niedziela, 2 lutego 2025

Stosikowe losowanie – luty 2025

 


Katarzyna wybiera numer książki dla ZwL (w stosie 1250 książek) - 1213
ZwL wybiera numer książki dla Gucimal (w stosie 18 książek) - 12
Guciamal wybiera numer książki dla Maniiczytania (w stosie 54 książki) - 29
Maniaczytnia wybiera numer książki dla Anny (w stosie 221 książek) - 45
Anna wybiera numer książki dla McDulki (w stosie 300 książek) - 199
McDulka wybiera numer książki dla Agnes (w stosie 18 książek) - 5
Agnes wybiera numer książki dla Katarzyny (w stosie 25 książek) - 8


"Białość" Jon Fosse


Mężczyzna jedzie samochodem przed siebie, przez zatopiony w śniegu las. Dojeżdża do punktu, w którym auto już dalej nie ma możliwości ruchu. Wysiada i rusza przed siebie. Bez planu, bez celu, w las. Otacza go biały krajobraz, tak biały, że trudno w nim cokolwiek rozróżnić. Człowiek dostrzega w lesie, między drzewami, postacie, które zdają się z nim rozmawiać. 
To w zasadzie wszystko, co można o tej noweli powiedzieć. Ten tekst bowiem nie żyje treścią, a raczej budowaniem atmosfery niepokoju, próbą zanurzenia czytelniczki w hipnotycznej i wciągającej aurze. 
Przyznam, że w moim przypadku się to udało, czemu posłużyła lektura książka na jeden raz, a właściwie przesłuchanie audiobooka. 
Fosse płynnie prowadzi tę narrację, tak pozornie ubogą w treść, a zarazem tak hipnotyzującą i dającą przestrzeń do interpretacji. Norweg przekonuje, że strumień świadomości nie musi być trudny do czytania, nudny czy monotonny, wręcz przeciwnie – potrafi wciągać i pochłaniać. 
"Białość" skłoniła mnie do rozważań o końcu, samotności i nadziei. Myślę, że to nie będzie moje ostatnie spotkanie z noblistą.

Moja ocena: 5/6

Jon Fosse, Białość, tł. Iwona Zimnicka, 50 str., ArtRage 2024.

czwartek, 30 stycznia 2025

"Trzy opowieści" César Aira


Ten zbiór zawiera trzy bardzo odmienne teksty, choć stylistycznie można w nich dostrzec pewne punkty styczne. W pierwszym opowiadaniu "Jak zostałam zakonnicą" Aira opowiada historię chłopca noszącego imię i nazwisko autora, ale używając końcówek i zaimków żeńskich, co początkowo wprawia w konsternację. Podobnie jak pierwsza scena, w której dziecko po przeprowadzce do miasta po raz pierwszy kosztuje lodów truskawkowych. Ten mistrzowsko zarysowany epizod wprowadza w świat dziecka zaniedbanego emocjonalnie, pozostawionego samemu sobie, krnąbrnego i złośliwego, jak określają je dorośli. Zagadkowy tytuł można tłumaczyć na wiele sposobów, a zakończenie opowiadania stanowi świetną narracyjną klamrę.

Drugi tekst zatytułowany "Płacz" opowiada historię mężczyzny, którego żona zdradziła z Japończykiem. Ten tekst wywołał we mnie najmniej emocji, zupełnie mnie nie zainteresował narracyjnie. Trzecie opowiadanie przedstawia zaś niezbyt ładną nastolatkę, która spędza czas, wędrując po mieście. Pewnego dnia zaczepiają ją dwie dziewczyny, punkówki, które czynią jej niedwuznaczne propozycje. Nastolatka próbuję się od nich opędzić, ale stopniowo daje się wciągnąć w konwersację i spędza z nimi bardzo niekonwencjonalny wieczór godny filmu akcji.

