Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Islandia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Islandia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Rekin i baran - Marta i Adam Biernat



Rekin i baran to książka, którą smakowałam nad wyraz powoli. Mając za oknem słoneczne (mniej lub bardziej) polskie lato, czytałam o przeszywającym zimowym mrozie Islandii. Widząc połacie zieleni, w lekturze przemierzałam bezkresne, surowe i kamieniste przestrzenie. Obserwując stado owiec i baranów, czytałam o ich głowach spoczywających na talerzach Islandczyków, co – nie da się ukryć – powodowało pewien dyskomfort.

Książka Marty i Adama Biernatów stała się moją wakacyjną przygodą, wyjazdem-bez wyjazdu z  domu, próbą zmierzenia się z kulturą odmienną i niezmiernie fascynującą.

Oto para ludzi zakochanych w dalekiej Północy, zabrała mnie w czytelniczą podróż życia, pozwalając dotrzeć do miejsc, na których pewnie nigdy moja stopa nie postanie, umożliwiając obserwację fascynujących zwyczajów i poznawanie arcyciekawej historii i obyczajowości.  

Rekin i baran to kompletna książka dla wszystkich tych, którzy przeżywają swoją fascynację krajem, już w samej swej nazwie kryjącym obietnicę mroźnej (i nieraz mrożącej) przygody. Ulegały jej wielkie umysły, z  J.R.R. Tolkienem na czele, ulegnijcie i Wy. Obiecuję porywającą i zachwycającą lekturę, zaszczepiającą umiłowanie i szacunek do kraju, który wzięła sobie pod lupę.

Torfowe domy, prawo weta, wszędobylskie owce, superzdrowy i smaczny skyr, ryby pochodzące z krystalicznie czystej wody, regularne, prozdrowotne i napawające dumą spożywanie tranu, to jedynie wierzchołek góry uroków towarzyszących życiu na Islandii.  

Kapitalne, niebywale klimatyczne fotografie towarzyszące lekturze jedynie podkreślą nastrojowość miejsca, do którego porwie Was ta książka. Język zaś – co widać i co doceniam – rządzony jest miłością jego depozytariuszki i użytkowniczki do przestrzeni, które opisuje. Takie wydanie mogło wyjść spod pióra i aparatu jedynie tych, którzy kierowani byli pasją do Islandii i wszelkich elementów towarzyszących tejże. I to się czuje. Brawo, Marto i Adamie!

Ja jestem zachwycona i biorę pełną odpowiedzialność za stwierdzenie, że Wy również będziecie. Krajem, jego mieszkańcami, książką.


Zapalajcie świece, szykujcie ciepły pled, stawiajcie wodę na aromatyczną herbatę i zanurzcie się w tej pasjonującej lekturze. Ale uwaga! Nie denerwujcie elfów. Wszystko musicie najpierw z nimi przedyskutować. 

Polecam!


wtorek, 25 kwietnia 2017

Islandia.Tam, gdzie szepczą kamienie [Szepty kamieni - Berenika Lenard, Piotr Mikołajczak]


Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii, to książka mająca pierwotnie być opisem podróży autorów śladami opuszczonych budynków. Jak jednak sami twórcy wspominają (z wielką korzyścią dla czytelników) opis ów obrósł w nieoczywiste rozmowy tak z rodowitymi Islandczykami, jak Polakami przebywającymi tam na emigracji.

Obraz Islandczyka wyłaniający z książki jawi się dwojako: jest on w równej mierze dumny ze swojego kraju, z jego swoistej niedostępności, jego niewyobrażalnego skarbca naturalnego oraz bogactwa wyciszających człowieka przestrzeni, jak i pełen goryczy – ze względu na degradację środowiska, niszczący wpływ turystyki na kraj, a także na coraz mniejszą liczbę miejsc stanowiących oazę spokoju.

Pojawia się w tekście zdanie, mogące doskonale odzwierciedlić charakter życia na Islandii:

Nie jest Islandia idylliczną krainą, gdzie za oknem codziennie koi nerwy widok ośnieżonych górskich szczytów. To historia o przetrwaniu.

