Tytuł: Mama ma zawsze rację
Autor: Sylwia Chutnik
ISBN: 978-83-62829-07-1
Korekta (albo jej brak): Kamila Wrzesińska
O Chutnik słyszałam wiele i pewnie jeszcze niejedno usłyszę.
Laureatka Paszportu Polityki w kategorii Literatura za rok 2008 (dzięki książce
Kieszonkowy atlas kobiet), działaczka
społeczna, kulturoznawczymi, kierowniczka Fundacji MaMa zajmującej się prawami
matek.
Jej najnowsza książka – Mama ma zawsze
rację – wpisuje się w nurt tematyczny jaki zapoczątkowała jej działalność.
Ale, ale. Czym właściwie jest owa książka? To zbiór
felietonów, z których część w latach 2009-2011 publikowana była na łamach
magazynu „Gaga”. Gdybym powiedziała, że to teksty z rodzaju tych, które każdy
mógłby z powodzeniem napisać i które nie prezentują sobą nic świeżego,
skłamałabym.
Książka Chutnik skrzy się humorem, czyta się ją rewelacyjnie. Za temat obrała
sobie ona przedstawienie cieni i blasków macierzyństwa, ze znaczącą przewagą
tych pierwszych. Wszystko jednak potraktowane zostało z przymrużeniem oka, w
wielu miejscach z powagi wytworzył się żart, absurdalny humor i perfekcyjna groteska.
Ironiczne, przenikliwe, inteligentne i nieprawdopodobnie trafne uwagi Chutnik,
to tak naprawdę kawał bardzo dobrej literatury, przy której co rusz będziemy
parskać śmiechem i żarliwie przytakiwać. Ukazuje ona polską rzeczywistość,
tradycyjnie rozumiane bycie matką i ojcem w krzywym zwierciadle, z często wręcz
bolesną i ciętą ironią, a dzięki temu – tak bardzo potrzebną.
Choć z kilkoma poruszanymi kwestiami się nie zgadzam, do czego mam pełne prawo,
w żaden sposób nie umniejsza to wartości
książki. Światopoglądowo w niektórych momentach z autorką różnię się
diametralnie, nie znaczy to jednak, że nie mogę podziwiać lekkości jej pióra i
zachwycać się zręcznością z jaką buduje kolejne zdania – ma się wrażenie, że
one płyną same, że to perpetuum mobile, które raz puszczone, nie przestanie
samo się napędzać. I ta naturalność, to płynięcie z nurtem i odczuwalne
tworzenie pod wpływem chwili, a nie po długim oczekiwaniu na przychylność muz,
jest odczuwalne.
Wciąż mało byłoby gdybym skończyła jedynie na zachwytach nad formą. Co jeszcze
jest rewelacyjne? Wydanie! Kolaże autorstwa samej Chutnik, często nie mniej
ironiczne niż treść właściwa, stanowią
doskonałe uzupełnienie książki. Próbkę tego co w środku mamy już na okładce,
która zaświadcza o tym, że nic co banalne, nie ma w tej publikacji prawa bytu.
I o to chodzi! Wciąż za mało takich lektur, wciąż za mało tak odważnych
pisarzy, którzy sprawialiby, że lektura nie wyda się już niektórym jedynie nużącą
czynnością, lecz doskonałą formą rozrywki, taką, która wprawia w doskonały
humor na długo.
Nie byłabym jednak sobą, gdybym czegoś nie wytknęła. A co,
Chutnik można, to i mnie też. Permanentnie, co rusz, co dwa słowa, w książce
tej pojawia się znienawidzona przeze mnie ZŁA odmiana imienia Bruno, o której
wspominałam już także przy okazji innej książki.
Ciarki przechodziły mnie co krok, gdy natykałam się na Bruna, czytałam co z
Brunem i walczyłam, by nie krzyczeć widząc kolejną katastrofalną formę,
odmienioną na pewno nie według polskich zasad.
Choć jest to ciężkie, jestem nawet w stanie wyobrazić sobie, że matka nadając
swojemu dziecku jakieś imię, nie potrafi go poprawnie odmienić. Cóż, zdarza
się, słuchamy fałszywych autorytetów, powielamy błędne schematy, powtarzamy to,
co gdzieś zasłyszeliśmy i wydaje się nam to na tyle oczywiste, że nie zadajemy
sobie trudu, by sprawdzić czy przypadkiem nie jesteśmy w błędzie. Dziwi mnie to
jednak o tyle, że Chutnik wiele pisze o świadomości, której momentami sama nie
posiada, jednak wiadomo – errare humanum
est. ALE! Jak takie formy może przepuścić korektor?! Zdarzają się edytorskie
wpadki, jednak zazwyczaj wtedy, gdy wyraz pojawia się jednokrotnie. Jeśli
jednak jego częstotliwość jest tak wielka, NIE MOGĘ POJĄĆ, jakim cudem tak
kardynalny błąd mógł się uchować. Nie czepiam się, tylko uwrażliwiam. Może komuś czytanie takiej tragedii
nie przeszkadza – mnie dotyka jednak do żywego. Po co ktoś płaci za korektę, po
co ktoś, kto teoretycznie jest wyposażony w potrzebną wiedzę, trudzi się nad
tekstem, skoro później do druku zostaje dopuszczony taki twór? Żeby był to błąd rzadko popełniany – też nie
byłoby okej, bo od tego jest korektor, żeby błędów NIE BYŁO. Mało tego, temat
niepoprawnego Bruna co rusz poruszany jest przez autorytety językowe. Słowniki krzyczą,
Jan Miodek i Jerzy Bralczyk rwą włosy z głowy, a w Polsce nadal dumnie panoszy
się ktoś zwany potocznie Brunem. NIE,
NIE, NIE. Na takie grzechy językowe nie będę patrzeć spokojnie. Zapamiętajcie, NIE: nie ma
Bruna, lecz nie ma Brunona. Mówię nie o Brunie, lecz o Brunonie, idę nie z
Brunem, lecz z Brunonem.
Uff. Mniej pastwić się będę nad równie często powtarzaną
błędnie formą "w każdym bądź razie”.
Ludzie! W każdym razie ALBO bądź co bądź. Na litość boską, nie łączcie tego,
nie róbcie tak ciężkich do strawienia błędów frazeologicznych, tylko dlatego,
że ładnie [dla kogo ładnie, dla tego
ładnie] brzmią.
Odsyłam po raz kolejny:
A książkę i tak oceniam na 5! Co wrażliwszym proponuję
jednak przed lekturą zaparzyć sobie melisę :)
Do posmakowania:
klik