To środkowe opowiadanie choć wydało mi się być najmniej ciekawe, pozostaje w tym samym klimacie jak pierwsze i trzecie. Aira porusza się na granicy możliwego, popadając w absurd, surrealizm, nieuchwytność. To ten rodzaj prozy, który równocześnie denerwuje i przyciąga, zwodzi. Nigdy nie wiadomo, co będzie się kryło na kolejnej stronie. Aira doskonale panuje nad tekstem, ale i nad czytelniczką, miałam tu poczucie zabawy ze mną, wodzenia za nos, testowania moich możliwości poznawczych. Takie zabiegi mi nie przeszkadzają, ale jednak proza Argentyńczyka nie do końca ze mną rezonuje. Jako eksperyment literacki – tak, ale jako mój ulubiony pisarz – jednak nie. 

Moja ocena: 4/6

Trzy opowieści, César Aira, tł. Tomasz Pindel, 280 str., Ossolineum 2019. 

środa, 29 stycznia 2025

"Klinika" Pavol Rankov

 


Mężczyzna w średnim wieku próbuje dostać się do słynnego profesora. Jako że to medyk wielce oblegany i ceniony, jest to bardzo trudne zadanie. Narrator więc pojawia się w klinice dzień po dniu i kluczu korytarzami, szuka odpowiedniego gabinetu i prowadzi iście kafkowskie rozmowy. Trafia w tym błądzeniu na różne piętra i różne osoby, którym zwierza się ze swoich problemów. To będzie recepcjonistka, palacz, współpacjentka, która już się do profesora dostała, jego asystent. Dzięki tym konwersacjom poznajemy nieco życie narratora, ale i mamy poczucie matni i biegania w kołowrotku. Odbija się on od kolejnych drzwi, odsyłany jest a to na drugie, a to na czwarte piętro, zwodzony co do godziny przyjęć. Z jego monologów wyłania się postać depresyjna, zagubiona, niezrozumiana, bez wsparcia w rodzinie. Te rozmowy wydają się być swoistą autoanalizą, samopomocą – bo objawiają mu się różne aspekty swojego życia, których dotąd nie dostrzegał lub dzięki innej perspektywie dostrzegł je w odmienny sposób. 

Czytam tę powieść jako metaforę tego, co dzieje się w głowie narratora, jego wewnętrznej walki i poszukiwań pomocy. Na płaszczyźnie realistycznej można tu oczywiście widzieć nieczuły system i rozważanie nad tym, co ma największą siłę terapeutyczną, być może wystarczy rozmowa z drugim człowiekiem?

Kropkę nad i autor stawia zakończeniem, które całkowicie zaskakuje i faktycznie pozostawia czytelniczkę bez słów. I o ile cała książka była dla mnie pewnym rozczarowaniem (spodziewałam się czegoś podobnego do innych powieści autora), to zakończenie ją uratowało i wyniosło na inny poziom. 

Moja ocena: 4/6

Pavol Rankov, Klinika, tł. Tomasz Grabiński, 196 str., Wydawnictwo Książkowe Klimaty 2024. 


wtorek, 28 stycznia 2025

"Słone ścieżki" Raynor Winn


Małżeństwo w średnim wieku traci dorobek swojego życia, czyli farmę w Walii. To był dom, w którym spędzili całe dorosłe życie i który stanowił ich źródło dochodu, bo wynajmowali w nim pokoje. Tym samym zostają dosłownie na bruku. Równocześnie okazuje się, że mąż choruje na rzadką nieuleczalną chorobę. Ten podwójny cios paraliżuje wręcz tę dwójkę. Z niemocy rodzi się pomysł na przemierzenie szlaku południowo-zachodniego wybrzeża w Kornwalii. Mierzy on nieco ponad tysiąc kilometrów i ciągnie się wzdłuż zatoczek kornwalijskiego półwyspu z Minehead do Poole. Jako że Ray i Moth mogą liczyć tylko na niewielką zapomogę na wyprawę biorą minimum rzeczy i stary sprzęt. 

