Pokazywanie postów oznaczonych etykietą refleksja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą refleksja. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 września 2015

Słowa św. Charbela - Hanna Skandar



Święty Charbel to mój ulubiony święty.

Pokorny, cichy, ascetyczny, zdolny wybłagać u Boga spektakularne cuda, tak dalekie w widowiskowości od jego egzystencji.

Życie tego świętego to świadectwo świętości na ziemi. Dziś, gdy jego popularność zawędrowała z Libanu do Polski, a sam święty staję się ulubionym orędownikiem wielu rodaków, warto wspominać nie tyko jego skądinąd wspaniałą, lecz znaną już większości biografię, ale także jego słowa – to, w czym był niezwykle oszczędny, ale dosadny.

Hanna Skandar zebrał dla nas te najważniejsze i najpiękniejsze kazania głoszone przez św. Charbela i uczynił z nich publikację, która choć wizualnie skromna – bogata treściowo.

Św. Charbel mówił tak, by w możliwie najkrótszy sposób, wyrazić więcej niż niejedna przydługa nauka kaznodziejska. Podejmował jedynie tematy ważkie, stroniąc od słowotoku nieistotności. w swoich homiliach nauczał o Bożej miłości, uczył jak roztropnie korzystać z daru mowy, zachęcał do odkrywania własnego powołania, walki ze słabościami, budowania prawdziwych więzi z ludźmi – relacji, do których zaproszony będzie Bóg. Nauczał o naszej ziemskiej wędrówce stanowiącej podróż ku świętości, która to stanowiła centrum jego nauczania – pragnął jej dla każdego. Dotykał miejsc bolesnych i niewygodnych, koncentrował się na dążeniach do życia wiecznego, nie znosił poprzestawania na doczesności. Istotnym elementem jego nauczania było zwracanie uwagi na radość – prawdziwą Bożą radość, którą każdy chrześcijanin powinien emanować. Namawiał do częstego korzystania z sakramentu pokuty, pochylał się nad rodziną, w której upatrywał świątynię świętości. Niezwykle ważną dla mnie nauką była ta poświęcona milczącemu poprawianiu cudzych błędów – bez krytyki, ostrych słów, za to z miłością i życzliwością. Życie Charbela to życie sługi, a z jego słów czuć tchnienie Ducha. Chce się je czytać, bo napełniają one pokojem i wskazują drogę, którą warto kroczyć, o której wartości poświadczył swym życiem sam zakonnik.

Homilie św. Charbela są oszczędne w słowa, lakoniczne i proste. W prostocie tej tkwi jednak ogromna mądrość, którą czuje się niemalże namacalnie. Nad tą mądrością warto się pochylić, warto z niej zaczerpnąć.

Na uwagę zasługuje także samo wydanie – arabskie słowa zaklęte w szatę św. Charbela, zdania, z których ten został niejako upleciony, które go tworzą i symbolizują ten ważny przekaz – jesteś tym, co mówisz, a słowa mają moc stwarzania, istnienia jak byty materialne.


Piękna, otwarta na interpretacje okładka, która nie sugeruje spektaklu bogactwa, lecz raczej ubóstwo i prostotę ubraną w broszurową formę. 
Polecam. Do refleksji, medytacji, czerpania ze źródła.




środa, 23 września 2015

Papierowe miasta - John Green




Papierowe miasta to zdecydowanie lepsze spotkanie z Greenem niż słynna i w opinii wielu najznakomitsza powieść Szukając Alaski. Teraz, po lekturze, jestem w stanie zrozumieć fascynację autorem i wyjaśnić fakt tak wielkiego uwielbienia jakim jest darzony, szczególnie przez młodzież.
Green po raz kolejny każe nam szukać – porywa w trasę śladem zaginionej dziewczyny, którą my, chcąc, nie chcąc, będziemy próbowali odnaleźć wraz z bohaterami, upatrującymi w poszukiwaniach swojej misji.

Osiemnastoletni Quentin, krócej – Q, od dziecka zakochany jest w swojej sąsiadce, Margo Roth Spiegelman. Rówieśników dzieli właściwie wszystko – ona jest szkolną gwiazdą, uwielbianą przez wszystkich, otoczoną mgiełką tajemnicy, którą sama wokół siebie wytwarza i podtrzymuje. On – stoi raczej na uboczu i nie chwali się swoją fascynacją, która choć jawna, nikogo by nie wzruszyła – Margo jest obiektem czci niemalże wszystkich. Bohaterów łączy jedno – w dzieciństwie znaleźli oni martwego człowieka i to tamto wydarzenie naznaczyło ich relację na zawsze. 

