły". Boże, obserwujesz te językowe wykwity i nie grzmisz! Użycie tych irracjonalnych zdobnieniuszek odbiera cały smak licznym scenom erotycznym, które mają tu miejsce. Napawało mnie to - może nie obrzydzeniem, ale na pewno jakimś niesmakiem. Nie wiem dlaczego, ale wyobrażałam sobie tych dwoje jako podstarzałego faceta śliniącego się do zmanierowanej, wyuzdanej nastolatki. A oni przecież byli rówieśnikami. Chyba nie o to jednak chodziło autorowi.  I zawsze, gdy zdarzy mi się trafić na takie "cudo" w literaturze obcej, rodzi się we mnie wątpliwość, czy to był celowy zabieg autora, czy też dzieło zostało zdewastowane przez niewprawność, brak wyczucia lub pójście na łatwiznę tłumacza amatora.

No i trzeci powód, i najważniejszy: sama akcja. Facet poznaje w młodości dziewczynę. Zakochuje się w niej do szaleństwa. Ale ona znika bez wieści. Facet pogrąża się w smutku. Kobieta z jego snów pojawia się znów po latach. Wtedy facet uświadamia sobie, że jego uczucie nie umarło. Kobieta uwodzi go ponownie, rozkochuje i rzuca - znika bez wieści. Zostawia zgliszcza w sercu bohatera. Po jakimś czasie znowu staje na jego drodze. On znowu dochodzi do wniosku, że jeszcze kocha. Ona daje mu chwile rozkoszy i znowu znika. On pomstuje, tonie w rozpaczy, obiecuje, że już nigdy więcej. Po latach ona wraca. On stwierdza, że kocha. Kochają się. Ona znika. On obiecuje sobie, że już nigdy. Za następnych kilka lat wpadają na siebie przypadkiem. On potwierdza: "kocham". Ona, że: "nie kocham", ale chętnie się z nim pokocha. On chce wierzyć, że to już na zawsze. Ona mówi, że niestety nie na zawsze, bo ucieknie. Ucieka.

No naprawdę, można się wkurzyć.  Wszystko ma przecież swoje granice.  Przy kolejnym przedziwnym zbiegu okoliczności miałam ochotę go  (głównego bohatera) ukatrupić. Albo ją (główną bohaterkę). I to w najbardziej wyrafinowany sposób ze wszystkich, jakie znam od Irvinga.  I zrobiłabym to, słowo! Zbrodni dopuściłabym się w afekcie, co pewnie stanowiłoby okoliczność łagodzącą. Nikt nie jest w stanie bowiem znieść takich splotów wydarzeń, takich serii fortunnych zdarzeń i nieprawdopodobnie szczęśliwych okoliczności. Nikt! Choć może  na taki ogląd tej książki wpłynęły moje własne doświadczenia w tej materii w ostatnim czasie. Może stałam się zbyt cyniczna, aby zachwycać się takimi uczuciami. Pewnie tak...

Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że mój literacki gust nieco odbiegł od nurtu miłosno-romansowo-kobiecego. Gdybym tę samą historię oglądała w filmie, pewnie byłabym zachwycona. W końcu oglądałam "Dirty dancing" z 365 razy i zapewne z kolejnych 200 razy jeszcze obejrzę. Za każdym razem wzdycham do Patricka - jaki przystojny, i jak się dla niej poświęcił, i jak ją kochał, i jak po nią wrócił. No, wiecie... W książce jednak któraś z  postaci powinna zginąć. W pierwszym rozdziale. Koniec i kropka!

Lektura broni się jedynie tym, że wzdłuż całej fabuły autor delikatnie, bez dziennikarskiej dokładności, choć jednak zgodnie z faktami historycznymi, wprowadza wątki dotyczące dziejów Peru. Dowiaduję się o politycznych rewoltach, partyzanckich akcjach, zamachach stanu, zmianach ustrojowych, podziałach klasowych w peruwiańskim społeczeństwie, gospodarczych zmianach od lat sześćdziesiątych do teraz.  Czytam również z zaciekawieniem o rozterkach, jakie ma człowiek wybierający życie na obczyźnie. Ale to jedynie smaczki, obok  których rozbudowano do monstrualnych rozmiarów historię-miernotkę, z rodowodem jak z brazylijskiej telenoweli, którą postaram się jak najszybciej wyrzucić z pamięci.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Na mocy artykułu