Ta książka to nie jest jednak typowa relacja z podróży, czy w tym wypadku wędrówki, ponieważ sporą część zajmują przemyślenia Raynor na temat przyszłości rodziny, finansowego zabezpieczenia, miejsca przyszłego zamieszkania, a także na temat stanu zdrowia Motha. Małżeństwo ma czas, więc idzie w swoim tempie, bez pośpiechu, bez planu, kierując się własnymi siłami i możliwościami. Bardzo szybko okazuje się, że ich zupełny brak przygotowania się zemści i znacznie utrudni wyprawę. Bardzo trudno jest oceniać czyjeś wybory, gdy cały obraz sytuacji jest zaledwie krótkimi relacjami autorki, ale miałam ogromne problemy ze znalezieniem w sobie zrozumienia i współczucia dla tej pary. Mówimy tu o pięćdziesięcioletniej kobiecie i zapewne niewiele starszym mężczyźnie, a ich decyzje wydają się być często kompletnie nieprzemyślane. Poczynając od straty domu, która jest wynikiem zainwestowania wszystkich (!) pieniędzy w biznes kolegi, a na samej wyprawie kończąc. Okazuje się, że była szansa na wygranie batalii sądowej, ale autorka nie wiedziała, że dowody w sprawie należy dołączać w sposób formalny i po prostu przyniosła dokumenty na rozprawę, które oczywiście nie mogły być uznane. Przygotowując się do podróży, podjęto szereg dziwnych decyzji, nawet tak podstawowych, jak nie zabranie kremu przeciwsłonecznego czy kapelusza. Para dysponuje niewielką sumą pieniędzy, ale nie ma żadnej kontroli nad finansami – zapomina zrezygnować z ubezpieczenia domu i traci sporą sumę, gdy otrzymuje w banku kwoty niższe niż zaplanowane, nie weryfikuje, co się dzieje z pieniędzmi. Nie dbają zresztą o to, by mieć naładowany i sprawny telefon, a zarazem o kontakt z dziećmi. Tymi pieniędzmi, które mają, gospodarują w zadziwiający sposób. Zamiast stawiać na zdrowie i pożywne posiłki, kupują makaron błyskawiczny i batoniki albo impulsywnie wydają je na jakieś smakołyki typu lody czy frytki. W konsekwencji ciągle głodują i są niedożywieni. Podczas wyprawy wielokrotnie nocują na polach namiotowych, nie płacąc, a Ray nawet kradnie jedzenie w sklepie. 

Dziwna jest również relacja między małżonkami. Ray gloryfikuje wręcz Motha, a on jest wobec niej obcesowy. Nawet jeśli ta wędrówka pomaga mężczyźnie w chorobie, była ze strony lekarza surowo zabroniona – tłumaczenie tej krótkotrwałej poprawy niemal cudem i pewna schadenfreude narratorki wobec medyka są w moim odczuciu conajmniej dziwne. Być może ma to usprawiedliwić karkołomną decyzję i zdecydowanie niekorzystanie dla Motha warunki w namiocie. Równocześnie bardzo dużo tu narzekań na wszelakie dolegliwości, bóle, niedołężność. Z licznych spotkań wynika, że inni traktują parę jak starców i na pierwszy rzut oka często poznają, że są bezdomni. Przyznam, że obejrzałam nawet zdjęcia w internecie i choćbym nie wiem, jak się starała, nie widzę zaniedbanych staruszków.
Odbierałam te wszystkie opisy jako pewien rodzaj samokreacji, który przebija także podczas relacjonowania spotkań. Dziwnym trafem Ray i Moth spotykają niemal zawsze nieprzyjaznych im ludzi lub dynamicznych, dobrze wyposażonych wędrowców, z których się podśmiechują. Osoby, które mają czas na tylko kilkudniową wyprawę nie są według nich prawdziwymi eksploratorami. 

