Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kuchnia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kuchnia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 20 listopada 2014

Drobiazgi kuchenne.

Dziś pokażę drobiazgi, które wbrew pozorom zajmują trochę czasu. Kolejna rzecz, której miałam nie pokazywać, ale znów zapadłaby cisza na blogu, no bo nic innego do pokazania nie mam ;-). Chętnych zapraszam, bo chociaż to drobiazgi, to ja oczywiście mam dużo do opowiadania ;-).


Słoiczki na przyprawy. Oglądałam kiedyś program kulinarny i jeden z obecnych celebrytów kulinarnych, mówił w nim jak to nie rozumie dlaczego ludzie tak eksponują przyprawy. Dla niego przyprawy to przyprawy i pozostawia je w oryginalnych opakowaniach i tak być powinno... Co ja na to? Poza tym, że zioła są poprostu ładne to nie wyobrażam sobie sięgać po nie do papierowych torebeczek. Gdy gotuję często mam mokre ręce, upaćkane sosem i sokiem z warzyw. Potrzebuję czegoś dodać to nie zastanawiam się za długo. Taki słoik łatwo umyć. Do tej pory trzymałam zioła w małych słoiczkach i często je uzupełniałam, poza tym przez "finezyjne" kształty szybko łapały kurz i brud i niezbyt dobrze domywała je zmywarka. Postawiłam na zwykłe słoiczki po oliwkach i pomalowałam im nakrętki na czarno (w mojej kuchni występują czarne elementy). Malowanie nastąpiło przez sprayowanie ;-). Wyszły zwyczajnie, ale podobają mi się. Jeśli chodzi o podpisywanie słoiczków i innych opakowań kuchennych, to od lat jestem wierna białej taśmie maskującej. Jest gruba i prążkowana, bardzo wytrzymała, a przy tym bardzo łatwo ją zdjąć i nie pozostawia śladów. Ideał. Do tego marker do podpisywania CD. Wiem, że drukowane wyglądałyby ładniej, ale zwykły papier w mojej kuchni odpada. Natomiast wymalowane farbą słoiczki nie nadają się do zmywarek... Na razie nic lepszego nie wymyśliłam ;-). Kształt etykiet to pozostałość mojej pracy zawodowej i moja wielka miłość: etykiety słoików aptecznych.


Druga rzecz, którą dziś pokażę to magnesy na lodówkę. Nie mam zdjęcia "przed", ale generalnie wiadomo o co chodzi: każdy magnes z innej bajki (dosłownie). Część mocno zniszczona, ale jakże potrzebna. Zapytałam dzieci, dostałam zgodę i trochę je ujednoliciłam. Na początku chciałam je pomalować, ale widać byłoby te zniszczenia. Tkanina, klej i lakier zakrył to, co miał zakryć. Nie wiem jak to u Was wygląda, ale spraw "do zapamiętania" jest za dużo. Dzień pluszowego misia, dyktando, sałatka owocowa, szczepienie, klasówka z matmy, strój galowy, 15 zł na kino... W dobie podręcznych komputerów i mądrych telefonów lodówka i żółte karteczki wydają się nieśmiertelne. Na lodówce zachodzi synchronizacja spraw całej naszej rodziny. 
Tak ogólnie to wykorzystałam tu technikę decoupage. Na początku nakleiłam (klej Magic) na stare magnesy różne tkaniny, tkaniny nie docinałam dokładnie. Gdy klej wyschnął przycięłam tkaniny do kształtów magnesów i jeszcze raz mocno zasmarowałam klejem. Klej Magic po wyschnięciu staje się przeźroczysty. To drugie klejenie pozwoliło też na dokładne podklejenie wszystkich odstających starych warstw papierowych na magnesach. Po wyschnięciu pomalowałam magnesy (od strony tkaniny) lakierem bezbarwnym. I tak oto mam całkiem nowe magnesy lodówkowe :-).


