Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dla firm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dla firm. Pokaż wszystkie posty
czwartek, 24 stycznia 2013
piątek, 4 stycznia 2013
czwartek, 6 grudnia 2012
Dzień świstaka
Jacek pyta:
- Idziesz na koncert VooVoo?
- Nie idę.
- Gardzisz kulturą masową?
- W grudniu wszystkim gardzę. Tak się czuję przywiązana do swoich zajęć, że wszystko inne olewam.
- I na dwie godziny się nie wyrwiesz?
- Dwie godziny to ja mam zwykle wolne pomiędzy drugą a czwartą w nocy, więc chyba jednak nie za zbytnio.
Bo ja zawsze w grudniu mam tak, jak ten gość z "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz"
Wstaję rano o 6,50. Jak Oliśka ma ma na 9,50 do szkoły, to budzę się o 7,30. Potem szybka kanapka. Kawę wypijam robiąc jednocześnie makijaż. Na jego wykonanie mam zwykle 3 minuty, więc na jakość tego malunku spuśćmy może kurtynę milczenia. Wychodząc z łazienki kończę kanapkę, jednocześnie zakładając buty. Jedną ręką myję zęby, a drugą już sięgam po płaszcz.
Po drodze kontroluję jeszcze krzycząc do malutkiej przez wszystkie pokoje z pianą w ustach: "Gotowa jesztesz? Bo zarasz muszymy wychodzycz!"
Mówi, że jest gotowa. Oddycham z ulgą, bo dziś nie robimy śniadania na wynos. Dziś mała chce bułkę z cukierni. Uff!
Po schodach zlatujemy co dwa stopnie. Do szkoły mamy 1600 metrów - zmierzyłam latem licznikiem rowerowym. Zawarłyśmy niepisaną umowę, że do przejazdu kolejowego tzn. przez 60% drogi powtarzamy ortografię, przez pozostałe 40% angielskie słówka z wczorajszej lekcji. Znaczy to, że z polskim mamy bardziej pod górkę i większe zaległości. Po drodze zamyka nam się szlaban przed nosem. Nie codziennie, ale dość często. To daje nam szansę na powtórkę dodatkowych paru reguł i wyjątków. Przy okazji znów niepisana umowa: jak pociąg będzie jechał z lewej do prawej, to będziemy miały szczęście. Jak odwrotnie - to się nie liczy. Zwykle mamy jednak szczęście.
Żegnamy się trzydzieści metrów przed szkołą, bo całusy od mamy przy kumplach to obciach. I że mama nosi za córkę torbę - też obciach. A że ja targam wściekleróżowy tornister z MonsterHigh na własnych plecach to nie obciach??? Przecież mi to nie pasuje do żadnego płaszcza! Ale niech tam...
Wracając załatwiam kilka telefonów i zakupy obiadowe na kolejny dzień - te na obiad bieżący zrobiłam już wczoraj. W ogóle obiad bieżący też mam z wczoraj.
Szybko robię zlecenie, które poprzedniego dnia o drugiej w nocy zafakturowałam. Obiecałam, że paczka wyjdzie przed piętnastą, więc się spinam. Wstążki do wieszaków szyję robiąc drugą kawę, a etykiety drukuję po drodze do toalety. Wydruki zajmują 2 minuty, więc jak wracam, mam to gotowe. Wszelkie nieprzewidziane zdarzenia są mi nie na rękę. Nawet wizyta listonosza i dzwonek do drzwi - bo sząszad zapomniał kluczy od głównego wejścia, więc prosi, bo go wpuścić. Wraz z każdym takim incydentem uciekają bezcenne minuty.
Przed piętnastą ja wracam z poczty, a Oliśka ze szkoły. Zjadamy obiad ugotowany wczoraj. A ja rozpoczynam drugie zlecenie, które zafakturuję o drugiej w nocy, bo wszystko musi być wysłane jutro rano.
Pracuję nawet pomagając malutkiej przy lekcjach. Warsztat przenoszę na ten czas do dużego stołu, fundując sobie tym samym bałagan w całym domu.
