Kojarzycie tego podejrzanie wyglądającego typka, który ostatnio kręci się po okolicy? Bez obaw, nie jest groźny. Jego po prostu interesują tajemnicze opowieści i ludowe podania. Z chęcią opowiada je nawet przypadkowym słuchaczom i z równym entuzjazmem poszukuje kolejnych. Może akurat schroniliście się gdzieś w przypadkowym miejscu przed deszczem i nie macie co zrobić z wolnym czasem? Albo chcecie dowiedzieć się jak zostać kappą? Może on zna na to sposób...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 6/10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 6/10. Pokaż wszystkie posty
piątek, 14 lipca 2017
sobota, 8 lipca 2017
S. Simukka "Czarne jak heban"
Wydawnictwo: YA! | Liczba stron: 192 | Seria: Lumikki Andersson (3)
Po wydarzeniach w Pradze, które przyniosły jej pewną sławę, Lumikki wraca do codziennego życia, które - o dziwo - zaczyna się układać. Wreszcie zdołała pozbierać się po rozstaniu z Liekkim, a do tego znalazła kogoś, przy kim dobrze się czuje. Sampsa zdołał ją nawet namówić na wzięcie udziału w przedstawieniu! Byłoby jednak zbyt pięknie, gdyby tak już zostało. Zaczynają się pojawiać liściki, esemesy, grożby. Lumikki ma cichego wielbiciela… czy raczej prześladowcę, który nie tylko wie to, z czego niewielu zdaje sobie sprawę, on zdaje się wiedzieć to, czego tak desperacko poszukuje Lumikki. Prawdę o jej rodzinnym sekrecie.
Poprzednie części serii czytałam dość dawno, więc nie byłam pewna, czy pamiętam wszystko, co powinnam. Na szczęście "Czarne jak heban" zawiera w sobie wystarczająco podpowiedzi, by nawet ci, którzy nieco już pozapominali, byli w stanie stopniowo zorientować się w tym wszystkim. Lumikki wciąż pozostaje silną postacią, choć do tej pory mogła przy Sampsie nieco spuścić gardę i po prostu cieszyć się tym, co ma. Wraz z pojawieniem się prześladowcy, Lumikki na nowo zaczyna się obawiać, dostrzega, że jej przeszłość wciąż kładzie się cieniem na jej życiu i jak bardzo różni ją to od Sampsy. Niespodziewanie pojawia się także Liekki. Jak w tym wszystkim odnajdzie się nasza bohaterka?
Książkę tą, choć porusza dość ciężkie tematy, czyta się lekko. Jest napisana prostym językiem i tak jak poprzednie części nawiązuje w pewien sposób do baśni. Tutaj przede wszystkim za sprawą przedstawienia, w którym Lumikki gra swoją imienniczkę, Śnieżkę. Czasami miałam wrażenie, że pewne elementy były przesadzone (podobnie jak poprzednio), chociażby umiejętności Lumikki, ale potrafię przymknąć na to oko.
"Czarne jak heban", choć króciutkie, jest dobrym zakończeniem serii. Nie rewelacyjnym, po prostu dobrym. Poznajemy odpowiedzi na dręczące nas i główną bohaterkę już od pierwszego tomu pytania. Do tego książkę czyta się szybko i tak też płynie akcja. Nada się na lekkie czytadło na jeden wieczór.
poniedziałek, 17 kwietnia 2017
A. Christie "Morderstwo w zaułku"
Tym razem przedstawię Wam zbiór opowiadań, w którym główną rolę odgrywa detektyw Herkules Poirot. Pierwsze z nich, tytułowe "Morderstwo w zaułku" to sprawa - jak by się wydawało - samobójstwa, ale jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, szybko się okazuje, że pewne szczegóły przeczą tej teorii. Kolejna jest historia kradzieży dokumentów, która - jak by na to nie patrzeć - wydaje się niemożliwa. Oczywiście nie dla naszego detektywa. W "Lustrze nieboszczyka" Poirot będzie musiał odkryć prawdę na temat śmierci ekscentrycznego, zadufanego w sobie bogacza, a w "Trójkącie na Rodos" dowiedzie, jak dobra jest jego znajomość ludzkich charakterów. A chociaż na urlopie chciał mieć trochę spokoju…
Herkules Poirot - jak to on - do śledztwa podchodzi na swój własny sposób. Uważnie obserwuje, zwraca uwagę na z pozoru nic nieznaczące szczegóły i niekoniecznie dzieli się swoimi spostrzeżeniami z innymi. Przynajmniej do czasu, aż wszystkie elementy układanki trafią na swoje miejsca. Czasami wydaje się przy tym, że do prawdy dochodzi jakby okrężną drogą. Jest przy tym bardzo pewny swoich umiejętności, co nie zawsze podoba się tym, którzy muszą znosić jego towarzystwo. Ale przecież o takich bohaterach zazwyczaj czyta się chętnie, prawda? W tym przypadku nie było inaczej. Poszczególne historie były w porządku, a chyba najbardziej spodobało mi się pierwsze, tytułowe.