- Czy możemy zamienić termin pani wizyty z piątku na środę? - zaskoczyła mnie dziś telefonem kosmetyczka, u której miesiąc w miesiąc maluję paznokcie.
To jedyny kobiecy luksus, na jaki sobie pozwalam.   Bycie przez tę godzinę miesięcznie księżniczką kosztuje  mnie sporo (i kasy, i czasu). Nie zamienię tego jednak za nic. I za nic z tego nie zrezygnuję... Chyba, że zapomnę:
- Przecież ja nie mogę w piątek. Naprawdę umówiłyśmy się na piątek? Przecież w piątek prowadzę kurs. W każdy piątek bez wyjątku!

Strumień ostatnich zajęć zupełnie zaburzył mi porządek. Czasem się tak właśnie zapomnę, zupełnie i bez reszty. Zwłaszcza, gdy coś mnie bardzo, ale to bardzo wciągnie.



Wczoraj na przykład wciągnęła mnie nowa książka, którą wzięłam do wanny. Wsiąkłam na kilka ładnych godzin. Zupełnie straciłam poczucie czasu. Oliśka parę razy wołała: "mama, miałaś mi poczytać". Po którymś tam "Zaaaaraz" rzuconym leniwie z łazienki nie wytrzymała. Wpadła  z hukiem. Przykleiła mi kartkę  do okładki nowej książki. I znikła.




No, są takie argumenty*, przy których każde "zaraz" traci sens i zaczyna ciążyć tak, że człowiek gotowy jest mokry wskoczyć do tego łóżeczka, przytulić to rozgrzane ciałko i za zaniedbania przepraszać do rana.

Przeczytałam jej cztery "Klechdy domowe", a miałam przeczytać jedną.


____________
A argument, dla tych, co nie mogą odczytać, brzmi: "Kocham Cię!!! Będę na Ciebię czekać w łużeczku. Czekam już tak długo że moje serce tęskni a oczy wypuszczają krople. I leżę w łzach tęsknoty. Wracaj do mnie. Córeczka Ola."
(pisownia oryginalna)








sobota, 12 stycznia 2013

Ona się pozastanawia teraz...

Od pewnego czasu nie czytam poezji. Ja od poezji nawet stronię. Zaczytuję się w tych krwawych beletrystycznych historiach, jakbym chciała coś odreagować.

Nie odpuściłam sobie poezji jednak zupełnie. Czasem zachwyci mnie tekst piosenki, czasem zatrzyma Poniedzielski. Czasem Szymborska. Czasem  Nohavica. Albo Andrus ze swoim wierszem jednorazowym.
Tylko co to jest za poezja... ten wiersz jednorazowy. 

Raz nawet na parę chwil skradł moje serce Dariusz Basiński. Taki artysta kabaretowy. Napisał książkę z wierszami, która w całej swojej formie była ciekawa. Miała obrazki. Nie wiem dlaczego, obrazki to dla książki rzecz wstydliwa (w mojej głowie mam taką myśl, nie żeby w ogóle). Tak jakoś sobie to kiedyś zakodowałam  i nie potrafię od tego uciec. Wstydliwa rzecz i już!

Basiński tę myśl w mojej głowie odwraca. Jego wiersze w dużej mierze składają się z obrazków.  I nie wiadomo po chwili, co z nich ma większą treść: tekst czy te obrazki.
Że już nie wspomnę, że Basiński - taki kabaretowy artysta - nie próbuje na rozum brać kobiety. Wie, że się nie da, więc tylko obserwuje i opisuje.
Cudnie opisuje.

I nie śmieje się, że ja czasem płaczę nad geometrycznym. W końcu jak każda kobieta.  Co najwyżej zadzwoni do matki.



I tak ja mnie kiedyś ujął obrazkami Basiński, tak dziś nie mogę przestać oglądać tego:


A cała rysowana treść tutaj: ---> O TUTAJ!
Piękne, prawda?

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Grey nie powalił

Gdy tylko usłyszałam, że świat filmowy nosi się z zamiarem ekranizacji szalenie popularnej na całym świecie powieści "Pięćdziesiąt twarzy Greya", zaczęłyśmy w dziewczynami spekulować, kogo obsadzą w głównych rolach.
Typów było wiele, choć przyznam, że obstawiałyśmy raczej twarze znane i opatrzone, niż jakieś aktorskie świeżynki.