Ostatnio zagrzebałam się w drobiazgowej robocie... Cały czas coś dziubię, ale nic nie widać. I nadszedł dzień w którym wkurzyłam się sama na siebie: Po co? Nie masz co robić? Ostatnio lampiony, teraz słoiczki na przyprawy i magnesy na lodówkę (i za chwilę pokażę Wam kolejne pierdoły). Biorąc pod uwagę czwórkę dzieci i to, że jedno z nich jest w czwartej klasie (O rety, ile Ona ma lekcji!!!), a inne niemowlęciem (dobrze, że tylko to je kilkanaście razy na dobę ;-), a pomiędzy 4-ro i 6-ciolatek ("Mamo nudzi mi się"), to głupota (robienie, tych drobiazgów)... ale na szczęście jest ale ;-). Z tego myślenia wybił mnie wpis na blogu kokonlilli. Lilla pisze, że te drobiazgi, na początku niewidoczne tworzą charakter i nastrój domu i tworzą go wyjątkowym... Tu pudełko, tam ramka, tutaj lampion, a tam biały karmnik na balkonie ozdobiony pracochłonnym transferem. Tak, TEN KARMNIK też mnie uratował w tych ponurych myślach ;-).  Pomysłów dużo, czasu mniej, ale przecież nie wszystko musi być już. Na efekty większych projektów trzeba trochę poczekać, wspomniana Lilla pisze, że cztery lata zajęły jej zmiany wnętrza mieszkania. U mnie także kolejne plany powoli wchodzą w etap realizacji. Na te większe póki co nie mam odwagi (na rozpoczęcie, bo decyzje już zapadły). Tak wiec rozkrecam pracownię prezentów świątecznych i kończę moje drobiazgi. 


Z pozdrowieniami


niedziela, 8 grudnia 2013

Stół gotowy, czyli królowa nie śpi, czyli że nie śpiąca królewna ;-)


Wspomniałam już kiedyś, że najchętniej dawkowałabym sobie pracę nad tym stołem, ale skończyłam niestety... Stół powstał na zamówienie u stolarza. Wykonany z drewna świerkowego. Długo głaskałam go i wąchałam zanim zdecydowałam co z nim zrobić. Podobał mi się taki surowy, ale jednak postanowiłam go pobielić. Na kantach lekko przytarłam farbę papierem, wygląda na lekko postarzony. Resztę niech zrobi czas. Uwielbiam ten stół.




Gdy stół stanął już na swoim pomyślałam, że zakupię kwiaty, żeby zrobić zdjęcia. Tymczasem wczoraj upiekłam chleb. Położyłam go na stole i pomyślałam, że to zestaw idealny: stół i chleb....
To jest nasz domowy chleb powszedni. Upiekłam pewnie kilkanaście rodzajów chleba i tyle samo przepisów na bułki wypróbowałam. Dzięki temu mam swój kanon wypieków. Nie oznacza to, że nie próbuję nowych przepisów, ale dobrze dojść do momentu, jakiegoś rozeznania, w tej kwestii i nie czuć presji (swojej własnej ambicji), żeby ciągle robić coś nowego. Po prostu wyjmuję mąki i piekę chleb, a czasem mam ochotę na coś zupełnie nowego i wtedy też jest miło: wertowanie sieci, gazet i książek.


Chleb

Nie podam skąd pochodzi przepis na ten chleb. Po pierwsze, to nie jest już oryginalny przepis, naniosłam zmiany w ilościach mąki. Nie pamiętam też z jakiego przepisu wychodziłam. Chleb jest taki zwyczajny: pszenno - żytni na zakwasie.

