Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Na Szydełku. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Na Szydełku. Pokaż wszystkie posty

piątek, 17 listopada 2017

Mam na imię Karolina, jestem kujonem. Nowa pasja!

Jak zwykle po długiej przerwie wracam z tym, co dzieje się obecnie. Kilka projektów w tym czasie zrobiłam, ale ostatnio zdecydowadnie omamiły i omotały mnie włóczki... Moje neurony zamiast osłonek mielinowych mają obecnie wełniane otulacze dżersejowe... Może się nie spalą, bo przecież wełna się nie pali.




Jestem kujonem. Takie wyznanie można było całkiem niedawno przeczytać na moim Instagramie. Bardzo możliwe, że to świadomość ostatniego roku z 3 z przodu spowodowało te przemyślenia. Dla stałych Czytelników normalne jest, że raz na blogu gotowanie, innym razem murarka, na chwilę krawiectwo, które igłę na wiertarkę zamienia dwa dni później... To musiało się wydarzyć: w moje nadpobudliwe ręce trafiły druty (bo szydełko już było...).






Jestem kujonem. Nic nie przychodzi mi bez pracy i nauki. Dostawałam piątki, kiedy się nauczyłam, ściągać nigdy nie umiałam. Czapka wychodzi mi najszybciej za drugim razem. Dziergam próbki i wprawki z internetowych kursów, jak na kujona przystało. Tak właśnie jest i po kilku tygodniach całkiem sprawnie rozmawiam już z doświadczonymi dziewiarkami. Postawiłam nawet pewną tezę: to dzięki temu, że jestem kujonem potrafię tyle zrobić. Wiem, że nie jestem złotym dzieckiem i jak mi nie wychodzi to muszę się douczyć, poćwiczyć. Wiem też, że niemal wszystkiego mogę się nauczyć. To moja supermoc! 




Nie wiem czy teraz dzieci tak mają, czy tylko moje, brak im cierpliwości, szybko się zniechęcają brakiem wyników, albo słabszymi niż się spodziewali. Dlatego cieszę się, że mogą teraz mnie obserwować w moich drutowych zmaganiach. Cieszę się, że mogłam wczoraj pokazać najstarszej jaka dumna jestem z pierwszej czapki zrobionej na okrągło, bez zszycia, że się nauczyłam, a Ona mnie słuchała. I nawet powiedziałam, że kiedyś skarpetki wydziergam, już cały filmik instruktarzowy z 16 części obejrzałam, jak najwspanialszą przygodówkę...




Długo broniłam się przed drutami, choć ciągnęło mnie bardzo. Moja znajoma zapytała kiedyś, czy mnie to nie męczy. Trochę szycia, trochę stolarki, gotowanie, murowanie i malowanie, szydełko od czasu do czasu. Powiedziałam, że nie, że robię to, co jest mi potrzebne i jak już zrobię, to przestaję. Zawsze robię notatki, jak na kujona przystało, gdy do czegoś wracam po kilku miesiącach czy latach, nie zaczynam od początku, zaczynam od notatek. Dlatego często korzystam z własnych wpisów na blogu. Te wszystkie aktywności nie wynikają z potrzeby zmian, czy niespokojnych zawirowań duszy, ale zwyczajnej potrzeby, czy choćby kaprysu, chęci posiadania czegoś. To pytanie jednak we mnie trwało. W końcu wypieranie prawdziwych przyczyn nie jest obce mojej człowieczej naturze. Dlatego wstrzymałam moje dziewiarcze zapędy. Do czasu gdy zaczęłam poznawać dobroczynne działanie wełny i zupełnie przeciwny (dobroczynności) ich koszt... 