Autorzy, oddając głos swoim rozmówcom, wielokrotnie powołują się na opisy codziennych sytuacji, nad którymi my nawet się nie zastanawiamy, które wykonujemy mechanicznie, a które na Islandii przysparzają niemało problemów. Po lekturze głęboko w pamięci zostają opisy prób wydostania się z mieszkania – czynności prozaicznej, a tam niejednokrotnie niewykonalnej.

Mimo że życie niesie ze sobą niespodziewane trudności, nie znaczy on nic, gdy uświadomimy sobie dostojność i bogactwo środowiska naturalnego w jakim przebywamy. Autorzy doskonale oddali respekt, jaki czują w stosunku do niego Islandczycy. Tak wielki, że wciąż żyją oni wedle tradycji dawnych wierzeń – nie ingerują w naturę, jeśli tylko szepczące kamienie i elfy nie wyrażą na to zgody. Bez ich aprobaty, żadna, nawet najmniejsza zmiana nie jest dokonywana.

Szacunkowi rdzennych mieszkańców wyspy przeciwstawiona została bezkarność przyjezdnych – ci nic sobie z natury nie robią, chcąc korzystać z niej dokładnie tak, jak zachęcają do tego przewodniki – pełnymi garściami. Autorzy nie szczędzą opisów karygodnych zachowań turystów, którzy nafaszerowani filmami i książkami, chcą porzucić swoje pospieszne życie i zachłysnąć się powolnością i robią to często w sposób niedopuszczalny – niszcząc prywatne mienie, posesje, panosząc się, degradując środowisko naturalne. Obraz turystów wyłaniający się z książki nie napawa optymizmem i każe zastanowić się nad własnymi zachowaniami poza miejscem zamieszkania: czy my również jesteśmy barbarzyńcami? Czy poznajemy kulturę, której częścią stajemy się na jakiś czas? Czy wyprawa to jedynie kolejny punkt do odhaczenia na liście zdobyczy do pochwalenia się przed znajomymi? Czy niszczymy wszystko co napotkamy na swojej drodze, bo nam się należy? Bo biuro turystyczne kazało czerpać z życia, cieszyć się dojmującą pustką i wolnością? Niezwykle gorzki to obraz.

Poza kwestiami troski o środowisko naturalne oraz turystyki, Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak podejmują się porównania Islandii oraz Norwegii – różnice zauważalne są przede wszystkim w kwestii wychowania i opieki nad dziećmi. Ponadto pokazuje jak patrzy się na pracowników: u nas liczy się papier, tam każdy dostaje szansę. 

Książkę podzielić można na dwie niewydzielone w żaden specjalny sposób części, które dostrzeże każdy wnikliwy czytelnik. Pierwsza z nich to swoisty pean na część piękna i nieskazitelności islandzkiej natury – dzięki niespiesznym opisom relaksowała i wyciszała tak mocno, że podczas lektury można było odpłynąć – i to było jej wielką zaletą.

Druga zaś część, nieco gorzka w swej wymowie, daje bardzo mocno do myślenia: nad degradacją środowiska naturalnego, negatywnym wpływem masowej turystyki. Stanowi ona ważny głos w debacie publicznej i element uświadamiający, nam Polakom, jak dalekie są idylliczne opisy pochodzące z biur podróży od tego, co naprawdę zastaniemy na miejscu.

Autorzy, opisując Islandię, wielokrotnie odwołują się do uniwersum Władcy pierścieni – niezwykle wdzięczna metaforyka doskonale oddaje sedno poruszanych kwestii, a dla fanów Tolkiena będzie w książce wartością naddaną.

Mimo że książka nie jest pokaźnych gabarytów, poprzez ujęcie tła ekonomicznego, społecznego, psychologicznego i innych, okazuje się summą tego, czego na Islandii możemy doświadczyć. Odczarowuje ona nieco wizerunek tego kraju odmalowywany przez broszury biur turystycznych, pokazuje jak rzeczywiście wygląda życie w kraju, który wciąż uznajemy za idylliczny i uświadamia dlaczego jest on tak drogi. Bardzo dobra lektura.