Od tamtego czasu minęło już wiele czasu i choć Margo oraz Q od dawna nie zamienili ze sobą nawet słowa, dziewczyna wybiera właśnie jego, gdy potrzebuje pomocy w realizacji tajemniczego, okrutnego planu zemsty na przyjaciółce, ekschłopaku i wszystkich innych, którzy w jakikolwiek sposób ją zranili. Q myśli, że ta noc wskrzesi ich dziecięcą relację, okazuje się jednak, że Margo ma nieco inne plany – postanawia zniknąć… Wydaje się, że jedyną osobą zdolną ją odnaleźć (skłonną do poruszania się szlakiem pozostawionych przez nią śladów) jest właśnie Q, który skrzykując przyjaciół, postanawia odnaleźć tę, która prawdopodobnie wcale odnaleziona być nie chce, wszak prawnie jest już pełnoletnia i ma możliwość decydowania o sobie.

Poszukiwanie Margo pozwoli Q na coś znacznie ważniejszego – odkryje prawdę o sobie samym, a także o swoim otoczeniu. Green popełnił swoistą powieść inicjacyjną i powieść drogi, nad którą czuwa duch Whitmana, znacząc szlak Margo swoimi wierszami. Wcale nie dziwi, że książka ta omawiana jest w anglojęzycznych szkołach właśnie w zestawieniu z twórczością poety. Dzięki temu liryka staje się oswojona przez powieść współczesną, a oba teksty kultury wzajemnie się naświetlają i uzupełniają.

Green ma niebywały dar opowiadania o emocjach w sposób, który pozwala nastolatkom uporać się z własnym ich przeżywaniem, bez napuszenia, pompatyczności, wielkich słów, choć z domieszką filozofii. Tutaj całość jest niezwykle prosta – to właśnie owa prostolinijność i czytelność przekazu ujmuje i chwyta za serce, sprawiając, że czytaną opowieść traktujemy jak własną, a emocje, o których czytamy projektujemy na siebie samych.  Bohaterami nie są nastolatkowie, którzy jedynie imprezują, piją, ewentualnie spędzają czas na siłowni czy w łóżkach kolejnych seksualnych zdobyczy, jak to często prezentują media (i ostatnie książki, nie da się zaprzeczyć), lecz grzeczni, może nawet ugrzecznieni przedstawiciele swojej grupy społecznej.

U Greena młodzież myśli, zastanawia się nad życiem, nad tożsamością, nad przyszłością i przeszłością. Jego bohaterowie są refleksyjni, ale nie miałcy i nadmiernie uduchowieni. Mają wartości, potrafią sobie pomagać i lojalność stawiają ponad wszystko. Przede wszystkim są normalni i tą normalnością zarażają. I nie są wulgarni, uwierzycie? Może to dążenie Greena do ideału sprawia, że nie wkłada w usta swoich bohaterów kolejnych wykwitów łaciny podwórkowej, jednak trzeba przyznać, że ten zabieg mu się udaje – pokazuje, że można inaczej, że nie trzeba kląć, by być lubianym, nie trzeba pić na umór, by mieć przyjaciół, że nie trzeba w książkę wplatać wulgaryzmów, by być autorem na topie. Wystarczy być sobą, być wiernym swym zasadom i wartościom, a przy tym akceptować innych, także dlatego że są inni niż my.

Tytułowe papierowe miasta sięgają dalej – na ludzkość. Ukazują ludzi innych niż nasze o nich wyobrażenia, pokazują światy odległe od ideału i tego, co projektujemy w naszych głowach. Uwypuklają to, jak bardzo czyjś obraz pod publiczkę może różnić się od tego, co dana osoba o sobie myśli i czego naprawdę oczekuje do życia.

To lektura, po którą warto sięgać w każdym wieku, szczególnie jednak w czasach gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych, kiedy to kształtuje się nasz światopogląd i dojrzewamy do pewnych kwestii i spojrzeń. A jeśli poza przekazaniem niewątpliwych wartości istotnych do zaszczepienia w życiu, prawd uniwersalnych, zachęci ona do sięgnięcia po Whitmana czy Plath – brawo, panie Green.