To bardzo ważny aspekt mojego robienia wszystkiego. Zwyczajnie nie mogę kupić sobie wielu z pięknych rękodzielniczych wytworów, a lubię bardzo otaczać się nimi, ich niepowtarzalnośćią, nieidealnością i często nieanachalną urodą. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że są warte ceny. Wiem ile pracy kosztują. Mam ogromnie dużą radość i satysfakcję, że tak wiele rzeczy zrobiłam sama. Jeśli jednak mogę to bardzo chętnie kupuję rękodzieło od innych, nie nabyłam odruchu, że wszystko muszę sama. A raczej pozbywałam się go wraz z pojawieniem każdego dziecka... 




Nowa pasja to cudowny etap. Jeszcze nie wiem jakie włóczki lubię najbardziej i druty: metalowe czy drewniane, duże czy małe, na żyłce czy bez. Robię, pruję, jeszcze nie do końca wiem co mi pasuje, ale powoli zaczynam to widzieć, poznawać, nabierać doświadczenia. I okazuje się, że choć wszystkie ubrania mam bardzo spokojne, nudne i zazwyczaj szare to wełna sprawia, że świruję i nagle robię sobie zieloną czapkę! I uwielbiam! I kupuję do niej miodowe rękawice! Wełna ma dużą głębię koloru, zmienia się pod wpływem światła, to mnie zachwyca.




Na koniec konkret. Dzięki drutom zrobiłam w końcu to, co chciałam zrobić z bawełnianym sweterkiem. Zakupiony w lumpeksie jest ze mną od wielu lat, ale noszony niezbyt często. Cudowna, mięciutka dzianina, wyraźny splot i jakiś taki za mały od początku. Dorobiłam mu mankieciki i jest idealny, choć bawełna bardziej nadaje się na wiosnę i lato.





I oczywiście..... Marzenie mam... Marzenie mam.... Cudny wełniany sweter.... Cały mój.... Druty rozmiar 10 mm... Nie jeden.... Wymyśliłam już dwa albo trzy..... bo kto z was nigdy nie gonił za marzeniem....


piątek, 7 marca 2014

Resztki zimy, czyli ciepły naszyjnik, syrop z cebuli i kuchnia polska do tego :-)

Witajcie Drodzy Czytelnicy. Jakże się cieszę, że wróciłam do świata zdrowych i żywych... Dopadł mnie jakiś wirus i zaniemogłam na ponad tydzień. Ostatni wpis o Śpiochach wrzucałam, jak lekko puściła gorączka (był niemal gotowy). Mam sporo pomysłów i planów na szycie: pewne obiecanki, które póki co to tylko "cacanki", narzuty na łóżka i chciałabym uszyć coś dla się. Do tematu zdrówka jeszcze powrócę w dzisiejszym wpisie. Tymczasem rzecz, która gotowa jest już od wielu tygodni tylko jakoś nie po drodze jej było na bloga ;-) Zimowy naszyjnik... Jeszcze chwilę i będzie za późno na publikację ;-) Dziś zdjęcia bez mej twarzy, widać po niej jak przeczołgało mnie choróbsko... sama się wystraszyłam więc Wam tego oszczędzę. Na szczęście apetyt wraca i o tym też dziś będzie :-)



Zimową porą zachciało mi się takiego naszyjnika otulacza. Wspominałam już o mojej nowej miłości do laleczki dziewiarskiej i zachwytu nad jej możliwościami. No to je wykorzystałam do mojego dzieła. Poza tym wykorzystałam tutorial z bloga by piegowata na kulki celem uzyskania jakże popularnych i uroczych kwiatków typu Tilda :-)



Syrop z cebuli.