Wieczorem zmywam makijaż i przygotowuję obiad na jutro. Gdy zupa dochodzi na gazie, zdążę zamieść główne ciągi komunikacyjne w mieszkaniu. Co się dzieje poza nimi - udaję, że nie widzę.
Do wanny idę razem z Oliśką (ona nie wstydzi się JESZCZE, a ja JUŻ nie). Udaje się nam więc przy okazji - siedząc w wannie - załatwić codzienną porcję głośnego czytania (co najmniej 15 minut, zgodnie z zaleceniem specjalistów i wymogami nowoczesnego systemu edukacji). Mała opuszcza łazienkę. Myję zęby i z pianą w ustach znowu wołam przez komnaty: "Przygotuj wszyszko na jutro i szpakuj ksząszki. Ja żarasz przyjdę".
Potem się jeszcze chwilę przytulamy. Opowiadamy jakieś dyrdymały i składamy/wysłuchujemy obietnice bez pokrycia. Głównie te dotyczące bieżącej sprzeczki na tematy błahe. Zwłaszcza takie: "Obiecuję Ci mamo, że będę jutro grzeczna i nie będę się więcej kłócić." Obydwie nie bierzemy sobie tego do serca zbyt poważnie. Ona z racji kłótliwej natury, ja z asekuranctwa i zmęczenia. Pewnie nie wyjdzie nam to na dobre. Postanawiam więc sobie, że do spraw wychowania latorośli wrócę od stycznia.
Gdy mała zasypia, ja kończę pakować paczki. Grzęznę w listach przewozowych i książce pocztowej. Później jeszcze kilka maili do klientów. No i jeszcze parę faktur. Pracę więc kończę grubo po północy. Na minutę wchodzę na FB i szybko zmykam, aby nikt ze znajomych nie zdążył mnie o nic zagadnąć Na chwilę dłużej wstępuję na dwa-trzy ulubione blogi. Po chwili łapię się na tym, że po raz n-ty czytam to samo zdanie i nie rozumiem sensu. Trzeźwieję na chwilę, bo przyłapuję się na myśleniu, że pewnie i w tym roku świąteczne porządki będę robić po świętach. Muszę jeszcze tylko wykombinować czas na zrobienie pierniczków - Oliśka już pyta i przebiera nogami. Trudno, jakieś zlecenie trzeba będzie opóźnić. Byle by jeszcze nie jutro...
Odkładam komputer i zasypiam. I tak aż do końca sezonu... czyli do wigilii.
- Idziesz na koncert VooVoo?
- Nie idę.
- Gardzisz kulturą masową?
- W grudniu wszystkim gardzę. Tak się czuję przywiązana do swoich zajęć, że wszystko inne olewam.
- I na dwie godziny się nie wyrwiesz?
- Dwie godziny to ja mam zwykle wolne pomiędzy drugą a czwartą w nocy, więc chyba jednak nie za zbytnio.
Bo ja zawsze w grudniu mam tak, jak ten gość z "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz"
Wstaję rano o 6,50. Jak Oliśka ma ma na 9,50 do szkoły, to budzę się o 7,30. Potem szybka kanapka. Kawę wypijam robiąc jednocześnie makijaż. Na jego wykonanie mam zwykle 3 minuty, więc na jakość tego malunku spuśćmy może kurtynę milczenia. Wychodząc z łazienki kończę kanapkę, jednocześnie zakładając buty. Jedną ręką myję zęby, a drugą już sięgam po płaszcz.
Po drodze kontroluję jeszcze krzycząc do malutkiej przez wszystkie pokoje z pianą w ustach: "Gotowa jesztesz? Bo zarasz muszymy wychodzycz!"
Mówi, że jest gotowa. Oddycham z ulgą, bo dziś nie robimy śniadania na wynos. Dziś mała chce bułkę z cukierni. Uff!