 Składniki:
  • 150 g aktywnego zakwasu żytniego (dokarmianego 10-12h przed planowanym pieczeniem)
  • 300 g mąki pszennej
  • 200 g mąki żytniej
  • 320 g wody
  • 2 łyżeczki soli
  • 10 g drożdży-opcja*
* Drożdże w przepisach z zakwasem są zazwyczaj opcjonalne (można dodać, ale nie trzeba). Dodaje się je w zależności od aktywności zakwasu (drożdże pomogą w wyrastaniu chleba gdy zakwas jest młody lub słaby), panujących warunków (czasem chleb rośnie słabo ze względu na temperaturę za niską lub za wysoką). A także czasu jaki mamy na wyrastanie chleba (chleb na samym zakwasie wyrasta wolniej). Według mnie jest jeszcze jeden powód. Chleb na samym zakwasie ma mocniej kwaśny posmak. Osobiście bardzo lubię, ale moje dzieci już mniej i wyczuwają różnicę bezbłędnie.

Przygotowanie:

Do miski wlewam zakwas, a następnie obie mąki. Jeśli używam drożdży, to rozcieram je w palcach razem mąką. Dosypuję sól, wlewam wodę i wyrabiam ciasto. Można ręcznie, można specjalnych hakiem w robotach kuchennych. Ja wyrabiam je zwykłym mikserem do ciasta używając takich spiralnych łapek, które do czasu rozpoczęcia wypieku chleba leżały nie używane ;-) Przykrywam i zostawiam ciasto w misce do wyrastania. Jeśli dodaję drożdże chleb wyrasta ok. 2 godzin jeśli piekę na samym zakwasie to czasem nawet 4 godziny. Po tym czasie u mnie następuje pieczenie. Są różne metody. Ja wybieram tę: przekładam ciasto do garnka żeliwnego wyłożonego papierem do pieczenia, zamykam pokrywę i wstawiam do zimnego (!) piekarnika. Tak piekę chleb 30 min. W tym czasie bochenek wyrasta po raz drugi (podczas stopniowego rozgrzewania się piekarnika i garnka). Następnie zdejmuję pokrywkę i piekę chleb jeszcze 30 minut: około 20 min. w garnku, a następnie wyjmuję go ostrożnie i dopiekam ok 10 min. na samej kratce kuchennej. Piekarnik ma temperaturę około 200 stopni. Upieczony chleb popukany od spodu daje głuchy odgłos.

Zanim kupiłam garnek żeliwny (IKEA, ok. 200zł) piekłam chleb w zwykłej keksówce. Po wyrastaniu w misce przekładałam go do formy wysmarowanej oliwą i obsypanej otrębami i zostawiałam na drugie, krótsze wyrastanie, po czym piekłam 40-50 minut (wkładając chleb do rozgrzanego piekarnika)

Doskonale zdaję sobie sprawę, że to zupełnie nieprofesjonalny domowy wypiek chleba. Nie mam jednak kompleksów z tego powodu. Znalazłam swój sposób na chleb, dzięki czemu nie jest dla mnie problemem robienie chleba co drugi dzień. Na co dzień omijam wyrastanie koszyczkowe, rozgrzewanie garnka żeliwnego itp. Oczywiście czasem tak piekę, ale tylko czasem.

Skąd zakwas i jak zacząć?

Swoją przygodę z chlebem rozpoczęłam z blogiem Pracownia Wypieków. Bardzo profesjonalnym blogiem o wypieku chleba i nie tylko jest też  Piekarnia Tatter. Nie będę więc wymądrzała się nadto, co już napisałam. Nie osiągnęłam takiej perfekcji i wiedzy jaką możecie wyczytać na proponowanych blogach, dlatego Was tam odsyłam. Tam też znajdziecie przepis na zakwas i różne metody pieczenia chleba.

I jeszcze dwa zdjęcia stołu w codziennych okolicznościach. Do poprzednich zdjęć odsunęłam krzesła i kosz, zdjęłam fartuch z wieszaka, żeby dobrze było go widać. W razie potrzeby rozkładamy kolejne krzesła.