Niektórzy znają go doskonale z dzieciństwa inni nigdy o nim nie słyszeli. Dla jednych miłe wspomnienie i słodki smak, dla innych zmora czasu jesienno-zimowego. Dla mnie objawienie tej infekcji ;-)


Oczywiście znałam go z dzieciństwa, stosowałam jako dorosła, ale zawsze równocześnie z innymi lekami, jako wspomagacz. Tym razem jednak leczyłam się tylko nim. Poza tym cytryna, miód i imbir. Wspaniała jest także Mikstura na przeziębienie, ale niestety tym razem nie mogłam poradzić sobie z czosnkiem. I moje przeziębienie rozpoczęło się kaszlem, syrop z cebuli wydawał się lepszym rozwiązaniem. Działa jednak nie tylko na kaszel. Poradził sobie z gorączką (38 stopni, której nie miewam), bólem gardła, a nawet zatokami: czułam jak odblokowuje nos. Jak poczułam się lepiej już po jednym dniu to zaczęłam szukać informacji w sieci. Oczywiście polecam samodzielne zgłębianie tej tajemnej wiedzy, ale tak ogólnie: syrop działa przeciwbakteryjnie, przeciwwirusowo i wykrztuśnie. W sieci można znaleźć fragmenty z publikacji naukowych. Wyczytałam, że składniki zawarte w soku z cebuli zabijają prątki gruźlicy! W licznych komentarzach pojawiały się opinie, że obyło się bez antybiotyku nawet w przypadku zapalenia oskrzeli! Oczywiście pod kontrolą lekarza, w przypadkach gdy stosowanie antybiotyku było niewskazane. 



Składniki:
  • cebula
  • 2-3 łyżki cukru
Przygotowanie:

Cebulę pokroiłam w kostkę i przesypywałam cukrem. Zostawiłam aż cebula puści sok (3-4 godziny). Ważna informacja: syrop należy stosować jak lekarstwo: 3-4 razy dziennie po łyżce stołowej. W przypadku dzieci: 2-3 razy dziennie po małej łyżeczce. Ważne, bo zbyt duża ilość soku z cebuli może podrażnić wątrobę. Takie dawkowanie jest wystarczające i daje rezultaty :-) Gdy cebula daje dużo soku i pijemy go dłużej niż jeden dzień to syrop należy przechowywać w lodówce. Zazwyczaj zużywałam jedną cebulę na dzień, ale ta którą kupił mój mąż (na zdjęciu) dawała sok na dwa dni. Nie mam pojęcia co to za cebula, mam nadzieję, że nie chińska ;-)

Jak już wczytałam się w to cebulowe panaceum to dowiedziałam się, że można je też przygotować na bazie miodu (zamiast cukru). Można także dodać plastry cytryny (poprawi smak). Ja z sentymentu przygotowywałam klasycznie :-)

W dniu, w którym zagorączkowałam prawie nie jadłam. Jedyne na co miałam ochotę to pomarańcze (czyli prawdopodobnie potrzeba witaminy C). Normalnie po całym dniu  picia syropu z cebuli i jedzenia pomarańczy powinna boleć mnie wątroba... Nie bolała, natomiast czułam się lepiej i lepiej. Czasem dobrze jest posłuchać tego co nam organizm podpowiada.To nieprawdopodobne, że bardzo często to wystarczyłoby. To prawda, że po tygodniu naturalnego leczenia nadal miałam kaszel, oczywiście znacznie mniejszy, ale leczenie trochę trwa. Z pewnością dłużej niż klasyczne leczenie w takich przypadkach. Pewne jest jednak także to, że odporność nabyta w ten naturalny sposób (walki) daje długą dobroczynną moc :-)
Kapuśniak z prażochami :-)

W naszym domu króluje lekka, szybka kuchnia jednogarnkowa. Na talerzach zazwyczaj mamy makarony, ryże i kasze, pieczone warzywa lub  mięso. A jednak... Jak tylko zaczęłam wracać do zdrowia zachciało mi się kapuśniaku z prażochami :-) Dla niektórych to Prażuchy, dla innych Gamza, a nawet Psiocha :-) Co region to inna nazwa. Choć byłam przekonana, że to potrawa pochodząca z łódzkiego okazało się, że znana jest w wielu regionach Polski. Myślę, że można ją śmiało zaliczyć do klasycznej kuchni polskiej. Znacie? Nie jadłam od lat. Jak mi się zachciało! 