Po schodach zlatujemy co dwa stopnie. Do szkoły mamy 1600 metrów - zmierzyłam latem licznikiem rowerowym. Zawarłyśmy niepisaną umowę, że do przejazdu kolejowego tzn. przez 60% drogi powtarzamy ortografię, przez pozostałe 40% angielskie słówka z wczorajszej lekcji. Znaczy to, że z polskim mamy bardziej pod górkę i większe zaległości. Po drodze zamyka nam się szlaban przed nosem. Nie codziennie, ale dość często. To daje nam szansę na powtórkę dodatkowych paru reguł i wyjątków. Przy okazji znów niepisana umowa: jak pociąg będzie jechał z lewej do prawej, to będziemy miały szczęście. Jak odwrotnie - to się nie liczy. Zwykle mamy jednak szczęście.
Żegnamy się trzydzieści metrów przed szkołą, bo całusy od mamy przy kumplach to obciach. I że mama nosi za córkę torbę - też obciach. A że ja targam wściekleróżowy tornister z MonsterHigh na własnych plecach to nie obciach??? Przecież mi to nie pasuje do żadnego płaszcza! Ale niech tam...
Wracając załatwiam kilka telefonów i zakupy obiadowe na kolejny dzień - te na obiad bieżący zrobiłam już wczoraj. W ogóle obiad bieżący też mam z wczoraj.
Szybko robię zlecenie, które poprzedniego dnia o drugiej w nocy zafakturowałam. Obiecałam, że paczka wyjdzie przed piętnastą, więc się spinam. Wstążki do wieszaków szyję robiąc drugą kawę, a etykiety drukuję po drodze do toalety. Wydruki zajmują 2 minuty, więc jak wracam, mam to gotowe. Wszelkie nieprzewidziane zdarzenia są mi nie na rękę. Nawet wizyta listonosza i dzwonek do drzwi - bo sząszad zapomniał kluczy od głównego wejścia, więc prosi, bo go wpuścić. Wraz z każdym takim incydentem uciekają bezcenne minuty.
Przed piętnastą ja wracam z poczty, a Oliśka ze szkoły. Zjadamy obiad ugotowany wczoraj. A ja rozpoczynam drugie zlecenie, które zafakturuję o drugiej w nocy, bo wszystko musi być wysłane jutro rano.
Pracuję nawet pomagając malutkiej przy lekcjach. Warsztat przenoszę na ten czas do dużego stołu, fundując sobie tym samym bałagan w całym domu.
Wieczorem zmywam makijaż i przygotowuję obiad na jutro. Gdy zupa dochodzi na gazie, zdążę zamieść główne ciągi komunikacyjne w mieszkaniu. Co się dzieje poza nimi - udaję, że nie widzę.
Do wanny idę razem z Oliśką (ona nie wstydzi się JESZCZE, a ja JUŻ nie). Udaje się nam więc przy okazji - siedząc w wannie - załatwić codzienną porcję głośnego czytania (co najmniej 15 minut, zgodnie z zaleceniem specjalistów i wymogami nowoczesnego systemu edukacji). Mała opuszcza łazienkę. Myję zęby i z pianą w ustach znowu wołam przez komnaty: "Przygotuj wszyszko na jutro i szpakuj ksząszki. Ja żarasz przyjdę".
Potem się jeszcze chwilę przytulamy. Opowiadamy jakieś dyrdymały i składamy/wysłuchujemy obietnice bez pokrycia. Głównie te dotyczące bieżącej sprzeczki na tematy błahe. Zwłaszcza takie: "Obiecuję Ci mamo, że będę jutro grzeczna i nie będę się więcej kłócić." Obydwie nie bierzemy sobie tego do serca zbyt poważnie. Ona z racji kłótliwej natury, ja z asekuranctwa i zmęczenia. Pewnie nie wyjdzie nam to na dobre. Postanawiam więc sobie, że do spraw wychowania latorośli wrócę od stycznia.
Gdy mała zasypia, ja kończę pakować paczki. Grzęznę w listach przewozowych i książce pocztowej. Później jeszcze kilka maili do klientów. No i jeszcze parę faktur. Pracę więc kończę grubo po północy. Na minutę wchodzę na FB i szybko zmykam, aby nikt ze znajomych nie zdążył mnie o nic zagadnąć Na chwilę dłużej wstępuję na dwa-trzy ulubione blogi. Po chwili łapię się na tym, że po raz n-ty czytam to samo zdanie i nie rozumiem sensu. Trzeźwieję na chwilę, bo przyłapuję się na myśleniu, że pewnie i w tym roku świąteczne porządki będę robić po świętach. Muszę jeszcze tylko wykombinować czas na zrobienie pierniczków - Oliśka już pyta i przebiera nogami. Trudno, jakieś zlecenie trzeba będzie opóźnić. Byle by jeszcze nie jutro...