Nie męczyłam już kolejnymi zdjęciami mojej kuchni, bo jej remont i metamorfozę  można było oglądać na blogu w 2 częściach:
Część 1 - Malowanie boazerii i płytek ceramicznych - TUTAJ
Część 2 - Malowanie mebli - TUTAJ

A poza tym :-) Pierwsza partia świątecznych pierników upieczona. Najstarsza przeliczyła: 134 sztuki. To był piątek. Dziś niedziela, połowy nie ma ;-) Jutro pójdzie druga partia, żeby wystarczyło na lukrowanie i rozdawanie. Pierniki dobrze przechowują się i to jedne z najlepszych ciastek jesienno-zimowych. Nie żałuję sobie ani rodzinie, nie zostawiam tylko na święta, piekę bez umiaru ;-) Tym samym przypominam, że już czas na pierniki. Moje pierniczki powstają z TEGO PRZEPISU.


Zmogło mnie przeziębienie, wirus jakiś. Nie piszę, żeby się użalać, ale przypomnieć o genialnej MIKSTURZE NA PRZEZIĘBIENIE. Nie leczyłam się innymi środkami, tylko NIĄ. Kto czytał przypominam, kto nie miał okazji zapraszam TUTAJ. W czwartek wieczorem było kiepsko, ledwo mówiłam, czułam jak zawalają się zatoki. Dziś niedziela. Zaledwie trzy dni i duuuużo lepiej, ale jeszcze dziś pójdę spać tuż po 20-tej.

Poza tym szyję, tyle że bardzo użytkowo i praktycznie: skracanie zasłon i firan, jakiś bieżnik, nowa roletka do przedpokoju.


niedziela, 10 listopada 2013

O tym, że zostałam królową śniegu ;-)

Czyli remontu kuchni część 2. To właściwie bardziej mała metamorfoza niż remont, malowanie mebli po prostu. Postanowiłam zrobić ten wpis jak najszybciej, bo już łapię się na tym, że jeszcze zrobię to czy tamto i dopiero pokażę. Myślałam też: poczekam za światłem, w sensie słońcem.Gdy zakładałam bloga nie chodziło mi o profesjonalne zdjęcia profesjonalnego bloga i nic sie nie zmieniło więc w końcu wzięłam za aparat... Widać istotę przemian kuchni, czyli jak biel wpłynęła na najciemniejsze pomieszczenie w naszym mieszkaniu. Zdjęcia zostały zrobione dziś: w pochmurne, listopadowe przedpołudnie. Pewne rzeczy jeszcze do zrobienia, wybory do dokonania ;-) Zauważyłam, że dzięki temu, że z niektórymi wymyślonymi przeze mnie elementami poczekałam powstały inne, lepsze, praktyczniejsze. Teraz staram się trochę obyć z tematem, popatrzeć i dopiero decydować. Pewnie nie raz pokażę nowinki z królestwa garów ;-).  Mam już nowy stół do kuchni, ale zanim zabrałam się za jego obróbkę musiał kilka dni odstać. Dostaliśmy go prosto od stolarza, w formie surowej, z drewna świerkowego, zdaje się i miałam kilka pomysłów. O tym będzie już w kolejnym odcinku ;-) A dlaczego królowa śniegu? Kuchnia biała, a jakże ;-) Zapraszam na zdjęcia:


Patrząc w kierunku korytarza:


Naprawdę nie upierałam się na białą kuchnię. Owszem, zawsze podobały mi się takie, ale  jeśli moja rodzina wyraziłaby sprzeciw nie szła bym w tzw. "zaparte". Meble zostały nam po poprzednich właścicielach. Wiadome było, że trzeba je odświeżyć. Planowałam jednak pozostawić kolory jakie są, tylko dodać im wyrazu. Planowałam pomalować na biało boki szafek, które były z płyty imitujące zżółkniętą sosnę... Myślę, że dobrze nam znany widok mebli z poprzedniego ustroju. Natomiast fronty tych szafek szalenie podobały mi się od początku. Rama każdej szafki jest drewniana.
Największy plus bieli jest taki, że ujarzmia zamieszanie. W mojej kuchni dużo się dzieje. Na blatach często stoją przygotowane produkty, miski z wyrastającym ciastem czy chlebem. Zazwyczaj jest oliwa, często mąka i niemal zawsze płatki śniadaniowe, dzbanek na herbatę, jak to w kuchni. Nie bałagan, po prostu kuchnia w użytku. Dzięki bieli wszystko jest jakby wyciszone. A kuchnia, nie sprawia wrażenia chłodnej i sterylnej dzięki tym wszystkim rzeczom. Przyznaję: do dzisiejszych zdjęć trochę tych rzeczy upakowałam w szafkach :-) A niebieski garnek żeliwny wcale nie pozuje ;-) On nie ma miejsca w szafce, on zawsze jest w użytku. Mój ulubiony kuchenny gar. Usłyszałam ostatnio, że mam za dużo garów :-) Prawda jest taka, że potrzebuję jeszcze kilku :-))) Ale prawdą jest też, że gdybym miała zostawić tylko jeden, to byłby ten właśnie. W nowej kuchni znalazło się odpowiednie miejsce na pamiątki z podróży od naszych bliskich :-)