I myślałam, że jak już zobaczymy tę twarz, tę sylwetkę, te oczy i te ręce, to zmiękną nam kolana, głos się załamie, oczy zajdą mgłą i że nam się cały wachlarz skojarzeń z materacami Ikea hurtowo uruchomi, czy coś.

A tu taaaaki chłoptaś. No błagam...



Książki nie przeczytałam. Nawet nie zamierzam. I z filmem, podejrzewam, też będzie mi nie po drodze. A może zbyt łatwo się uprzedzam. Nie wiem.

__________
Zdjęcie stąd: -----> o, stąd!

czwartek, 27 grudnia 2012

Po przydługawym wstępie "Świat według T.S. Spiveta"

Zawsze twierdziłam, że telewizja ogłupia. I jak kiedyś Kubuś Puchatek, który szukał miodku w słoju (im bardziej zaglądał, tym bardziej go tam nie było), podobnie mam  i ja (im dłużej te wypociny rady programowej TVP  oglądam, tym bardziej sensu w tym nie widzę). Wszak w dzisiejszych czasach,  kto nie idzie w jakiejś dziedzinie do przodu, znaczy, że się cofa. Telewizyjnie tkwię więc wciąż na etapie wczesnoszkolnym. Trzydzieści razy z rzędu mogę oglądać "Dirty dancing" i niezależnie od ilości doświadczonych na własnym ciele seansów niezmiennie,  beznadziejnie wzruszam się w tych samych momentach rozwoju akcji, nadal brak mi obiektywizmu, a czarne charaktery najchętniej widziałabym na stryczku, bez prawa do późniejszej ich rehabilitacji.

Jednak czytelniczo udaje mi się jako tako rozwijać. Zdarzyło mi się w końcu doświadczyć jakiejś tam ewolucji. Przebyłam kilka szkolnych lektur i modnych w podstawówce książek pióra Lucy Maud  Montgomery, Musierowicz  oraz Niziurskiego.  Mam na koncie fascynację miłosnymi opowiastkami serii Harlequin, potem były te bardziej rozbudowane, bardziej zaawansowane językowo i obyczajowo romansidła klasy Danielle Steel. Po drodze zaliczyłam jeszcze całe tomy poezji, zwieńczone pseudofilozoficznymi dyskusjami przy kieliszku w gronie egzaltowanych znajomych w czasach liceum - mi również udzielały się te egzaltacje; potrafiliśmy się upić wtedy jedną butelką wina w sześć osób - złote czasy!). Były i rozważania nad Seneką i Tischnerem.

Wstyd się przyznać, ale i o Paulo Coehlo potknęłam się dwukrotnie na swojej czytelniczej drodze - od tego momentu  potrafię kląć bez użycia brzydkich wyrazów, a używając jedynie cytatów z tegoż quasi-filozofa.

Świat pięknych romansów i sielankowych opowieści  rodem znad rozlewiska, a także filozoficznych rozpraw  mam już jednak za sobą. Życie się po mnie przejechało, to i gust mi się zwichrował. Teraz od gorących pocałunków i głębokich westchnień wolę, gdy się na kartach książki kogoś w wyrafinowany sposób ukatrupi lub co najmniej zgwałci, albo  okaleczy. Zagmatwana intryga i polityczne afery również są nie do pogardzenia. A już dreszcz emocji wywołuje u mnie koktajl tych wszystkich elementów, dodatkowo doprawiony nieco absurdalnym dowcipem. Tu Irving jest niekwestionowanym mistrzem, o czym już niejednokrotnie na kartach tego bloga przekonywałam.

Obecnie jednak Irving się rozleniwił, wydaje jedną książkę co dwa lata; dla zabicia czasu pomiędzy jego powieściami czytam więc wszystko, co wpadnie mi rękę, przy czym próbuję układać sobie te lektury w pewne cykle. Ostatnio na przykład hasło-klucz to literacka nagroda Noble'a. "Zaliczam" więc po kolei noblistów, aby przekonać się, czy aby szanowna kapituła nie przyznała którejś  z nagród po protekcji lub z jeszcze gorszych pobudek, a jedynie za odpowiedniej klasy literacki dorobek.

Gdy pomysły na cykle się wyczerpią, dam się uwieść zwyczajnie - po babsku -  ładnej okładce i sięgnę po pozycję, której autor i tytuł nic mi nie mówią, a skusi mnie jedynie ładny obrazek.