Odkładam komputer i zasypiam. I tak aż do końca sezonu... czyli do wigilii.
sobota, 22 września 2012
wtorek, 26 czerwca 2012
Do słońca
Ostatnio doszłam do okropnego wniosku: moja wielozadaniowość pozwala mi schrzanić kilka spraw naraz. Ten rok był pod tym względem niezwykle owocny. Najpierw złamałam stopę, potem miałam wypadek na rowerze. W między czasie zaliczyłam jeszcze szycie rozwalonej brody Oliśki. Uzyskałyśmy więc obydwie już spore doświadczenie w wizytach na oddziale ratunkowym miejskiego szpitala z roszczeniem typu: "jeśli jest to możliwe, proszę mnie postawić na nogi w ciągu najbliższej doby".
Utraciłam kluczowego klienta. Inną klientkę bardzo zawiodłam. Z trudem odbudowuję w sobie zapał do pracy, jaki miałam przed tymi moimi prywatnymi zawieruchami. Pozytywną energię trwonię na "nie mam odpowiedniej tkaniny" i "nie mam wystarczająco dużo miejsca". Męczę się z tym wszystkim.
A teraz jeszcze to: po latach publikacji artykułów i wszelakiej maści wzmianek prasowych i internetowych o mojej pracy przy lawendzie, po latach mniej lub bardziej udanych publikacji artykułów pod nazwiskiem swoim lub cudzym wreszcie nadarzyła się sposobność napisania większej pozycji o tej pasji. Samodzielnie! Okazja nie spadła mi z nieba. Bynajmniej. Zabiegałam o nią, pisałam do wydawnictw, składałam nieśmiałe propozycje, budowałam portfolio, wysyłałam szkice. A gdy wreszcie nadarzyła się okazja wybić się na niepodległość - wydać pozycję całkowicie autorską, napisać dużą pracę według własnego pomysłu i z własnymi ilustracjami - czyli kiedy wreszcie znalazło się wydawnictwo, które propozycję przyjęło z otwartymi ramionami, to ja co robię? Rezygnuję. Zamykam się i wycofuję. Bo właśnie wszystkie pomysły prysły, a i warsztat pisarski jakby nie z tej półki, którą chciałabym pod tym względem zadowolić. No, mam ja ze sobą ostatnio pod górkę.
Ale nic to. Właśnie wychodzi słońce. Otarcia na twarzy już nawet zaczynają mi się podobać. Siniaki zmieniają barwy. Zaczęłam znów używać makijażu. Oczy maluję nawet w kolorach pasujących do zasinień na czole, czyli na zielono-fioletowo. Taki nowy urban camouflage:)
W piątek idę na film "W ciemności" do naszej biblioteki.
W sobotę idę malować paznokcie.
Rozpoczęłam czytać nową świetną książkę.
Zaczynam nowe świetne zlecenie, dla nowego świetnego klienta.
Jakoś to beee..., jak to mówią.
A poniżej zdjęcia z ostatniego projektu. Klient dał mi wolną rękę. Elementem koniecznym i jednocześnie spajającym całą kolekcję miało być haftowane logo. Poza tym samowolka i radosna twórczość. Uwielbiam takie zlecenia, zwłaszcza, gdy klient później również jest zadowolony.
Pozdrowienia, Panie Jarosławie:)))
Do odwiedzenia strony Z szafy do szafy niezobowiązująco zachęcam.
**************
Ktoś mi w mailu zarzucił, że po Stuhrze się prześliznęłam - że tylko jeden cytat i że żadnych głębszych refleksji...
Tak więc na zakończenie tematu donoszę, co poniżej:
Książkę uważam pod wieloma względami za bardzo udaną. Plastyczne (wizualne) wrażenia wysokie. Radość pod tym względem wysoce skondensowana. Okładka piękna, papier luksusowy, ilustracje w odpowiedniej proporcji do tekstu, jak na taką wspominkową pozycję.