Jeszcze kilka zdań zanim dojdziemy do podsumowania :-) Nad stołem będzie jeszcze półka / półki. Miejsce za zasłonką w granatowe pasy zajmie zmywarka. I wtedy także zmienimy naszą "przemysłową" wielką suszarkę na zgrabną dizajnerską suszareczkę ;-) Takie plany na najbliższy czas. No i żyrandol :-) Zastanawiam się czym zastąpić naszą industrialną żarówę ;-) Mam też nadzieję, że szybko uruchomimy stół kuchenny i stanie na tle boazerii.

Na podsumowanie Przed i Po :-)





I tradycyjnie: za kulisami.

O farbie użytej do malowania mebli pisałam już kilka razy. W skrócie: Leroy Merlin, farba biała, akryowa, ok. 70zł za 2,5l. Myślę, że taką właśnie puszkę zużyłam na całość.
Do wszelkich ubytków, także oderwanej "taśmy-okleiny" na brzegach półek użyłam wspominanej także szpachlówki samochodowej. Jak już kiedyś pisałam, z pewnością istnieją profesjonalne gładzie do odnawiania mebli, ale ta sprawdza się bardzo dobrze, więc nie zgłębiałam tematu ;-)
Napiszę jeszcze o niespodziance (tzw. zonku) jaka ukazała się mym oczom podczas malowania. Otóż gdy padło hasło malujemy na biało to miałam dużą ochotę na meble pobielone. Chciałam, żeby przebijało to drewno pomalowane bejcą. Nie było tu żadnego ryzyka, bo zawsze można zapodać kolejną warstwę farby jeśli uznalibyśmy, że to jednak nie to. I okazało się, że bejca przebija, owszem, ale na różowo / łososiowo! To zdecydowanie nie było to... Dlatego meble są zupełnie białe.


Ciąg dalszy losów królestwa i królowej przez małe ka nastąpi :-)

P.S. 
Jeśli kogoś interesują szczegóły malowania boazerii i płytek ceramicznych zapraszam TUTAJ
Natomiast w kolejnej części TUTAJ można zobaczyć stół właściwy stół kuchenny. 

Edytowane 27 lipca 2014.
W komentarzach zostałam poproszona o zdjęcie pomalowanej szafki z bliska. Trudno zrobić odpowiednie zdjęcie, ale na tym chyba trochę widać strukturę jaką uzyskałam malując szafkę wałkiem.To nie jest powierzchnia idealnie gaładka, jak w przypadku mebli fabrycznych.Taka "gęsia skórka".



niedziela, 3 listopada 2013

O tym, że bycie królową zobowiązuje.