Najpierw próbowałam wybić sobie potrawę z głowy, bo nie zdrowo... Później uznałam, że skoro tak bardzo wsłuchiwałam się ostatnio w swój organizm, to taka ochota coś oznacza (kiszona kapusta to znów witamina C)... Po czym doszłam do wniosku, że wcale nie taka niezdrowa... Zupa - same warzywa w tym kapusta kiszona... Darowałam sobie wszelkie dodatki i zasmażki. Prażochy, no tu mamy pyszny, podsmażony boczek, ale z pewnością nie jest to dodatek bardziej zabójczy niż frytki, które przecież od czasu do czasu... Cóż więcej: było pysznie i tego właśnie mi było potrzeba w ramach rekonwalescencji ;-)


Kapuśniak.
Taka zwykła, dobra, pożywna, polska zupa. Idealna na zimę. Kwaśna, ale nie za bardzo. Ciekawa odmiana po klasycznych warzywnych. I świetna alternatywa dla zup wczesnej wiosny, gdy na świeże warzywa trzeba jeszcze poczekać. Cieszę się, że do niej wróciłam po latach.

Składniki:
  • Pęczek warzyw (marchewka, pietruszka, seler, por)
  • 3 małe ziemniaki
  • ok.500 g kapusty kiszonej
  • 1 ząbek czosnku
  • 1 liść laurowy
  • 2 ziarenka ziela angielskiego
  • 1,5-2 litry wody
  • sól, pieprz
  • podsmażony boczek pokrojony w kostkę (opcjonalnie)

Przygotowanie:

Warzywa pokrojone w kostkę wrzuciłam do wody i zagotowałam razem z przyprawami (ostrożnie z solą, kapusta kiszona wzmaga odczucia smakowe, lepiej dosolić zupę pod koniec gotowania).  W tym czasie pokroiłam trochę kiszoną kapustę i gdy wywar warzywny zagotował się dołożyłam ją. Całość gotowałam około godziny.

Prażochy.
Najczęśniej widywane w towarzystwie kapuśniaka, ale także gulaszy lub jako samodzielne danie popijane kwaśnym mlekiem. Wiele lat temu robiłam te kluchy, ale od dziś w ramach tradycyjnej kuchni będę je robiła częściej. Zostały wpisane do ZESZYTU , a trafiają do niego tylko te rzeczy, które chcę regularnie mieć na talerzu ;-) Co bardzo ważne: rodzinie także smakowały. Nawet Najstarsza (jedyny wybredny, co do jedzenia, członek naszej rodzinki) zajadała się tym polskim cudem ;-) (na kapuśniak nie zdecydowała się). Mamy kilkoro znajomych obcokrajowców. Czasem uczę się czegoś polskiego, żeby móc ugotować dla nich właśnie. Bardzo się cieszę, że nabyłam umiejętność przygotowania kolejnej potrawy. Cieszę się, bo to szalenie proste i bardzo polskie danie.

 

Składniki:
  • 1 kg ziemniaków
  • 3-4 łyżki mąki pszennej lub ziemniaczanej*
  • 300 g wędzonego boczku
  • sól
* Znalazłam dwie wersje przygotowania prażochów. Zazwyczaj w przepisach wystepuje mąka pszenna. Ja użyłam mąki ziemniaczanej (jak moja mama). Nastepnym razem użyję pszennej i zobaczę różnicę (albo nie) 

Przygotowanie:

Ziemniaki  obrałam, pokroiłam w ćwiartki i zagotowałam, posoliłam wodę. Gotowałam około 15 - 20 minut, tak, że ziemniaki były jeszcze lekko twarde. Odlałam większość wody (szklankę tej wody zostawiłam, może się przydać). Zostawiłam 2 cm wody na dnie garnka z ziemniakami i posypałam je mąką). Przykryłam garnek i dogotowywałam ziemniaki do miękkości (około 10 minut) sprawdzając czy się nie przypalają. W razie potrzeby można podlać wodą. Ważne jest, że mąka w tym czasie "zaparza się", nie jest surowa. Gdy ziemniaki są miękkie odlewam ostrożnie resztkę wody. Następnie ciężka robota. Biorę w rękę pałkę do ucierania ciasta i zagniatam ziemniaki z mąką na jednolitą masę. Dość długo i cierpliwie. Powstanie klejąca masa. Gdyby była za gęsta można dodać niewielką ilość wody odlanej z ziemniaków. 
Na patelni smażę pokrojony w kostkę boczek. Gdy uzyskam już skwarki łyżkę stołową moczę tłuszczykiem ze skwarków i oddzielam  nią kawałki masy ziemniaczanej tworząc kluchy :-) Kładę kluchy na patelnię ze skwarkami i chwilę podsmażam. Tak lubimy. W większości przepisów uformowane kluski kładzie się na talerz i polewa skwarkami. I to wszystko.

Mam nadzieję, że zimowy naszyjnik, syrop z cebuli i kapuśniak z prażochami to godne pożegnanie zimy w naszym domu :-) Teraz to już tylko rozpięte płaszcze, wiosenne sukienki, kiełki rzodkiewki i tulipany... Niczego innego nie przyjmuję do świadomości ;-)




P.S. Tak przeczytałam na koniec ten wpis i uznałam, że można jeszcze przytoczyć polskie przysłowie: "W marcu jak w garncu". Dziś u mnie wszystko; dzierganie, leczenie i gotowanie... mam nadzieję, że to przeżyliście ;-)

piątek, 27 grudnia 2013

Poświątecznie...

Było przed, w trakcie, dziś jeszcze po :-) Tak się złożyło. Święta minęły. Tradycji stało się zadość: "Kevin sam w domu" obejrzany ;-) Wspomninam o tym wydarzeniu, bo drugi raz tak się ubawiłam na tym filmie. Do łez doprowadziło mnie pierwsze oglądanie. Drugi raz w tym roku, gdy patrzyłam jak śmieją się moje dzieci :-) Szczery śmiech trójki dzieci jest baaaardzo zaraźliwy :-)



Jeszcze na chwilę wracam do świąt. W przedświątecznych migawkach TUTAJ pokazałam ozdoby półeczki w kuchni, właściwie niewielki fragment ponieważ... były nieskończone. Nie zdążyłam. Jednak wczoraj miłym, leniwym, świątecznym popołudniem usiadłam i wydziergałam serduszko i bombkę, bo czemu nie? :-) Sprawa ważna, bo winna jestem jeden link. 


Otóż śpieszę się donieść, że robiąc szydełkową bombkę korzystałam z bardzo prostego przepisu na kulkę z bloga by piegowata, który możecie znaleźć TUTAJ. Jestem przekonana, że jeszcze nie raz z niego skorzystam. Kulki są cudowne :-) Zbliżenie na szarą, bo była druga i wyszła lepiej niż czerwona ;-)


Natomiast serduszko to efekt nowej dla mnie techniki "dziubania", czyli laleczki dziewiarskiej. Fantastyczna sprawa i chyba łatwiejsza niż szydełko. Laleczka dziewiarska pozwala uzyskiwać takie "sznurki", ale są one trówymiarowe, a w środku mają tunelik. Możliwości zastosowania bardzo dużo. Jestem w trakcie pewnego projektu, zobaczymy co z tego wyjdzie. Również ten zielony sznurek, który jest częścią wystawki przygotowałam na laleczce dziewiarskiej. I znów oszczędzę szczegółów, gdyż w sieci znajdziecie wszystko co potrzeba do zgłębienia tej sztuki. Są blogi, na których ludzie tworzą cuda, są filmiki na You Tube, z których sama korzystałam. Ważne hasła dla wyszukiwania to laleczka dziewiarska lub spool knitting (ang.).Sznureczek nie nadał sobie sam kształtu serduszka, oczywiście. Używając metalowego wieszaka (takiego, na którym dostaje się rzeczy z pralni), nożyc do cięcia drutu i kombinerek przygotowałam metalowy stelaż serduszka. Następnie delkatnie wciągnęłam na niego sznureczek, który jak wspominałam ma w środku tunelik. Taśmą zabezpieczyłam zakończenia drutu, a następnie igłą zszyłam końcówki sznureczka, tak żeby zakryć łączenie. Myślę, że to dość proste, ale jeśli będę robiła kiedyś jeszcze takie ozdoby to postaram się o małe DIY, tym razem ozdoby powstawały w pośpiechu.