A treść? Sklasyfikowałabym tę książkę, jako taką, którą czyta się przyjemnie i dość lekko - pomimo ciężkiego tła i powodu, z którego ta pozycja powstała. Jednak mnie osobiście drażnił czasami mentorski ton niektórych wypowiedzi - tych wszystkich zdań wypowiadanych tonem ex catedra, dotyczących miernoty młodego pokolenia i rzekomej degrengolady młodzieżowych wartości. Mam dorastającego syna, a i sama pamiętam siebie z czasów, gdy miałam lat naście, więc wiem, że młodzież również wyznaje pewne wartości i głębsze idee. Nawet jeśli są one inne od naszych, nawet gdy są one według nas zupełnie niegodne szumu, który się wokół nich robi, to jednak je mają i wyznają je z równą żarliwością, co my nasze. A może i większą, bo popartą młodzieńczym entuzjazmem, który u nas zjedzony jest przez trudy codzienne.
Poza tym - nie ma się czego w książce przyczepić i cieszę się, że ją przeczytałam. Tchnęła we mnie jakąś pozytywną myśl. Rozpaliła iskrę. Lubię, jak książka tak ze mną sobie poczyna.
Utraciłam kluczowego klienta. Inną klientkę bardzo zawiodłam. Z trudem odbudowuję w sobie zapał do pracy, jaki miałam przed tymi moimi prywatnymi zawieruchami. Pozytywną energię trwonię na "nie mam odpowiedniej tkaniny" i "nie mam wystarczająco dużo miejsca". Męczę się z tym wszystkim.
A teraz jeszcze to: po latach publikacji artykułów i wszelakiej maści wzmianek prasowych i internetowych o mojej pracy przy lawendzie, po latach mniej lub bardziej udanych publikacji artykułów pod nazwiskiem swoim lub cudzym wreszcie nadarzyła się sposobność napisania większej pozycji o tej pasji. Samodzielnie! Okazja nie spadła mi z nieba. Bynajmniej. Zabiegałam o nią, pisałam do wydawnictw, składałam nieśmiałe propozycje, budowałam portfolio, wysyłałam szkice. A gdy wreszcie nadarzyła się okazja wybić się na niepodległość - wydać pozycję całkowicie autorską, napisać dużą pracę według własnego pomysłu i z własnymi ilustracjami - czyli kiedy wreszcie znalazło się wydawnictwo, które propozycję przyjęło z otwartymi ramionami, to ja co robię? Rezygnuję. Zamykam się i wycofuję. Bo właśnie wszystkie pomysły prysły, a i warsztat pisarski jakby nie z tej półki, którą chciałabym pod tym względem zadowolić. No, mam ja ze sobą ostatnio pod górkę.
Ale nic to. Właśnie wychodzi słońce. Otarcia na twarzy już nawet zaczynają mi się podobać. Siniaki zmieniają barwy. Zaczęłam znów używać makijażu. Oczy maluję nawet w kolorach pasujących do zasinień na czole, czyli na zielono-fioletowo. Taki nowy urban camouflage:)
W piątek idę na film "W ciemności" do naszej biblioteki.
W sobotę idę malować paznokcie.
Rozpoczęłam czytać nową świetną książkę.
Zaczynam nowe świetne zlecenie, dla nowego świetnego klienta.
Jakoś to beee..., jak to mówią.
A poniżej zdjęcia z ostatniego projektu. Klient dał mi wolną rękę. Elementem koniecznym i jednocześnie spajającym całą kolekcję miało być haftowane logo. Poza tym samowolka i radosna twórczość. Uwielbiam takie zlecenia, zwłaszcza, gdy klient później również jest zadowolony.
Pozdrowienia, Panie Jarosławie:)))
Do odwiedzenia strony Z szafy do szafy niezobowiązująco zachęcam.
**************
Ktoś mi w mailu zarzucił, że po Stuhrze się prześliznęłam - że tylko jeden cytat i że żadnych głębszych refleksji...