Wyprawa ta ma w jakiś sposób pomóc im w znalezieniu pomysłu na życie, zarabianie i dom, a także w oswojeniu nowej sytuacji – tym sposobem okazuje się być podjęcie przez Motha studiów i utrzymywanie się z pożyczki?! Nawet tego nie komentuję. Naprawdę nie chcę, by moje spostrzeżenia zabrzmiały wyższościowo, ale pomysł na życie bohaterów tej książki jest tak odległy od mojego światopoglądu, że bardzo trudna jest mi się wczuć w ich postrzeganie świata. 

Mimo tych wszystkich zarzutów wyniosłam coś pozytywnego z tej książki. Czytałam ją w towarzystwie google maps, by pooglądać wszystkie odwiedzane miejsca. Winn od czasu do czasu zamieszczała ciekawostki historyczne czy kulturowe dotyczące poszczególnych miejscowości na trasie, co chyba było w tej książce najlepsze. Niestety nawet to zepsuł mi język, a właściwie tłumaczenie. Niestety tłumaczka całkowicie położyła ten tekst, a redakcja nie wychwyciła szeregu błędów. I naprawdę nie czepiam się tu drobnostek, to są kwestie, które przewijają się przez całą książkę. Wiele zdań jest niezrozumiałych i wymaga wielokrotnej lektury i znajomości języka angielskiego, by dociec znaczenia, zresztą wiele ma także angielską składnię. Wybory językowe tłumaczki regularnie wprawiły mnie w konsternację – błyskawiczny makaron to konsekwentnie kluski, idealnie czysty blat jest niepokalany, wiele idiomów przetłumaczonych jest niezręcznie lub wręcz pozostawionych (słoń w salonie). Mogłabym wymienić tu jeszcze wiele przykładów, nawet błędów merytorycznych: pomylenie lawy z magmą, czy kierunku podróży bohaterów, ale to już raczej kwestia na osobny tekst. Jestem bardzo niemile zaskoczona pracą wydawniczą nad tą książką.

Podsumowując, ta książka rozczarowała mnie na wielu płaszczyznach, a podobała tylko na jednej – zapoznałam się z omawianym szlakiem i wieloma dotąd mi nieznanymi miejscowościami oraz pobieżnie z problemem bezdomności w Wielkiej Brytanii.

Moja ocena: 2/6

Raynor Winn, Słone ścieżki, tł. Kamila Slawinski, 348 str., Wydawnictwo Marginesy 2020.

poniedziałek, 27 stycznia 2025

"Listopadowe porzeczki" Andrus Kivirähk


W estońskiej wiosce mieszka cała gama postaci – mędrzec, wiedźma, głupek, rolnicy i pracownicy dworu, w którym rezyduje niemiecki pan. Życie tych postaci uzależnione jest od pór roku, pracy i postaci nadprzyrodzonych. W zagrodzie wypada na przykład mieć krata, którego skleca się z jakichś odpadów, a duszę dla niego kupuje u diabła (a ten wymaga ludzkiej krwi, którą można zasymulować porzeczkami). Krat jest przydatny do tego, co wieśniacy lubią najbardziej, czyli do kradzieży. We wiosce jest bieda, do tego listopad, pogoda beznadziejna, a jeść coś trzeba, więc się kradnie. Najchętniej we dworze, ale można też u sąsiada. Czemu zresztą nie, jak będzie potrzebował, to przyjdzie i sobie ukradnie u nas. Najlepiej jednak wykiwać Niemca i wykraść mu nawet spodnie z tyłka, on i tak się nie zorientuje, że mu czegoś brak. Wiele sprytu trzeba jednak nie tylko do kradzieży, ale i do wystrychnięcia na dudka różnych magicznych stworów – diabła wystrychnąć można na przykład wyżej wymienionymi porzeczkami albo zwykłym fartuchem zawiązanym pod piersią. 
W takim życiu nie ma czasu na fanaberie, czyli miłość. Ożenek służy ułatwieniu życia, a nie uczuciu. Cóż kiedy Liina zakochuje się w Hansie, a ten w dworskiej córce? To się nie może udać. 