Wczoraj mojemu synkowi (po zjedzeniu kilogramów czekoladek i sopelków choinkowych) zamarzyły się "mięciutkie bułeczki" :-) A ja z przyjemnością po drugim śniadaniu zagniotłam ciasto i wieczorem, na zakończenie świąt, w blasku choinkowych lampek jedliśmy ciepłe, mleczne rogaliki z masłem.... tak poprostu.  To była duża przyjemność i po raz kolejny można było się przekonać, że najlepszym jedzeniem jest to najprostsze. To rogaliki, czy bułeczki (zależy jaką formę im nadam), które moja rodzina uwielbia i dość często je piekę. Potrzebują czasu na wyrastanie, ale dzięki temu są bardzo delikatne i mięciutkie.  Jeśli więc macie ochotę na coś zwykłego, delikatnego i pysznego zapodaję przepis na Mleczne Rogaliki.


Mleczne Rogaliki.
(8 sztuk dużych rogali lub 16 sztuk małych rogalików)



 Jak już wiele razy miało to miejsce korzystałam z jakiegoś przepisu z internetu (kilka lat temu i zupełnie nie wiem z jakiego) Jednak po setkach upieczonych bułeczek, patrząc na mój zeszyt zaszło w przepisie kilka zmian, więc nie jest to tamten przepis.

Składniki:

  • 500 g pszennej mąki
  • 280 g mleka
  • 1 łyżeczka soli
  • 40 g cukru
  • 25 g masła
  • 15 g świeżych drożdży
Przygotowanie:

Do miski wsypuję mąkę, a następnie drożdże i rocieram je palcami razem z mąką. Dalej dokładam kolejne składniki i zagniatam ciasto. Odstawiam je w misce do wyrastania na około godzinę (powinno podwoić swoją objętość). Po tym czasie ciasto trochę przegniatam ;-) Przygotowuję 16 małych rogalików, dlatego dzielę na tym etapie ciasto na 2 kule i pozostawiam na 20 min. Jeśli przygotowujemy 8 dużych formujemy jedną kulę ciasta. Po tym czasie przygotowuję rogaliki. Każdą kulę rozwałkowuję i dzielę na 8 trókątnych części (jak pizzę, z resztą robię to nożykiem do pizzy) i zwijam w rulonik, a następnie zawijam końce, jak to rogaliki ;-) Jeśli nigdy nie przygotowywaliście rogali to z pewnością w sieci znajdziecie instrukcję obrazkową. Ja nie posiadam takich fotek. I znów rogaliki sobie rosną, około 45 minut. Dzięki temu potrójnemu wyrastaniu rogaliki są bardzo delikatne i puszyste, ale mają dość zwartą strukturę (nie mają dużych dziur). Rogaliki piekę w temperaturze 190 ℃ około 20 minut. Polecam.



Święta minęły. Dziś byliśmy na spacerze, rowerem i hulajnogą (bo przecież nie sankami ;-) Na obiad najzwyklejsza, najprostsza i najsmaczniejsza po świętowaniu zupa: krupnik z kaszą :-) A kolejne wpisy będą dotyczyły świątecznych prezentów. Pozdrawiam serdecznie.



sobota, 27 lipca 2013

Alternatywna pracownia wakacyjna No 1.