Polecam i zwracam honor – nie należało skreślać autora ze względu na jedno nieudane spotkanie lekturowe. Tym razem jest znacznie, znacznie lepiej.


 Książkę tanio kupisz tutaj:




Recenzja Szukając Alaski - tutaj.

wtorek, 9 czerwca 2015

Więcej niż możesz zjeść – Dorota Masłowska



Dorota Masłowska za sprawą swej książki niby-kulinarnej zjada rzeczywistość. Połyka, przeżuwa, trawi, czasem wypluwa. Wypluwa w  formie felietonów, które mamy okazję czytać, i które – trafnie oddają rzeczywistość. Nie czarują, nie gloryfikują, raczej odzierają z magii przypraw i dodatków. Przepisy są proste, czasem prostackie, zawsze prawdziwe, zazwyczaj niestrawne przy lekturze, a przecież realizowane nagminnie.

Te parakulinarne teksty zebrane w  jednym tomie publikowane były w  latach 2011-2013 na łamach „Zwierciadła”. Nie są raczej tym, czego moglibyśmy się spodziewać po rubryce kulinarnej – tutaj jedzenie jest jedynie punktem wyjścia do refleksji szerszej: socjologicznej, antropologicznej, kulturowej, czasem ideowej. Nie sposób ukryć, że są to refleksje gorzkie, obnażające rzeczywistość śmierdzącą spalenizną, zjełczałym tłuszczem, obrosłą w niezdrowe i puste kalorie. Ironia, sarkazm, spotęgowane rewelacyjnie oddającymi poziom apetyczności książki ilustracjami Macieja Sieńczyka.

Ale, ale. Po co właściwie czytać coś, co może odbić się czkawką? Inteligentny czytelnik sięgnie dla przyjemności, bo tę osiągnie bardzo szybko. Podśmiewać będzie się pod nosem, kiwać głową na znak zgody z  trafnymi spostrzeżeniami: dla osób obserwujących z  boku wydać się może dziwny.

Masłowska znowu gra – z  formą, z czytelnikiem, z  tematem. Niby o jedzeniu, a jednak o zachowaniach społecznych. Niby o grillu, a jednak o masowej sieczce. Niby o Warszawie, a jednak o czasach PRL-u.  Niby podaje przepisy, nic dobrego raczej z  nich nie wyjdzie, MasterChefa nie wygracie. Receptury te bowiem to społeczne zaklęcia znane od lat, almanach polskiej wiedzy tajemnej, kwintesencja życia. Felietony poruszają tematykę dowolną: każda obserwacja żywieniowych zachowań natychmiastowo przełożona zostaje na refleksję ogólnoludzką, w której spożywanie nie zawsze stanowi centrum rozważań.

Bo tak naprawdę ile tutaj kuchni w  kuchni? To wielopoziomowy, trudny do perfekcyjnej realizacji (a przecież perfekcja to dziś podstawa!) przepis na Polaka w  sosie własnym. To świadectwo tego, że produkujemy więcej niż możemy zjeść – duchowo, społecznie, kulturowo. Toniemy w  odpadach własnej produkcji. I Masłowska tak to zgrabnie ukrywa w  języku, że aż ślinka cieknie.

Bon appétit!






piątek, 9 maja 2014

Jeszcze słychać śmiech – Olga Lipińska


Tytuł: Jeszcze słychać śmiech
Autor: Olga Lipińska
Wydawnictwo: Prószyński
ISBN: 9788378396154
Ilość stron: 200
Cena: 38zł

Olga Lipińska niezmiennie kojarzy mi się z kabaretem, który przez lata z wielką namiętnością oglądali moi rodzice, śmiejąc się od ucha do ucha. Ja – wtedy jeszcze zbyt młoda – wielu rzeczy nie rozumiałam i uważałam za wcale nieśmieszne.
Postać autorki tak wryła się jednak w moją świadomość, że po latach, wraz z wydaniem jej felietonów w kilku tomach, zdecydowałam się na zwrócenie swojej uwagi na jej nietuzinkowy humor i bystrość umysłu.
Obdarzona niezwykłą inteligencją Lipińska, zaistniała w telewizji publicznej, później zaś zaczęła pisywać dla „Twojego Stylu”. Tom, który mam w rękach, zbiera w sobie jej teksty publikowane z lat 2009-2013.
Choć rzeczywistość autorki znacznie odbiega od mojej, czytając jej felietony bawiłam się przednie! Charakterystyczne poczucie humoru, nieraz sardoniczny uśmiech wyzierający spod kolejnych warstw słownych i typowy dla niej sposób prześlizgiwania się przez wydarzania, z nadawaniem im wielkiej wyrazistości to cechy, które całkowicie mnie oczarowały.