Niech za podsumowanie posłuży cytat:

Islandia zweryfikuje wszystko, co ze sobą przywiozłeś: nadzieje, obawy, zapas gotówki, nawet miłość. Jeśli będziesz się wahać, ten kraj nie da ci szans


piątek, 8 listopada 2013

Statek śmierci – Yrsa Sigurdardottir


Tytuł: Statek śmierci
Autor: Yrsa Sigurdardottir  
Wydawnictwo: MUZA
Udostępnienie: Sztukater
ISBN: 9788377583395
Ilość stron: 336
Cena: 34,99 zł

Yrsa Sigurdardottir kilka lat temu szturmem wdarła się na polski rynek horroru, kryminału i thrilleru. Jej książki z miejsca stały się bestsellerami, a na wspomnienie lektury Weź moją duszę czy Spójrz na mnie wielu czytelników przeszywa dreszcz. Autorka to osoba o wielu zdolnościach: potrafi zbudować atmosferę grozy w powieści, w której następuje jej powolna eskalacja, ale też napisać historię dla dzieci, przy której te drobne istoty odnajdą poczucie bezpieczeństwa, tak rzadko spotykane w jej tekstach dla dorosłego odbiorcy. Dzisiaj jest ona najsłynniejszą pisarką islandzką, której sława zatacza coraz szersze kręgi. Nie jest to popularność niezasłużona: Sigurdardottir to laureatka nagród podkreślających wysoki poziom tworzonych przez nią historii. Nie dziwi więc, że także i polski czytelnik, który – co od lat obserwuję – docenia gatunki grozy, znajduje u islandzkiej pisarki poszukiwane przez siebie emocje związane z lekturą.
Jak się okazuje, spisane przez powieściopisarkę historie stanowią także doskonały materiał na filmy oraz serial – już za jakiś czas będziemy mogli skonfrontować nasze wyobrażenia o bohaterach z realizacją kinową. Zapowiada się świetny materiał do obejrzenia!
Zanim to jednak nastąpi, warto pochylić się nad tekstami Sigurdardottir.

Statek śmierci, to powieść wykorzystująca nośny motyw sięgający mitologii - statku widmo kursującego bez celu i według jednego z najpopularniejszych wyjaśnień - bez załogi.
Pojawienie się go na morzu od zawsze kojarzyło się z towarzyszącą mu aurą tajemniczości i niepewności. Funkcjonują dziś trzy zasadne i równorzędne znaczenia związku wyrazowego statek widmo – dwa z nich, wywodzące się z legend żeglarskich uznają za niego zarówno statek żeglarski z zaświatów, którego załogę stanowią duchy, jak i statek, którego załoga nie jest w możności dostania się na ląd – na skutek klątwy czy też czarów. Jest bowiem skazana na wieczną tułaczkę na pokładzie [patrz: Latający Holender].
Sigurdardottir wykorzystała w swej powieści znaczenie trzecie – odnoszące się do realnie istniejących statków, z których najpopularniejszym była Mary Celeste, a które dryfują po morzu czy też oceanie bez załogi.
Ów chwytliwy topos statku widmo otwiera powieść, która okazuje się o wiele bardziej tajemnicza, niż zdawać by się mogło na początku.
Oto do portowego brzegu w Reykjaviku przybija luksusowy jacht, na który oczekują członkowie rodzin pasażerów, którzy powinni znajdować się na pokładzie. Szybko okazuje się, że nie ma tam nikogo – zdaje się, że załoga składająca się z siedmiorga ludzi – w tym dwójki małych dziewczynek – rozpłynęła się w powietrzu. Ich rejs z Lizbony miał być wspaniałą przygodą, a okazał się jedynie wstępem do dramatu, którego nikt nie potrafi wyjaśnić – w śledztwie pojawia się zbyt wiele sprzecznych informacji, nieprawdopodobnych tłumaczeń i niewygodnych faktów. Co gorsza, do czasu wypłynięcia na brzeg pierwszego ciała organy ścigania nie mają żadnego punktu zaczepienia. Jak się jednak okazuje, odnalezienie zwłok wcale sprawy nie ułatwi – pierwszy z rozpoznanych członków załogi, wcale nie zginął bowiem poprzez utonięcie. Wszystko wskazuje na to, że na statku doszło do starcia z bezlitosnym mordercą. Czy był nim członek załogi, czy może pasażer na gapę? Jakie motywy nim kierowały? Czy w ogóle doszło do morderstwa? Gdzie podziało się pozostałe sześć osób?