Niemal każdy gość, który odwiedzał nasz nowy dom mówił: "No to teraz pokaż swoje królestwo". Mówił to do mnie i miał na myśli kuchnię. Już na starcie włożyliśmy w nią sporo pracy. I gdy udało nam się doprowadzić ją do "jakotakości" zapał i energia lekko opadły. Jednak, jak tytuł wpisu zapowiada: "Bycie królową zobowiązuje". Kuchenne prace trwają, a dziś pokażę ten stan "jakotakości" ;-)
Kuchnia jest najciemniejszym pomieszczeniem w naszym mieszkaniu. Zastaliśmy ją z ciemną boazerią na jednej ścianie, ciemnymi płytkami na drugiej, meblami z ciemna oprawą oraz intensywnie żółtymi ścianami. Nie była brzydka, ale ciemna i sprawiała wrażenie bardzo wąskiej. Jak tylko zabrałam się za remont wiedziałam, że boazeria i płytki będą białe. To był ten pierwszy etap prac, o którym dziś napiszę. Zaczynam więc:  "Remont kuchni część 1"

Malowanie boazerii.

Nie ma co ukrywać, pracy było bardzo dużo. Samo malowanie to już przyjemność. Przygotowanie do malowania, to była brudna robota. Zastanawiałam się co począć z tą ścianą. Jak zaczęłam czytać na różnych forach, że zdejmowanie boazerii zazwyczaj łączy się z oderwaniem tynku, to szybko odpuściłam. Na blogach wnętrzarskich widziałam wiele razy białe boazerie i to było najlepsze rozwiązanie. Najpierw całą ścianę zeszlifowałam. Miałam na szczęście szlifierkę oscylacyjną, która bardzo przyspieszyła pracę. Niestety zagłębienia pomiędzy deskami trzeba było potraktować ręcznie. Drugi etap to odtłuszczanie, biorąc pod uwagę, że to kuchnia, czyli zakurzone i tłuste powierzchnie, całą ścianę czyściłam dokładnie benzyną.


Samo malowanie szło dość sprawnie. Najpierw malowałam pędzelkiem rowki pomiędzy deskami, a do reszty używałam wałka. Boazeria była ciemna i potrzebowała 3 warstw farby. Myślę, że za jakiś czas pociągnę ją jeszcze jedną warstwą dla ożywienia bieli, ponieważ w niektórych miejscach widać jeszcze ciemniejsze cienie. Boazeria jest teraz bardzo ładna i łatwa do utrzymania czystości. Farba akrylowa do drewna i metalu daje wodoodporną powłokę. Użyłam tej samej farby, którą odnawiałam meble (Leroy Merlin, 2,5l ok.70zł)



Malowanie płytek ceramicznych.

O ile malowanie boazerii, nie budziło większych emocji, poza współczuciem nad ilością pracy. To na wieść o malowaniu płytek nie raz ktoś miał ochotę postukać się w czoło ;-) Po tym remoncie, kuchni zwłaszcza, zauważyłam, że trzeba mieć odwagę ryzykować albo być pewnym efektu ;-) My mieliśmy tylko to pierwsze. Płytki poza nie pasującym nam kolorem były też zniszczone, miały sporo dziur po różnych zawieszkach. Część doradzających mówiła: zostawcie, nie są złe. Druga część (panowie z obsługi w marketach budowlanych zwłaszcza): "Teraz takie zwykłe białe płytki kupisz (Pan) za grosze, worek kleju i masz nowe, sam położysz, i wiadomo, że nic się nie będzie działo". Ja nie wiem, ale nie raz byłam świadkiem zrywania i zakładania płytek i zawsze łączyło się to z ogromem gruzu, pracy i przedłużających się terminów zakończenia remontu. Był jeszcze jeden ważny argument za. Jeśli zakładałabym nowe płytki byłyby dokładnie takie, na kształt ceglastego muru. Na szczęście miałam wsparcie ze strony męża i pomimo różnych rad pomalowaliśmy.