Pomimo tego, że wiele wątków przez nią poruszanych okraszonych jest niebywałym humorem, stanowią one podłoże do głębszej refleksji. To żart z rodzaju tych, które śmieszą i jednocześnie każą się zatrzymać i zweryfikować pewne rzeczy.
Oczywiście, jak każde felietony, także i te można przeczytać bezrefleksyjnie. Można jednak także zaczerpnąć z wyrazistej formy nadanej im przez Lipińską i wykorzystać je w codziennych przemyśleniach nad ludzką (swoją) kondycją – wnioski niejednokrotnie będą gorzkie i pozostawiające nieprzyjemne wrażenie na języku.

Metody czytania tej publikacji są dwie: jednym tchem (nie znudzi, bowiem kolejne teksty są zróżnicowane tematycznie, brak w nich monotonii; jednak niesie to pewne niebezpieczeństwo – powierzchowne przebrnięcie po kolejnych wątkach) albo powoli, sącząc ją niczym chłodny drink w upalne dni i upajając się jej niepowtarzalnym smakiem.
Lipińska nie boi się krytykować zastanej rzeczywistości i boleśnie ją oceniać. Chwała jej za to, dzięki temu mamy bowiem okazję czytać dziś teksty nietuzinkowe i niezwykle inspirujące.
Zatem – do księgarń moi drodzy.


czwartek, 20 marca 2014

Pora na życie – Cecelia Ahern


Tytuł: Pora na życie
Autor: Cecelia Ahern
Wydawnictwo: Świat Książki
ISBN: 9788379432233
Ilość stron: 424
Cena: 34,90 zł

Wczorajszy dzień upłynął mi w mgnieniu oka! Wszystko za sprawą najnowszej książki Cecelii Ahern, Pora na życie.
Już po kilku pierwszych zdaniach wiedziałam (intuicja w wypadku tej autorki  nigdy mnie nie zawodzi), że będzie to jedna z lepszych, o ile nie najlepsza z dotąd napisanych przez nią (i wydanych w Polsce) książek. I nie myliłam się.
Wraz z nabieraniem doświadczenia czytelniczego, coraz rzadziej zdarza mi się sięgać po książki rozczarowujące, z wielką ostrożnością dobieram bowiem swoje lektury, wciąż poszukując w nich wzruszeń, ale też – niezmiennie od lat – siebie, co nie zawsze jest zadaniem prostym.

Ahern, jak chyba żadna inna pisarka potrafi zapewnić mi, że otwierając kolejną jej powieść, wdychając jej atmosferę i zapach, mknąć wzrokiem po kolejnych zdaniach, prędzej czy późnej na jej kartach odnajdę lustrzane odbicie siebie, swoich pragnień, myśli, doświadczeń.

Lucy Silchester, to kobieta, która już trzeci rok od rozstania ze swoją miłością, mieszka z kotem w wynajętej kawalerce, do której nikogo nie zaprasza. Jakby na przekór ambicjom zamożnego ojca, wykonuje ona mało satysfakcjonującą pracę, zdobytą dzięki oszustwu. Kłamstwa stają się jej chlebem powszednim, które od pierwszego, zaczęły mnożyć się niespodziewanie szybko. Dziś za ich sprawą Lucy oddala się nie tylko od swojej rodziny, przyjaciół i znajomych, ale także od samej siebie.

Pewnego dnia, po powrocie do domu zastaje ona na podłodze kopertę opatrzoną znakiem potrójnej spirali, w której znajduje się zaproszenie na spotkanie. Nie z kim innym, jak z Życiem.
Początkowo unika ona udzielenia odpowiedzi na wiadomość – próbuje wymigać się zapracowaniem, obowiązkami i całą paletą wymówek, wymyślanych na poczekaniu, po to tylko, by uniknąć konfrontacji – jednak jej Życie jest równie uparte jak ona.
Gdy w końcu spotkanie dochodzi do skutku, kłamstwa Lucy zostają zdemaskowane. Okazuje się, że tak często opowiadała ona wymyślone historie, że sama zdążyła w nie uwierzyć, z każdym kolejnym krokiem tracąc radość życia.  A Życie jest nieugięte, ma w pamięci każdy, nawet najmniejszy grzeszek bohaterki, który ich oboje doprowadził do wyniszczenia.