Z "Morderstwem w zaułku" zapoznałam się w formie audiobooka i myślę, że był to dobry pomysł. Ponieważ mamy tu do czynienia z opowiadaniami, a każde z nich trwa około dwóch godzin, nie trzeba się szczególnie martwić tym, że nie wystarczy nam czasu na ich odsłuchanie. Poza tym Danuta Stenka całkiem nieźle poradziła sobie jako lektor.
Nie jest to może jedna z lepszych książek Christie, ale trzeba wziąć poprawkę na to, że przy opowiadaniach raczej nie ma co liczyć na niezwykle skomplikowaną intrygę. Mimo to zawsze miło poobserwować, jak Poirot zadziwia wszystkich wokół swoimi umiejętnościami. W każdym razie całkiem miło spędziłam czas towarzysząc temu dumnemu Belgowi w jego śledztwach.
Herkules Poirot - jak to on - do śledztwa podchodzi na swój własny sposób. Uważnie obserwuje, zwraca uwagę na z pozoru nic nieznaczące szczegóły i niekoniecznie dzieli się swoimi spostrzeżeniami z innymi. Przynajmniej do czasu, aż wszystkie elementy układanki trafią na swoje miejsca. Czasami wydaje się przy tym, że do prawdy dochodzi jakby okrężną drogą. Jest przy tym bardzo pewny swoich umiejętności, co nie zawsze podoba się tym, którzy muszą znosić jego towarzystwo. Ale przecież o takich bohaterach zazwyczaj czyta się chętnie, prawda? W tym przypadku nie było inaczej. Poszczególne historie były w porządku, a chyba najbardziej spodobało mi się pierwsze, tytułowe.
Z "Morderstwem w zaułku" zapoznałam się w formie audiobooka i myślę, że był to dobry pomysł. Ponieważ mamy tu do czynienia z opowiadaniami, a każde z nich trwa około dwóch godzin, nie trzeba się szczególnie martwić tym, że nie wystarczy nam czasu na ich odsłuchanie. Poza tym Danuta Stenka całkiem nieźle poradziła sobie jako lektor.
Nie jest to może jedna z lepszych książek Christie, ale trzeba wziąć poprawkę na to, że przy opowiadaniach raczej nie ma co liczyć na niezwykle skomplikowaną intrygę. Mimo to zawsze miło poobserwować, jak Poirot zadziwia wszystkich wokół swoimi umiejętnościami. W każdym razie całkiem miło spędziłam czas towarzysząc temu dumnemu Belgowi w jego śledztwach.
niedziela, 11 grudnia 2016
"Harry Potter i przeklęte dziecko"
Wydawnictwo: Media Rodzina | Liczba stron: 368
Dziewiętnaście lat po wydarzeniach z "Insygni śmierci" powracamy do magicznego świata wykreowanego przez J. K. Rowling z tą jednak różnicą, że za sprawą scenariusza do sztuki stworzonego przez wspomnianą autorkę oraz Johna Tiffany'ego i Jacka Thorne'a. Naszym głównym bohaterem będzie natomiast Albus Severus Potter, młodszy z synów Harry'ego i Ginny. Nie tak utalentowany jak jego brat, a do tego stale odczuwający społeczną presję… oj, nie było mu łatwo. I jeszcze ta świdrująca cisza, gdy syn Pottera zostaje przydzielony do Slytherinu. Na szczęście ma u swojego boku przyjaciela, a jest nim Scorpius, syn... Dracona Malfoya.
Albus i Scorpius stanowią ciekawy duet, tak różny od stale zwracającego na siebie uwagę potterowskiego trio. Samotnicy, nieśmiali, trochę nieporadni, dający się lubić. Do tego obaj zmagający się z problemami. Albus stale przyćmiewany przez sławę swojego ojca, czarna owca w rodzinie. Scorpius nieustannie nękany teoriami spiskowymi o jego rzekomym pokrewieństwie z Voldemortem. W końcu Albus zmęczony takim stanem rzeczy postanawia się zbuntować i wziąć pewne sprawy w swoje ręce, a Scorpius idzie w jego ślady. Tym sposobem chłopcy, choć kierowani dobrymi intencjami, o mało nie doprowadzają do katastrofy...
"Prawda to cudowna i straszliwa rzecz, więc trzeba się z nią obchodzić ostrożnie."