Znana z poprzednich powieści Sigurdardottir Thora trafia do śledztwa jako pełnomocnik krewnych zaginionej rodziny. To ona zdaje się najbliżej odkrycia tego, co naprawdę wydarzyło się podczas kilkudniowego rejsu na otwartych wodach.

Sigurdardottir po raz kolejny wykazała się darem prowadzenia narracji mrożącej krew w żyłach oraz malowania postaci wyposażonych w bardzo indywidualny rys. Najciekawszą dla mnie bohaterką jest Lara – kobieta wyposażona w swoistą nadwrażliwość, umożliwiającą jej wczesne wyczuwanie potencjalnych zagrożeń, co na nic się jednak nie zdaje w obliczu niebezpieczeństwa, które dosięgło jej rodzinę. Frapujące staje się również naddanie pewnych cech samemu jachtowi – on to, według członków załogi, generuje lęki i przeczucia nadchodzącego zagrożenia. Mimo bogactwa i prawdziwego luksusu, ewokuje on strach i nieuzasadnione poczucie braku bezpieczeństwa, co z kolei potęguje wrażenie niesamowitości.
Niczym gęsta mgła lepi się od czytelnika narastające przerażenie i „to, co niewyjaśnione”.
Będąc otoczonym tak stężonymi wrażeniami, czytelnik całkowicie poddaje się towarzyszącej lekturze atmosferze grozy. Ciemność, mrok, mgła, wzburzone morze – te elementy świata przedstawionego doskonale współgrają z narracją i czynią ją niebywale zajmującą.
Brawa dla Sigurdardottir!
Gnajcie do księgarni – w rejs takim jachtem warto wybrać się jedynie w wyobraźni. I do tego zachęcam.

niedziela, 27 listopada 2011

Poradnik domowy kilera – Hallgrimur Helgason




Lubicie czarny humor Monty Pythona? Cenicie sobie książki, w których pomysłem na fabułę jest seria absurdalnych wydarzeń zmierzających ku (nie)całkowitej przemianie bohatera?
Interesują Was postaci dynamiczne? Macie dość trywialnych opowieści opartych na tym samym schemacie? Tak? W takim razie mam dla Was coś idealnego.
Hallgrimur Helgason, pisarz islandzki, popełnił powieść Poradnik domowy kilera, wpisującą się w cykl „Książek do czytania”. O co chodzi? Jak wiemy, książka może służyć różnym celom: zabiciu czasu, usypianiu, ozdobie, dobremu prezentowaniu się na półkach, podpieraniu mebli, podpałce itd. Długo by wymieniać, aby wyliczyć chociaż część najbardziej znanych zastosowań. My jednak, jako obrońcy słowa pisanego wiemy, że tak naprawdę książki powinny służyć, wydawać by się mogło czynności prozaicznej – czytaniu. Wydawnictwo słowo/obraz terytoria wychodzi naprzeciw naszemu wołaniu wydając powieści idealnie nadające się do tej czynności, a jednocześnie nie będące zbanalizowaną powtórką dobrze znanych szablonów fabularnych.
Poradnik domowy kilera, to genialna komedia pomyłek, w której absurd goni absurd.
Znajdziemy w niej wszystko czego możemy szukać w literaturze: wątek miłosny, kryminalny [cóż poradzić – trup ściele się tutaj niesłychanie gęsto], duchowy, mafijny, robotniczy. Ta pozycja to istne przemieszanie najpopularniejszych motywów spotykanych na kartach książek.
Wszystko to za sprawą hitmana Toxica, mającego swoje korzenie w chorwackiej mafii. Niestety po nieudanej operacji musi na jakiś czas zniknąć. Uciekając przed FBI przyjmuje tożsamość zabitego przez siebie księdza, a podążając za jego niegdysiejszymi planami, ląduje w Islandii, gdzie zmuszony będzie do przeprowadzenia programu telewizyjnego, w którym wygłosi telekazanie. Jego przykrywka wydaje się być idealna, szybko jednak okazuje się, że był to kolejny spalony pomysł. Bohater zostaje nakryty i po raz kolejny musi uciekać.
Małżeństwo, u którego prowadził program postanawia mu pomóc – jako zapłatę żąda jednak przyjęcia ich wiary przez Toxica. Bohater zostaje poddany Terapii Torturą – wymownie brzmiącej, choć przekonacie się, że bardzo dwuznacznej. Podczas jej trwania będziemy mogli obserwować jego walkę z prześladującymi go demonami przeszłości, wyrzutami sumienia. Okaże się, że ten przedstawiciel mafii, to tak naprawdę człowiek o dobrym sercu, gotowy się zmienić pod wpływem Bożego Słowa.
Pozornie przypadkowe wydarzenia prowadzą go ku całkowitej przemianie własnego życia.
Książkę czyta się niespodziewanie szybko. Raz zaczętą, trzeba od razu skończyć;) Autor pozyskuje czytelnika w niezwykły sposób, nie pozwala o sobie zapomnieć ani tym bardziej się ze sobą rozstać.
Nie jest to sztampowa historyjka, lecz pełna specyficznego humoru opowieść ze świetnie poprowadzoną fabułą. Wystarczy zerknąć na tytuł – on sam stanowi wielką zachętę.
Nie zwlekajcie! Tę książkę trzeba przeczytać.