Nieprzyjemna była świadomość, że wszystkie te drobne czynności, którym się oddawałam, są przez kogoś odnotowywane i wprowadzane do bazy danych, żeby potem jakiś znerwicowany biurowy maniak mógł mieć do nich dostęp, jak do jakiejś gry[1].

Lucy nawet po pierwszej konfrontacji wydaje się nieprzekonana: w swojej świadomości funkcjonuje ona jako osoba spełniona i szczęśliwa. Jej towarzysz zasiewa w niej jednak ziarno niepewności, które powoli kiełkuje, obnażając liche fundamenty półprawd, na których kobieta zbudowała swoje życie i relacje.




(…)pozostanie pani tak samo samotna, znudzona i nieszczęśliwa jak wcześniej, tyle że tym razem w sposób tego świadomy. I ta świadomość nie opuści pani już ani na chwilę[2].


Lucy zaczyna zdawać sobie sprawę, że dawno temu zaniedbała swoje wnętrze, co dramatycznie wpłynęło na jej samopoczucie i związki. Niechęć do samej siebie spowodowała wycofywanie się, myślne obrażanie innych, szukanie wad u całego świata, tylko nie u siebie. Spotkanie z Życiem staje się dla niej niepowtarzalną szansą na wejrzenie w swoje wnętrze i powolne odbudowanie tożsamości i poczucia własnej wartości, a co za tym idzie: szczęścia.

I nikt nie widzi Twojego wnętrza, a w naszych czasach, coś, czego  nie widać, czego nie da się sfotografować, nie istnieje. Tyle, że teraz ja tu jestem.: twoje wnętrze, twój rentgen, podstawione pod twoją twarz lustro i zarazem malujące się w nim odbicie. Dzięki mnie, we mnie zobaczysz jak bardzo jesteś nieszczęśliwa[3].


Pora na życie to lektura, która jeśli sięgniemy po nią w odpowiednim momencie życiowym, przeniknie nas na wskroś, stawiając pod obstrzałem pytań o własne przezywanie darowanego mu czasu. Nie ma w niej miejsca na subtelności i delikatność. Książka ta konfrontuje nas z tym, co bolesne, skrywane i często nieuświadomione lub spychane do podświadomości. Jeśli więc czujesz (lub ktoś Ci to sugeruje, mówiąc, że się o Ciebie martwi), że nie jesteś szczęśliwy, że unikasz mówienia o sobie, kombinujesz jak szybko wywinąć się z jakiegoś spotkania zanim jeszcze ono się zaczęło, jeśli wszystkim – nawet lubianym osobom, nadajesz niemiłe etykietki, nie patrzysz w przyszłość, wciąż uparcie tkwiąc w przeszłości i nie masz odwagi zawalczyć o swoje marzenia, bo… nawet nie wiesz o czym marzysz, to książka ta z całą pewnością zmusi Cię nie tylko do zastanowienia nad sobą samym, ale też do wprowadzenia kolosalnych zmian.
Ta publikacja sprawia, że czytelnik zastanawia, co powiedziałoby mu jego Życie, gdyby nagle stanęło naprzeciw niego i przeraża się - bo nagle uświadamia sobie wszystkie swoje "grzeszki", nieodpowiednie zachowanie, głupie docinki, podłe myśli, które choć drobne, są trucizną zakwaszającą nasze wnętrze, prowadzącą je do gnicia. Człowiek widzi jak sam, na własne życzenie się zatruwa, czyniąc swoją codzienność nieznośną. I to go boli, to go uwiera i to mu nie odpowiada, przez co może albo uznać lekturę tej książki za (zbyt) trudną i przez to zbędną, albo (metodą wyparcia) za zupełnie głupią i trywialną i przez to niewartą czasu. Każda z tych reakcji ujawnia jednak nasze problemy.
Jeśli nie chcesz więc spotkać swojego Życia, które, odzwierciedlając Twoją kondycję wyglądałoby tak:

I nagle go zobaczyłam. Faceta zwanego moim Życiem(…). Nieznajomy ubrany był w wymięty szary garnitur, szarą koszulę i szary krawat z wytłoczoną potrójną spiralą życia. Miał czarne, lekko przyprószone siwizną włosy i z kilkudniowym zarostem na twarzy wyglądał raczej marnie[4].

koniecznie wprowadź w swoje życie zmiany, zaczynając od lektury tej książki.