Dużym (przede wszystkim dla mnie samej) zaskoczeniem stał się również fakt, że sięgnęłam na powrót do literatury dziecięcej i młodzieżowej.  Z przymusu przebiłam się przez "Opowieści z Narnii" i "Akademię Pana Kleksa", bo przerabiałyśmy to z Oliśką w szkole. Odkąd jednak stwierdziłam, że nauka polskiego w ramach obowiązkowej edukacji  pasji czytelniczej w mojej latorośli nie rozbudzi, poszukuję też takich tytułów, które nadają się do głośnego czytania i pozwolą na zaabsorbowanie jej uwagi na dłużej i to bezinteresownie. Przy okazji mi udaje się poznać bliżej JEJ świat oraz spojrzeć na ten NASZ, tylko że jej oczami. Ciekawe doświadczenie!

Książka, która w ostatnim czasie mi taką podróż do lat dzieciństwa zafundowała, ma tytuł  "Świat według T.S Spiveta". Już pierwszy z nią kontakt był wyjątkowym przeżyciem. Gładziusieńki papier, strojna  okładka i świetne ilustracje zajmują sporą część uwagi. Wydania tej lektury podjęło się Wydawnictwo Dolnośląskie - od lat specjalizujące się w produkcji książek, z którymi obcowanie już przez sam dotyk staje się przygodą.



Na prawie czterystu stronach rozpisano i rozrysowano historię dwunastoletniego chłopca - genialnego kartografa, który udaje się w podróż z amerykańskiej prowincji do akademickiego ośrodka. Ma on tam za zadanie "wytłumaczyć się" ze swojego geniuszu przed szerokim gremium naukowców i publicystów.   Cała opowieść to więc fabuła drogi. Jedni to lubią, drudzy nie.

Nie będę tu powielać informacji, które wyczytać można na obwolucie okładki.  Powiem jedynie o powodach, dla których czytam córce tę książkę.
Spędzamy więc z nią wieczory, ponieważ:
- lubimy się pośmiać (a czytając "Świat według Spiveta" dzieje się to często, choć bywa, że śmieszą nas odmienne sytuacje; śmiejemy się więc z różnych rzeczy i w różnych momentach tej powieści),
- czasem też chętnie się pozwruszamy i po babsku poszlochamy nad cudzym nieszczęściem, a po ludzku (po polsku?)  cieszymy się przy tym, że podobne  nieszczęścia nie są naszym udziałem,
- chcemy doświadczyć przygód, chociażby były to jedynie cudze przygody - opisane są tu one w taki sposób, jakbyśmy same były częścią tej akcji,
- mamy zamiar przekonać się, czy rzeczywiście wszystko da się narysować - zrobić mapę, schemat, wykres  każdej rzeczy i zjawiska; nawet tego, którego nie da się dotknąć,
- pełne zachwytu  robimy wykresy i schematy rzeczy tak dziwnych, a dotyczących naszego życia, że aż głupio się tu publicznie do tego przyznawać.

Kto jednak liczy na beztroską opowiastkę dla grzecznych dziewczynek i chłopczyków, tęgo się zawiedzie. Język jest zrozumiały, ale nie tak prosty, jakiego można byłoby się spodziewać po lekturze dla młodocianego adresata.  Wzięłam tę książkę wprawdzie z półki z literaturą dziecięcą, jednak dziecko w wieku mojej Oliśki samodzielnie pewnie tej lektury nie przebrnie. Niewątpliwie wymagane jest wsparcie i zaangażowanie rodzica. Ta czasowa inwestycja jednak popłaca. Gwarantuję sporą dawkę fascynujących wieczorów z wtulonym pod pachę dzieciaczkiem, z buzią otwartą z zaciekawienia i zaszklonymi oczkami.