poniedziałek, 17 października 2011

Skugga Baldur. Opowieść islandzka – Sjon





Ciężko przyporządkować mi tę książkę do jakiejś konkretnej kategorii, jak i jednoznacznie ją ocenić. Nazwanie tej publikacji powieścią byłoby lekką przesadą, nazwanie opowiadaniem – niedomówieniem.
Nie jest to tekst porywający intrygą czy fascynującą historią.
Jest to raczej bardzo liryczna, poetycka opowieść o dawnej Islandii. Islandii w jakiś sposób onirycznej i magicznej. Malowniczej i pociągającej.
Język jakim została napisana całkowicie pochłania i zachwyca – jest przepiękny.

Autor przenosi nas na teren tajemniczej Islandii, do której wybrzeży napływa statek widmo. Nie on jest tutaj jednak najważniejszy. W tekście tym przeplata się wiele wątków, które ostatecznie prowadzą do osoby wielebnego Baldura. On to wyrusza w ślad za lisicą, na którą postanawia zapolować.

Publikacja ta dotyka tematyki samotności i odrzucenia w sposób całkowicie nowatorski, z jakim nie spotkałam się do tej pory w żadnej z innych książek. Niebanalna kreacja świata przedstawionego podkreśla panoszący się na stronicach wszechogarniający smutek i tajemnicę. Opowieść ta przepełniona jest bogatą i wyszukaną metaforyką. Posiada sens dosłowny, jak i ukryty, jednak dopiero odnalezienie tego drugiego pozwoli nam w pełni zachwycić się magią słów. By zrozumieć zdarzenia współczesne, musimy cofnąć się lata wstecz. Retardacje są tak zmyślnie wplecione w tekst, że momentami nie sposób zorientować się gdzie właściwie w danej chwili się znajdujemy. Przypomina to ciąg sennych marzeń, graniczących z jawą - nie mamy pewności, że śnimy, dopóki się nie obudzimy.

Jest w tym tekście pewna surowość połączona z niesamowicie odczuwalną melodyjnością słów. Znać, że Sjon to także wybitny twórca tekstów piosenek.
Słowa jakimi operuje oddziałują na wszystkie zmysły, angażują w lekturę cały organizm. Dają swoiste wyciszenie i wrażenie obcowania z czystą poezją.

Niebanalna proza odkrywająca kolejne oblicze literatury. Nie jest wtórna, nie nudzi. Wprowadza raczej w somnambuliczny trans, w którym tak doskonale realizm miesza się z nierzeczywistością. Nie każdemu przypadnie do gustu, myślę jednak, że warto się wypróbować, warto się otworzyć na to niewątpliwe wyzwanie jakim jest Skugga Baldur.
Może okazać się, że nie docenimy go od razu. Z całą pewnością jednak, zrozumienie przyjdzie później.