Na początek płytki umyłam detergentem, a później dokładnie benzyną. W internecie znalazłam niewiele informacji na temat malowania płytek dlatego zdecydowałam podzielić się moim doświadczeniem na blogu. Większość forumowiczów pisze oczywiście zrywać i nowe kłaść. Ktoś opisywał szalenie skomplikowane nakładanie farby dwuskładnikowej (to ja już wolałabym to zrywanie chyba...) I w końcu trafiłam na filmik na "Muratorze", zdaje się, sponsorowany przez Benjamin Moore. Był dla mnie na tyle przekonujący, że zdecydowałam się na tę właśnie farbę, czyli Benjamin Moore, Aura 524. (zapłaciłam 160 zł za 1l) Od razu dodam: w ulotce nie ma informacji, że nadaje się do płytek ceramicznych. 
Czas na wnioski. Farbą malowało się świetnie. Dobrze trzymała się płytek, nie mazała się. Nakładana była pędzelkiem (na łączeniach) i wałkiem. Za drugim razem niemal idealnie pokryła płytki. Dała miły, satynowy efekt. Ja osobiście jestem zachwycona. Farba rzeczywiście odporna jest na zmywanie. Płytki myję klasycznymi mleczkami, gąbką lub ściereczką. Bez problemów schodzą plamki po sosach itp. Farba nie schodzi (nie pozostawia białych śladów na ściereczkach). Jest jeden minus: można ją zadrapać ostrym narzędziem typu nóż. W kilku miejscach "zahaczyliśmy" płytki podczas montażu mebli. Wtedy wystarczył mały pędzelek i szybki retusz. Przed malowaniem zalepiłam niepotrzebne otwory samochodową gładzią szpachlową, o której pisałam przy okazji renowacji mebli, i przetarłam papierem ściernym. Reasumując: Efekt przerósł moje oczekiwania. Te zadrapania, które oczywiście zdarzają się, są niewielką ceną za wygląd kuchni, wygodę użytkowania, a przede wszystkim szybkość uzyskania tego efektu. Rzecz miała miejsce dwa miesiące temu i gdybym teraz miała podejmować decyzję byłaby taka sama. Faktura jaką płytki uzyskały po nałożeniu farby wałkiem dała efekt raczej muru niż ceramiki i to bardzo! mi odpowiada.



Poniżej można zobaczyć takie mniej więcej przed i po. Wiem, że na blatach chaos i nieład, ale zdjęcia z łapanki ;-) i w trakcie przeprowadzki. Jestem wdzięczna mojemu mężowi, że od czasu do czasu złapał aparat i pstryknął kilka fotek dla potomności. Ja byłam tak pochłonięta tym wszystkim, że nie pomyślałabym o zdjęciach.


Przed i Po w poziomie :-)



Przed i Po w pionie :-)

 

Jak już się tłumaczyłam, nie robiłam zdjęć ustawianych i w kuchni zamieszanie, ale myślę, że efekt, o który chodziło widać dobrze. Od razu jaśniej :-) W następnym odcinku kuchennych rewolucji ;-) ciąg dalszy. Zabrałam się za odnawianie mebli. Jak tylko zakończę te działania pokażę efekt końcowy. Jutro ma dotrzeć nasz stół kuchenny. Już przebieram nóżkami i nie mogę się doczekać :-) Ten, który widać na zdjęciach ma inne miejsce docelowe. Długi wpis wyszedł, ale cieszę się, że udało mi się zebrać wszystko w całość. 

Z kubkiem gorącej herbaty pozdrawiam listopadowo i życzę dobrego tygodnia.




P.S. Można zobaczyć ciąg dalszy kuchennych zamian.


TUTAJ dzielę się malowaniem kuchennych mebli na biało.
TUTAJ przedstawiam nowy stół kuchenny.


Edytowane 10 lutego 2014 roku:
Minęło już 5 miesięcy od malowania płytek kuchennych. Nadal uważam, że to był świetny pomysł. Cały czas cieszę się ich bielą. W tym czasie jeden raz w ruch poszedł pędzelek celem zamalowania ubytków. Zadrapania powstały podczas zdejmowania suszarki na naczynia. Poza tym z płytkami nic złego się nie dzieje. Nie uszkadzają ich wiszące na relingach przybory kuchenne. Przynajmniej raz w tygodniu zmywam je mleczkiem i gąbką, a niemal codziennie wilgotną szmatką.