Już rok temu zapoczątkowałam taką małą świecką tradycję ;-) Po całym roku nocnego szycia odpoczywam w wakacje robiąc coś innego. Mam jeszcze kilka rzeczy do pokazania z ostatnich przedwakacyjnych tygodni. Postanowiłam jednak dla chwili oddechu pokazać nad czym pracuję obecnie. Zdradzę, że tego lata działam w 2 alternatywnych pracowniach ;-) 


Co to? To 3 koszulki typu T :-) zamienione w przędzę? włóczkę? sznurek? jak kto woli :-) Ważna sprawa zapodaję nazwę angielską: T-SHIRT YARN. Ważna sprawa bo pod tą nazwą zainteresowani znajdą w internecie wszystko co potrzeba, czyli jak się zabrać za koszulkę i co z tego może wyjść. Ja po raz pierwszy zobaczyłam ten wyjątkowy recycling na blogu Niebieski Igielnik. Przyznam, że mam mnóstwo pomysłów i planów na stare T-shirty. Póki co, robię małe dywaniki - chodniczki do dziecięcych pokoików.



Jak pisałam techniki i inspiracji w sieci nie brakuje. Postanowiłam jednak napisać kilka słów żeby uruchomić wyobraźnię ;-) Co innego można zrobić z tej dziwnej włóczki? Widziałam: biżuterię (naszyjniki, bransoletki, opaski), koszyczki (ładnie trzymają kształt, ale można je dodatkowo usztywnić krochmaląc), torby, pufy, poduchy, podkładki pod garnki, pompony. Pomyślałam, że można ich używać jak sznurka do pakowania prezentów czy wiązania sukienki lub spodni. Nie wydaje się być odpowiednia na ubrania, bo jest dość sztywna. Jednak kapelusz z małym rondem wykonany z T-shirt yarn dobrze będzie trzymał fason.  


Stosuje się różne techniki zużycia tej włóczki. Można ją przerabiać szydełkowo (mój kierunek), na drutach, a także tkając. Widziałam okrągły dywanik utkany na hula hop :-)


Co jeszcze? Ważna rzecz: warto nauczyć się odpowiedniego cięcia koszulek wtedy z jednej koszulki wychodzi jeden kawałek włóczki. Druga sprawa, którą ja odkryłam po jakimś czasie dopiero: jest fajny sposób łączenia kolejnych włóczek gdy skończy się jeden kłębek (koszulka). 


Co jeszcze? Można działać "na żywioł" i wykonać kolorowy szał ;-) Można dobrać kolory dokładnie takie, jakie chcemy, pasujące do wystroju wnętrza. Pod kolor dywanika zrobić np. poduszki na łóżko :-) Można uzyskać grubszą lub cieńszą włóczkę (tnąc paski odpowiedniej grubości). Jeśli robimy coś z białych koszulek warto je wybielić. Białą włóczkę można pofarbować na potrzebny kolor. Możliwości nieskończone ;-)


Reasumując moje dotychczasowe działania: dywaniki są bardzo miękkie i sprężyste w dotyku. Łatwo dbać o ich czystość - jak o koszulki bawełniane ;-) Nadają się nawet przyniszczone koszulki. Ich prawa strona zwija się do wewnątrz. Na włóczce nie widać drobnych dziurek, które zazwyczaj pojawiają się po długim noszeniu.



P.S. Wszystkie zdjęcia pochodzą z mojej pracowni i są fragmentami dywaników nad którymi pracuję. Jednocześnie nad dwoma, a nawet trzema gdyż skończyły mi się odpowiednie kolory na dokończenie tych, które rozpoczęłam. Teraz szukam T-shirtów bo zużyłam już wszystkie z okolicy ;-) Te niepotrzebne, oczywiście ;-) Mam nadzieję, że ukończone pokażę już we właściwych dla nich miejscach.