Serdecznie polecam!


[1] Cecilia Ahern, Pora na życie, Warszawa 2013, s. 63.
[2] Tamże, s. 64.
[3] Tamże, s. 146
[4] Tamże, s. 51.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Drugi dziennik – Jerzy Pilch


Tytuł: Drugi dziennik
Autor: Jerzy Pilch
Wydawnictwo: Literackie
ISBN: 978-83-08-05282-2
Ilość stron: 282
Cena: 39,90 zł

O tym, że Jerzy Pilch jest moim polskim pisarzem numer 1, nikogo przekonywać nie muszę.
O tym, że na każdą kolejną jego książkę czekam z utęsknieniem – również. Jednak od czasu, gdy wydał on pierwszy tom swoich diarystycznych zapisków, z większą intensywnością śledzę jego losy – nie, nie dlatego, że mam pragnienie natychmiastowego dowiedzenia się jak sobie radzi z sytuacją chorobową, w której się znalazł, nie dlatego, że mam chroniczną potrzebę wkraczania w czyjeś życie. Dlatego jednak, że o ile dziennik pierwszy jedynie symptomatycznie wspominał o dolegliwości, z którą zmaga się Pilch, o ile był on jedynie sygnałem, wypowiedzią międzywierszową, próbą prześlizgnięcia się przez temat bez konieczności nazywania pewnych zjawisk, bez prób usprawiedliwiania się z przykrej koincydencji objawów chorobowych i typów bohaterów-alkoholików w jego książkach z podobnymi reakcjami organizmu się zmagającymi, o tyle drugi tom jest już jawnym wyznaniem, jest już dziennikiem choroby, powtarzając za Pilchem, w sensie ścisłym.
W nim też to ujawnia się parkinsonik, będący „kronikarzem własnego zaniku”, unaoczniają się neurologiczne zmagania człowieka, którego głównym narzędziem pracy był i jest mózg, tak często teraz wymykający się spod kontroli. Świadomy i o wiele bardziej wyczuwalny dziennik czasu choroby, w którym ta wysuwa się na plan pierwszy, jako czynnik organizujący życie i sprawiający, że zmienił się stosunek Pilcha do świata i życia w ogóle (pozostał Bóg i sport!).
Wiele uwagi poświęca autor rozważaniom o nałogach i człowieczych próbach tłumaczenia się z własnej nieudolności. Ciekawe to refleksje, zastanawiające i jakże trafne. Błyskotliwość i przenikliwość autora tekstu Pod mocnym aniołem, a także niezwykła celność i precyzyjność w nazywaniu omawianych zjawisk zawsze budzi mój największy podziw.
Nie jest Pilch, mimo – jak sądzę – świadomości swoich talentów, napuszonym celebrytą, lecz człowiekiem zdolnym dojrzeć swoją własną ewolucję w obliczu choroby. Widzi, jak bardzo zmienił się jego sposób myślenia, jak przewartościowało się życie, ustaliły priorytety. Ujawnia swoje lęki – wspomina, że boi się utraty polszyczny, jedynego języka jakim się porozumiewa, boi się utraty zachwytu nad literaturą i możności wyrażania go. Wie, że jego przypadłość to nie tylko trzęsące się ręce, w których tak silnie widzą niektórzy efekt ciągłego pisania o alkoholikach (jak sądzą – pisania autobiograficznego). Dziennik z minionego, ciężkiego roku, to już nie zapiski o charakterze społecznym, lecz intymne wyznanie, w którym Pilch wielokrotnie zaznacza swoją obecność i podejmuje walkę z nową rzeczywistością, w której, jak konstatuje, może przyjąć dwie postawy: rezygnacji i obrazy na cały świat lub widzenia dobra w sytuacji, zdawałoby się, bezsensownej. Wybiera opcję drugą, trudniejszą.