Ta powieść to cykl impresji z każdego dnia listopada opisujących wioskowe życie – jest choroba, jest miłość, jest zaginięcie, jest szukanie skarbów i jest śmierć. Kivirähk za pomocą całej palety fantastycznych postaci tłumaczy wioskowe pojmowane świata, wcale nie głupsze ani gorsze, a raczej przyziemne, dające się objąć ludzkim rozumem, który nic poza swoją chatą i dworem nie zna. A jeśli dzięki pewnemu bałwanowi pozna, przestaje do swojej wioski przystawać i grozi mu szaleństwo. 
Estończyk w tych epizodycznych rozdziałach zawarł wiele treści podlanej ogromną dawką czarnego humoru, świetnie punktując liczne przywary ludzkie. 
Tłumaczenie Anny Michalczuk-Podlecki jest rewelacyjne i świetnie oddaje klimat tej powieści. Dobrze bawiłam się podczas lektury, ale "Człowiek, który znał mowę węży" jest moim zdaniem powieścią dużo lepszą. Tutaj ta epizodyczność nieco utrudnia lekturę. Niemniej polecam miłośniczkom i miłośnikom folkloru i czarnego humoru.

Moja ocena: 5/6

Andrus Kivirähk, Listopadowe porzeczki, tł. Anna Michalczuk-Podlecki, 288 str., Wydawnictwo Literackie 2021.

niedziela, 26 stycznia 2025

"Irlandia wstaje z kolan" Marta Abramowicz


Gdy sięgałam po tę książkę, wiedziałam już o aferce na temat niedostatecznej znajomości języka angielskiego autorki i uciekania się do pomocy tłumacza Deepl. Przyznam też, że trochę mnie to zniechęciło do lektury, a niesłusznie, bo książkę wręcz pochłonęłam. Poruszana problematyka nie była mi całkiem obca, ale jednak moja wiedza była na tyle pobieżna, że dzięki Abramowicz dowiedziałam się o wiele więcej na temat roli kościoła w Irlandii. 

Autorka opisuje ten systemowy kościelno-państwowy reżim, którego macki sięgały w każdy aspekt życia: od narodzin, poprzez szkołę, życie rodzinne, aż po śmierć. Życie w Irlandii w okresie powojennym aż po lata 90. było całkowicie uzależnione od kościoła i decyzji podejmowanych na szczeblu państwowym, oczywiście we współpracy z kościołem. O magdalenkach pewnie słyszała większość, ale szkoły przemysłowe, ukrywanie pozamałżeńskich ciąż, przymusowe adopcje, pedofilia, uprzedmiotowienie kobiet, opresja i tak dalej można by wymieniać – nie należą zapewne do powszechnej wiedzy w Polsce. Bardzo ciekawą częścią jest jednak opis tego, jak Irlandia dochodziła do wyzwolenia się spod wszechwładzy kościoła. Abramowicz opisuję tę pracę u podstaw, mozolną, ale efektywną, która była przede wszystkim pracą kobiet, na przykłąd kolejne kobiety prezydentki działały konsekwentnie na rzecz praw Irlandek. 

Pomysłem na ten reportaż jest postawienie sytuacji w Irlandii w opozycji, a raczej w paraleli do tej w Polsce. Abramowicz chciałaby, by działania w Irlandii stały się przyczynkiem do intensyfikacji walki o prawa kobiet w Polsce. Mnie takie ustawienie narracji się podobało, Abramowicz pozostawia czytelniczce decyzję na temat możliwości i zasadności porównania, ale skłania do przemyśleń i być może wyciągnięcia dla kwestii polskiej tego, co faktycznie jest podobne. Czy daje nadzieję? Niekoniecznie. 

Abramowicz ma świetny warsztat pisarski, co zdecydowanie widać podczas lektury. Potrafi potoczyście, interesująco pisać o kwestiach bolesnych i trudnych, zarazem delikatnie wprowadzając element osobisty. Oddaję honor i planuję przeczytanie innych publikacji autorki.