Na koniec cytat na zachętę:

— Mamusiu, czy mogę dostać AIDS od trawy? — spytał zeszłego lata Layton.
— Nie — odrzekła doktor Clair. — Najwyżej tyfusu plamistego Gór Skalistych.
Grali w mankalę. Ja siedziałem na kanapie, pracując nad rysunkiem topograficznym.
— A trawa może dostać AIDS ode mnie? — spytał Layton.
— Nie — odpowiedziała doktor Clair.
Puk, puk, puk — robiły kulki, wpadając do drewnianych dołków.
— Miałaś kiedyś AIDS?
Dr Clair uniosła wzrok.
— Layton, o co chodzi z tym AIDS?
— Nie wiem — odrzekł Layton. — No ale nie chcę tego złapać. Angela Ashforth mówi, że to ciężka choroba i że ja pewnie to mam.
Dr Clair patrzyła na Laytona. Pionki do mankali wciąż tkwiły w jej dłoni.
— Jeżeli Angela Ashforth jeszcze raz ci coś takiego powie, to wyjaśnij jej, że sam stres spowodowany przez bycie małą dziewczynką w społeczeństwie, które obarcza małe dziewczynki niewspółmiernie wygórowanymi oczekiwaniami dotyczącymi spełnienia pewnych standardów fizycznych, emocjonalnych i ideologicznych — spośród których wiele jest niewłaściwych, niezdrowych i samoutrwalających się — w żaden sposób nie usprawiedliwia wyładowywania jej nieuzasadnionej nienawiści do samej siebie na takim miłym, grzecznym chłopcu jak ty, a tym bardziej nie jest powodem do twierdzenia, że masz AIDS.
— Chyba nie dam rady tego wszystkiego zapamiętać — powiedział Layton.
— To w takim razie powiedz jej, że ma matkę z zapijaczonej białej hołoty z Butte.
— Dobrze — odrzekł Layton. 







niedziela, 25 listopada 2012

Reportaż?! Reportaż, proszę pani, to tylko w telewizji.*

Do tego znanego sklepu książkowo-płytowo-pamiętnikowo-gadżeciarskiego na "E" zachodzę zwykle wieczorem, w drodze powrotnej z poczty do domu. I to nawet nie chodzi o to, że jakoś szczególnie lubię tam bywać. Powiem nawet, że to dla mnie pewien typ samoumartwiania, bo przybytek ten mnie pod wieloma względami wnerwia.**

Jest to jednak jedyny sklep w mojej okolicy, który jest otwarty o godzinę dłużej niż inne, no i w którym mogę bezkarnie wertować książki, wąchać je i przekładać, po czym te książki odłożyć na półkę  i wyjść z pustymi rękami, bez moralnych czy materialnych konsekwencji i bez poczucia, że w ten czy inny sposób ograbiłam sprzedawcę - czy to z nadziei na zysk, czy to z cennego czasu, jaki musiał mi poświęcić.

Bo w tym sklepie na "E" sprzedawcy raczej nie zwykli poświęcać czasu klientowi. A już na pewno nie w sposób, w jaki ja chciałabym, aby mi ten czas darowano w magazynie z książkami.

Sprzedawcy w sklepie na "E" to zwykle młodzi chłopcy (względnie młode dziewczyny), o nic nie mówiących, drobnoziarnistych twarzach, o typowych rodzajach "zagajeń" do klienta, w standardowych, bezpłciowych uniformach. Za to świetnie znający się na tabelkach, statystykach, obsłudze worda i excela oraz obcykani w liście książkowych i płytowych bestsellerów na dany miesiąc.




Wczoraj jeden z tych młodych, drobnoziarnistych, w uniformie - sweterku w serek i spodniach w kant, z grzeczną fryzurką i długopisem za uchem, uznał, że chyba zbyt długo kręcę się po sklepie nie dotykając żadnego elementu ekspozycji. A podkreślić należy, że w sklepie na "E" dotykanie wliczone jest w cenę i w bezpośredni sposób przekłada się na wysokość obrotu, można więc macać do woli.
Pan zagaił mnie jednym ze standardowych zagajeń, proceduralnie przewidzianych dla klienta - niezdecydowanego siepacza - jak ja wczoraj:

- Jeśli mogę przeszkodzić i coś polecić... dostaliśmy właśnie świeżutką Kalicińską.

Raz, że denerwuje mnie porównywanie książek do chleba (względnie mniej nobliwej żywności). Dwa - zastanawia mnie to, co ja mam w sobie takiego (w wyglądzie pewnie, no bo w czym innym?), że mnie w krótkim czasie już drugi sprzedawca ową Kalicińską próbuje standardowo i proceduralnie zaczepić. Być może popularność owej pisarki jest tak duża w naszym społeczeństwie, że korporacja oceniła prawdopodobieństwo trafienia nią (Kalicińską) w gusta czytelnika jako szczególnie wysokie. Tym razem system jednak zawiódł.