Często przywołuje Pilch fragmenty innych dzieł traktujących (nieraz zdawkowo, ale percepcja w obliczu pewnych doświadczeń zostaje na nie jednoznacznie sfokusowana, a domowa biblioteka przez to samoistnie ustala swój profil) o chorobie, przemijalności, nałogach, umieraniu – tym wszystkim, na czym i on zdecydowanie więcej się zastanawia. Choć dziennik ów z całą pewnością pełni dla jego autora funkcję terapeutyczną, jest próbą oswojenia się z nową rzeczywistością chorobową, próbą przepracowania tego doświadczenia, wspomina on jednak, że „rzemiosło nie ocala”. W jego pojmowaniu „choroba po prostu nie lubi, jak się o niej pisze”. Dlatego to robi, dlatego konfesyjnie zwierza się z każdego kolejnego kłopotu z niej wynikającego.

Obok tematu wiodącego, na równych prawach, pojawiają się w dzienniku refleksje o charakterze uniwersalnym – zamyślenia nad literaturą, procesem tworzenia, sytuacją dzisiejszych debiutantów-ignorantów, dialogu między kolejnymi tekstami kultury.

Jak to u Pilcha – mimo gorzkiego i przytłaczającego tematu choroby, na którą wciąż nie wynaleziono lekarstwa, jest dużo prób oswojenia jej ironią, zabawą słowem, a nawet – o bogowie! – kokieterią.

Jak zawsze – czytałam z prawdziwą przyjemnością. Muszę nawet powiedzieć, że większa to była uciecha nawet niż lektura pierwszego tomu jego dzienników.
Cenię Pilcha-diarystę i Pilcha-felietonistę, lubię podglądać jego myśli, śledzić tok myślenia – bardziej nawet niż przy lekturze fikcji. W pisaniu ad hoc jest on mistrzem, a jego inteligencja tak bardzo powala mnie na łopatki, że nie tylko – jak to Pilcha (bardzo Pana, Panie Jerzy przepraszam) obklejam karteczkami tak, że ciężko znaleźć wolne miejsce, ale też śmieję się w głos, budząc tym samym zdziwienie, a nieraz i konsternację towarzyszy podróży komunikacją miejską.
Bawi mnie, rozbraja trafnością spostrzeżeń, nierzadko zmusza do refleksji, poddaje w wątpliwość to w co śmiałam wierzyć, nadbudowuje sensy tam, gdzie ich nie widziałam, uczula na ohydy językowe, a wszystko to robi w sensie ścisłym.

Polecam ogromnie!

czwartek, 12 grudnia 2013

Mniej znaczy więcej – Brian Draper


Tytuł: Mniej znaczy więcej. Duchowość dla zabieganych
Autor: Brian Draper
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Udostępnienie: Sztukater
ISBN: 978-83-7785-170-8
Ilość stron: 176

Mniej znaczy więcej stoi od dziś na mojej półce zaraz obok innej, o podobnej tematyce  - Skup się!.
Oba tytuły to niewyczerpane źródło inspiracji i motywacji dla mnie – człowieka zabieganego, chcącego ciągle więcej, szybciej, bardziej. Niezmiennie jest to swoisty kopniak w tyłek, ustawiający mnie do pionu i przypominający o tym, co naprawdę się w życiu liczy. Mimo że świadomość tego, co najistotniejsze ciągle mam przed oczami, w erze konsumpcjonizmu i ogromnej zachłanności, często ciężko jest w odpowiedniej chwili przypomnieć sobie, że tak naprawdę ważniejsza jest jakość, nie zaś ilość, że nie muszę mieć wszystkiego i to natychmiast, że nie warto zaśmiecać sobie głowy bezwartościowymi treściami, podczas gdy chwila oczekiwania i refleksji, pozwoliłaby na uniknięcie wielu wpadek: czy to zakupowych, czy to czytelniczych, czy właśnie – duchowych.
O ile Skup się! skupiało się raczej na konkretnych wskazówkach, przepisach  i zadaniach do wykonania, by w cywilizacji instant pozwolić sobie na chwilę oddechu i wyciszenia, o tyle Mniej znaczy więcej jest raczej refleksją teoretyczną, która – owszem – prezentuje kilka pomysłów do wdrożenia w życie, ale bardziej skupia się na wyjaśnieniu problemu, przy użyciu wielu metafor i anegdot. Przyjmuje także formę – tak ją przynajmniej odczytuję – pogadanki uświadamiającej i dyscyplinującej, mającej wyzwolić nas spod jarzma rozgorączkowanej i zabieganej kultury Zachodu, zalewającej nas z niesłabnącą siłą.