Moja ocena: 5/6

Marta Abramowicz, Irlandia wstaje z kolan, 424 str., Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2023.

sobota, 25 stycznia 2025

"Korona śniegu i krwi" Elżbieta Cherezińska


Okres rozbicia dzielnicowego to nienajłatwiejszy moment polskiej historii – trzeba wszak ogarnąć te wszystkie księstwa, księciów i włodarzy, powinowactwa, więzy rodzinne, sojusze i co tam jeszcze. To też okres, który się w zasadzie pomija, podsumowując go właśnie owym rozbiciem i chaosem w państwie, aż do zjednoczenia przez Władysława Łokietka. Korona śniegu i krwi obejmuje narracyjnie czas od połowy do końca XIII wieku, zasadzając jednak akcję tylko na kilkunastu momentach, niekoniecznie tych historycznie kluczowych. Czasem jest to okres tuż przed ważnym wydarzeniem, a czasem zaraz po. Cherezińska bowiem nie opisuje tego, co możemy doczytać z kronik i zachowanych dokumentów, a to co pomiędzy. Jej głównym bohaterem jest Przemysł II – król niemal zapomniany, bo co o nim wiemy z lekcji historii poza tym, że był? Poznajemy go jako nastolatka i towarzyszymy mu aż do śmierci. A jako że Piastowie byli potężnym rodem, który chętnie się rozmnażał i rozgałęział, to poznamy jeszcze wielu jego przedstawicieli. 

Ta monumentalna powieść pozwala zrozumieć trzynastowieczne wydarzenia, proces scalania polskich księstw, skomplikowane powiązania na terenie ówczesnej Polski, ale i z Czechami, Niemcami czy papieżem, a równocześnie daje wgląd w życie i mentalność ówczesnych ludzi. Cherezińska nadała wszystkim postaciom niepowtarzalny charakter, świetnie ukazując emocje, rozterki, pragnienia i problemy każdej z nich. Tyczy się to także kobiet, o których przecież nie wiemy praktycznie nic. W tej powieści mają one pragnienia, wolę, charakter, wpływają na losy księstw i królestw, orientują się w sytuacji politycznej i doskonale zdają sobie sprawę z własnej roli jako matek przyszłych królów. 

Cherezińska pokusiła się także o element magiczny – tchnęła życie w zwierzęta rodowe poszczególnych książąt, których wizerunki nosili na płaszczach, w ten sposób metaforycznie podkreślając rozterki władców. Na losy ludzkie mają wpływ także wilkołaki czy diabeł, co świetnie koresponduje z nieokrzepłym jeszcze chrześcijaństwem. Autorka wspomina bowiem także Bezpryma i bunt tak zwanej starej krwi przeciwko nowej wierze. Mnie ten nieco fantastyczny zabieg bardzo przypadł do gustu. Podobnie zresztą jak inne krytykowane przez czytelniczki i czytelników aspekty. Podobał mi się bowiem język, dialogi, sceny erotyczne – moim zdaniem nie było ich za dużo. Jestem pełna podziwu dla autorki, że potrafiła wykreować tak żywe postaci, nadać każdej indywidualne cechy, sposób mówienia, powiedzonka nawet. Zarazem nie traci z radaru wydarzeń historycznych, tłumacząc je, kreśląc przyczyny i skutki. Widać tu ogrom pracy badawczej i chęć osadzenia faktów w kontekście. Autorka potrafi także podjąć hipotezy, pracować nad nimi i dopasować do swojej narracji. Jestem pełna podziwu dla jej pracy, ta powieść wciągnęła mnie jak bagno, zaprzyjaźniłam się z bohaterkami i bohaterami, a słuchając sceny koronacji, miałam autentycznie ciarki – a to zdarza mi się niezwykle rzadko. Nie wiem, jak Cherezińska to robi, ale do mnie trafia na każdej płaszczyźnie. Na pewno będę słuchać kolejnych tomów. 

Moja ocena: 6/6

Elżbieta Cherezińska. Korona śniegu i krwi, 768 str., Wydawnictwo Zysk i S-ka 2012.