Pozdrawiam owładnięta nową pasją ;-)



P.S. Zapomniałam dodać: można też kupić gotową T-shirt yarn, ale to już zupełnie inna historia...

czwartek, 3 stycznia 2013

Świąteczno - Zimowa Kolekcja No 5 dla lalek.

Dziś historia jakich wiele - o młodej projektantce Annie.


Anna od zawsze interesowała się modą. Jak to mówią: "Potrafiła się nią bawić". Nikogo ze znajomych już nie dziwiło gdy na studenckim "sylwku" Ona pojawiała się w sukni balowej... Tego roku, nie inaczej, przebiegała  ulice w swojej gwiaździstej spódnicy. Niby balowej, ale niezbyt poważnej, a nawet powiedziałabym wesołej. To Jej znak rozpoznawczy: wesoła elegancja i wschodni klimat (ten bliższy i dalszy). 



Gdy szybkim krokiem mijała pięciogwiazdkowy hotel wyglądała zjawiskowo na tle czarnych cekinowych sukni, które wyłaniały kolejno się z czarnych samochodów w towarzystwie czarnych fraków. Nagle zatrzymała Ją kobieta w futrze i wielkiej czapce, trzymająca w ręku fajkę (taką a'la Greta Garbo) i przemówiła do Anny tymi słowy:
- Hej dziewczyno! Skąd ta kiecka!?
- Nie z lasu!
- To sztuczne futro, jeśli o to chodzi... Wolę prawdziwe, ale nie chcę się narażać. Nigdy nie wiadomo, w kim nagle zapłonie miłość do natury....
- To materiał z kolekcji świątecznej IKEA - odpowiedziała lekko zmieszana Anna - a spódnicę sama uszyłam.
- IKEA? Nie znam?
-???!!!!!!!!!

Dalej historia potoczyła się jak w filmie... Anna otrzymała wizytówkę, która była przepustką na wybiegi Nowego Jorku. Kobieta w sztucznym futrze okazała się wpływową matroną pochodzącą z Polski. Nie była projektantką, ale projektanci wiele jej zawdzięczali i tę wdzięczność czasem musieli okazać. Tym razem jedna z tych osób miała zaopiekować się Anną. Oczywiście szczerze się Nią zachwyciła i po 2 latach odbył się pierwszy autorski pokaz mody Anny G. Myślę, że nie trzeba dodawać: pokaz odbył się w Sylwestra a Ona wśród oklasków wyszła na scenę w swojej gwiaździstej spódnicy i czerwonym szaliku...



I tak w skrócie znaleźliśmy się w dniu dzisiejszym, kiedy Anna tworzy kolejną, wiosenną już kolekcję. Wróćmy jednak do historii z przed kilku lat, którą rozpoczęliśmy ten wpis. Po krótkiej rozmowie przed hotelem Anna dotarła na swoją imprezę. Wszyscy rozbawieni tańczyli "Łaka Łaka" (Shakira). Jak poradziła sobie z żywiołowym tańcem w długiej spódnicy? Zdjęła ją :-))) I oczom wszystkich ukazała się sukienka ze wschodnim akcentem (błękitna sukienka została uszyta z orginalnego materiału na kimono. Przyjaciółka przywiozła Jej kawałek tej szlachetnej tkaniny z podróży). Całości dopełniał motyw prosto z mroźnej Moskwy - buty typu WALONKI ;-). "Łaka Łaka" na chwilę przerwały oklaski....


Annę nie trzeba było namawiać na mały pokaz mody. Często przedstawiała przyjaciołom swoje małe kolekcje. Charakterystyczna dla Niej ekscentryczna pelerynka tym razem przyjęła króciutką formę. Jak zwykle jednak była dwustronna. Jedna praktyczna, jednokolorowa i ciepła. Druga świątecznie czerwona.  







:-)