Tak więc na zakończenie tematu donoszę, co poniżej:
Książkę uważam pod wieloma względami za bardzo udaną. Plastyczne (wizualne) wrażenia wysokie. Radość pod tym względem wysoce skondensowana. Okładka piękna, papier luksusowy, ilustracje w odpowiedniej proporcji do tekstu, jak na taką wspominkową pozycję.
A treść? Sklasyfikowałabym tę książkę, jako taką, którą czyta się przyjemnie i dość lekko - pomimo ciężkiego tła i powodu, z którego ta pozycja powstała. Jednak mnie osobiście drażnił czasami mentorski ton niektórych wypowiedzi - tych wszystkich zdań wypowiadanych tonem ex catedra, dotyczących miernoty młodego pokolenia i rzekomej degrengolady młodzieżowych wartości. Mam dorastającego syna, a i sama pamiętam siebie z czasów, gdy miałam lat naście, więc wiem, że młodzież również wyznaje pewne wartości i głębsze idee. Nawet jeśli są one inne od naszych, nawet gdy są one według nas zupełnie niegodne szumu, który się wokół nich robi, to jednak je mają i wyznają je z równą żarliwością, co my nasze. A może i większą, bo popartą młodzieńczym entuzjazmem, który u nas zjedzony jest przez trudy codzienne.
Poza tym - nie ma się czego w książce przyczepić i cieszę się, że ją przeczytałam. Tchnęła we mnie jakąś pozytywną myśl. Rozpaliła iskrę. Lubię, jak książka tak ze mną sobie poczyna.
Etykiety:
Czytam sobie,
Dla firm,
Szyję,
Zapachy do szafy
środa, 4 kwietnia 2012
piątek, 9 marca 2012
Dzień statystyki
Wiecie, że dziś jest taki właśnie dzień? Że niby statystyce poświęcony?
Włączam codziennie rano trójkę i daję się ponieść tej "okazyjnej" paranoi. Dzień kota, dzień kobiet, dzień statystyki...
Ale to trochę taki mój dzień. Tak trochę. Nawet bardziej niż trochę. Bo ja od czasów, których moja pamięć niestety nie obejmuje, mam obsesję liczenia wszystkiego. Obsesja ta przybiera szczególnie drastyczne formy, gdy podejmuję się wykonania hurtowego zlecenia. To znaczy mam tu na uwadze takie zamówienia, które obejmują wykonanie jednego rodzaju wyrobu w ilości np. tysiąca sztuk. To już jest jakaś liczba, którą można sobie przeliczać wzdłuż i w poprzek. Robię więc (dajmy na to) woreczki z lawendą i liczę w myśli (lub co gorsza głośno), że wykonałam jednego dnia trzysta sztuk, z czego zajęło mi to pięć godzin. W miedzyczasie oczywiście kilka razy się pomylę, więc liczę od początku. Nie ma miejsca na błąd, chociażby statystyczny, gdy dusza czuje się wewnętrznie zaniepokojona, czyli osiąga stan, który mój dawny wykładowca analizy matematycznej ze studiów zwykł opisowo nazywać: "No i teraz mamy klasyczny przykład związku prostytucji z muzyką. Coś tu k**wa nie gra." A no nie gra, trzeba się skupić i policzyć od nowa.
Teraz robię na przykład to:
Zamawiam mydła serduszkowe, liczę...
Tnę organdynę, liczę... tnę wstążkę, liczę... szyję woreczki z organdyny, liczę...
W sumie to ja mam nawet gorzej, niż ta teściowa z anegdoty, bo ona na nóż nadziewała się zaledwie trzynaście razy. Chyba że są inne wersje, o których nie wiem.
A co do swojej osoby... mam nadzieję, że jednak pomimo pewnych odchyleń, w pozostałych dziedzinach życia nie odbiegam statystycznie od normy i nie jestem błędem matematycznym. A przynajmniej w jednej kwestii jestem statystyczna do bólu: "Nic się nie da zmienić: statystycznie wypada jedna śmierć na jednego człowieka". (Krzysztof Mętrak)
Subskrybuj:
Posty (Atom)