Książa ta stara się wyodrębnić ze świata technologii, szumu informacyjnego i trwałego zalewu treściami dla nasz zupełnie zbędnymi to, co dla nas, konkretnie dla Ciebie, jest sprawą ważką i wartą uwagi. Próbuje odpowiedzieć na pytania i doradzić jak wyrwać się z obezwładniających pęt ciągłego i natychmiastowego uaktualniania statusów, sprawdzania skrzynki pocztowej, odczytywania SMS-ów, zerkania na krótkie i często kłamliwe artykuły, brania na siebie większej liczby obowiązków i projektów, niż jesteśmy w stanie zrealizować bez konieczności rezygnowania ze snu czy spotkań z przyjaciółmi albo też z chwili relaksu w sposób najbardziej nam odpowiadający. Na skutek życia we współczesnym świecie, coraz więcej ludzi niezdolnych do świadomego i w miarę możliwości zorientowanego na to, co wartościowe i konieczne życia, cierpi na załamania nerwowe, depresje i nerwice. Rozpadają się międzyludzkie więzi, a rodzi frustracja, smutek i permanentne poczucie, że nie jest się wystarczająco dobrym.
Draper radzi jak skutecznie temu przeciwdziałać.

I choć książka ta stanowi dla mnie ogromną wartość, nie sposób nie zauważyć, że jej końcówka jest już mocno przegadana i, jak sądzę, zbędna.
To właśnie pierwsze kilka działów świadczy o jej ogromnej sile, uczy zachwytów nad światem; obecności w teraźniejszości, a nie tylko biernego przelewania się przez kolejne dni, których nie dość, że nie przeżywamy w pełni, ale w oczekiwaniu na emeryturę, mającą być wyzwoleniem z okowów tego, co nieinteresujące, to jeszcze trwonimy ją na zajęcia frustrujące. Autor próbuje nauczyć nas jak nie dążyć do posiadania, jak sprawić, by mniej znaczyło więcej, jak przedłożyć jakość nad ilość, jak się dzielić i czerpać z tego radość, jak uporządkować swoją przestrzeń, zrezygnować z zadań i towarzystwa, które nas nie rozwijają, lecz wyzwalają negatywne emocje.
Dzięki tej książce będziecie mogli znaleźć swoje własne duchowe źródło energii i inspiracji, swój własny rytm, nauczycie się robić na raz jedną rzecz i dawać w niej z siebie wszystko, spróbujecie inaczej niż dotychczas spojrzeć na otaczających Was ludzi.
Warto poświęć jedno popołudnie swojego cennego czasu, by dowiedzieć się jak go rozmnożyć. Warto zajrzeć w głąb siebie, dokonać introspekcji i poznać swoje, nawet najgłębiej ukryte i najszczelniej chronione, myśli.


Przed Wami szansa, by coś zmienić.
Nie będzie łatwo – za pierwszym, drugim, a być może nawet za trzecim razem się nie uda. Warto jednak wciąż od nowa próbować i się starać. Efekty przekroczą Wasze najśmielsze oczekiwania. I choć będzie to metoda małych kroczków, nie wolno się zniechęcać. Mniej znaczy więcej.
Zrealizujcie ten plan, uporządkujcie myśli.


Jak więc chcesz przeżyć swoje życie?

Zawsze w biegu?

Ciągle niezadowolony?

Bezustannie chcąc więcej?

Oczywiście, że nie.[1]

W tych pytaniach, niestety, widzę siebie.
Od kilku miesięcy żyję w pogłębiającym się strachu: przed porzuceniem przez przyjaciół, przez tym, że nie spełnię oczekiwań i pokładanych we mnie nadziei, przed tym, że nie będę wystarczająco dobra, przed tym, że zostanę sama, przed samą sobą, przed wszystkim.



Lęki potrafią bardzo szybko się rozprzestrzeniać. Szepczą głośniej, niż większość z nas potrafi krzyczeć.[2]


Strachowi towarzyszą złość, bezsilność i niechęć do korzystania z czyjejkolwiek pomocy, a w konsekwencji frustracja. Kto chciałby tak żyć? Nikt. Zatem książka w ręce - czas na porządki.


[1] S. 27
[2] S. 65.

____

Recenzja książki Skup się!

http://shczooreczek.blogspot.com/2013/09/skup-sie-prosta-droga-do-sukcesu-leo.html?q=skup+si%C4%99