I już mi się cisnęło na usta kilka złośliwości,  gdy powstrzymałam się, myśląc  sobie w duchu:  "A po co mi to o tak późnej porze?!", więc powiedziałam mu tylko, że ja to nie ten target - nie z tej procedury i nie z tego standardu.  Miałam wrażenie, że Pan-W-Serek-I-Kancik połowy słów nie zrozumiał. Atmosfera zrobiła się jednak gęsta, za co plułam sobie w brodę, więc wybrałam jedynie Davida Wróblewskiego, którego polecił mi kiedyś jeden z moich  książkowych autorytetów i czym prędzej udałam się do kasy.

Pan-W-Serek-I-Kancik, zanim skasował, zaproponował:
- Mamy dziś w promocji płytę A po 19,99. Miałaby pani ochotę?
- Nie. Dziękuję.
- I mamy najnowszą książkę X po 32,99.
- Również dziękuję. - odparłam niecierpliwie.

Szczęśliwa byłam, że tak szybko przebrnęliśmy przez tę część procedury zakupu/sprzedaży. Mogliśmy więc przejść do następnej:

Pan-W-Serek-I-Kancik zerknął na okładkę książki, którą wybrałam.
Zaspekulowałam w swoich myślach, że za chwilę powie: "Acha, Wróblewski. Świetny wybór!"

- Aaa, Wróblewski... Doceniam gust! - padło.

Ha! Cóż za zaskoczenie!!! A ta znajomość socjotechnik!!! W duchu złożyłam sobie wyrazy uznania.
Tym razem pozwoliłam sobie jednak na drobny wytrysk złośliwości, która od dłuższej chwili stękała mi pod czaszką, więc podjęłam wyzwanie:

- Taaaak???  A mi kolega powiedział, że to chłam, ale chcę się przekonać na własnej skórze.

Serek-I-Kancik zrobił grymas i  zamilkł. Pewnie pomyślał brzydko, ale przecież procedura zakazuje wyrażania opinii niezgodnych z harmonogramem dopuszczalnych rozmów na linii sprzedawca-klient.



_______________

* "Reportaż? Reportaż, proszę pani, to raczej w telewizji. U nas nie ma" - Tak mi odpowiedziano tu kiedyś na pytanie o to, na której półce znajdę reportaże. Taki żarcik... miał być... jak mniemam.

** Na początku tego wpisu napisałam, że w sklepie na "E" wnerwia mnie więcej elementów niż ten tylko opisany powyżej. Czuję się mianowicie podirytowana, gdy na wystawie TEGOŻ ustawia się całe szeregi tych samych tytułów - różnie to bywa - czasem w układzie pionowym, czasem w poziomym.  Całe rzędy Kalicińskiej obok całych rzędów Twarzy Greya  - taka armia to za dużo jak na moją nadwątloną cierpliwość.  Już pomijam zupełnie fakt, że mam wrażenie, iż robi się w ten sposób ze mnie głupka.

Boli mnie również to, że Coehlo ma tam do dyspozycji całą półkę. Ba! Sprzedaje się tu nawet obcojęzyczne wydania Coehlo, a nawet różne wydania tego samego tytułu Coehlo!!! Nie ma za to prawie nic Irvinga, prawie nic Goldinga, prawie nic Joanne Harris. W ogóle prawie nic z prawie wszystkich pisarzy, których cenię i lubię... Może poza ostatnią  lub najbardziej poczytną powieścią wszystkich tu wspomnianych.

Kompleksowo oburza mnie fakt, że wszyscy ci Młodzi-W-Serek-I-Kancik nie obejdą się bez komputera, gdy ich o cokolwiek spytam. Nie wydadzą żadnej opinii. Nie dokonają oceny. Nie polecą. Nie zniechęcą. Ich ewentualne odpowiedzi rozpinają się pomiędzy "Jest dobre, bo sprzedajemy tego krocie." a "niestety nie mogę tego sprowadzić, bo nie ma tego obecnie w magazynie".

A już do zupełnej furii doprowadza mnie sytuacja, w której słyszę: "Niestety ta książka nie ma kodu. Nie mogę jej obecnie pani sprzedać."

Korporacja! Standard! Procedura!  Sztucznie i beznamiętnie pędzona optymalizacja! Koszmar dzisiejszych czasów, którym kiedyś będzie się straszyć dzieci! Ot co!