Przed tą książką przez długi czas się wzbraniałam... czy raczej byłam pewna, że sama z siebie jej nie kupię, bo byłam zbyt niepewna tego, co znajdę w środku. Kiedy jednak nadarzyła się okazja, żeby ją od kogoś pożyczyć, postanowiłam z niej skorzystać. I nie żałuję, chociaż zachwycać też nie mam się za bardzo czym. Niby miło było zobaczyć, jak po tylu latach powodzi się znanym z poprzednich części bohaterom, jednak nie poczułam tu tej magii, co kiedyś. Poza tym, ponieważ mamy do czynienia ze scenariuszem, nie uświadczymy tu bogatych opisów ani wielowątkowej, zagmatwanej historii. Przypuszczam jednak, że bardzo ciekawie byłoby zobaczyć całość na scenie ze wszystkimi opisanymi tu efektami specjalnymi.
Nie przepadam za wątkiem cofania się w przeszłość. Nie przepadam z tego względu, że zdaję sobie sprawę, jak źle może się to skończyć i nie lubię patrzeć na to, jak bardzo zagubieni i nie na miejscu potrafią być bohaterowie po powrocie do teraźniejszości. Przy "Harrym Potterze i przeklętym dziecku" miałam więc wiele powodów do obaw. Poza tym przykro było mi też obserwować, w jak kiepskim stanie są relacje Harry'ego i Albusa, jak trudno jest im znaleźć wspólny język. Podoba mi się za to fakt, że obraz Slytherinu, właściwie od początku stawianego w złym świetle, został nieco złagodzony. Historia ta jednoznacznie pokazała, że ślizgoni nie muszą być stale spiskującymi draniami z czarnomagicznymi zapędami, że to czarodzieje jak wszyscy inni. Z bardzo pozytywnej strony dał się poznać również Draco, któremu, choć również ma problemy w porozumieniu się z synem, wyraźnie zależy na Scorpiusie i - w przeciwieństwie do Harry'ego - nie ma zamiaru sprzeciwiać się jego przyjaźni z Albusem.
Nie miałam wygórowanych oczekiwań względem "Harry'ego Pottera i przeklętego dziecka". Od początku znałam też pewien dość istotny szczegół, co mogło wpłynąć na moje nastawienie do tej historii. Książka nie zachwyca, ale nie zaszkodzi jej przeczytać, zwłaszcza dla możliwości poznania Albusa i Scorpiusa, a przy okazji także alternatywnej przyszłości, która mogłaby nastąpić, gdyby coś poszło nie tak.
"Ci, których kochamy, nigdy tak naprawdę nas nie puszczają, Harry.
Pewnych spraw śmierć nie dotyka. Farby... wspomnienia... i miłości."
Pewnych spraw śmierć nie dotyka. Farby... wspomnienia... i miłości."
piątek, 18 listopada 2016
L. Oliver "Delirium"
Amor deliria nervosa. Straszna choroba mogąca doprowadzić do szaleństwa, a nawet śmierci, kiedyś znana jako… miłość. Wynaleziono na nią jednak lekarstwo i Lena wprost nie może się doczekać, aż stanie się jedną z wyleczonych. Remedium można jednak podać dopiero po ukończeniu osiemnastu lat - w przeciwnym wypadku naraża się pacjenta na poważne skutki uboczne. I Lena wierzyła w to wszystko - dlaczego miałaby nie wierzyć? Przecież sama widziała, co choroba zrobiła z jej matką, jak zachowywała się jej siostra na krótko przed zabiegiem. A jednak na kilka miesięcy przed osiemnastymi urodzinami świat Leny ulega zmianie. Przyjaciółka, którą, jak do tej pory sądziła, zna najlepiej, okazuje się mieć przed nią pewne sekrety. Sporadycznie do głosu dochodzi przekorna natura dziewczyny, która każe jej wypowiedzieć się szczerze, zamiast ograniczyć się do jednej z bezpiecznych odpowiedzi. Przede wszystkim jednak Lena poznaje Aleksa, który stopniowo otwiera jej oczy na to, czego do tej pory nie chciała dostrzec…
Jak wyglądałoby życie w świecie, w którym miłość uważana jest za chorobę? "Delirium" daje nam tego wyraźny przykład. Autorka naprawdę ciekawie i dość szczegółowo wykreowała rzeczywistość swoich bohaterów. Ogrodzenia pod napięciem, wszechobecne zakazy i propaganda, godzina policyjna, patrole, a przede wszystkim powszechne przekonanie, że właśnie tak powinno to wyglądać. Ludzie boją się miłości, dlatego dobrowolnie poddają się zarówno zabiegowi, jak i ograniczeniom. Realność wykreowanego przez autorkę świata pogłębiają także różnego typu cytaty na początku każdego rozdziału - fragmenty podręczników, obowiązujących zasad, opinii ekspertów czy dziecięcych wierszyków i wyliczanek. Wszystko to stanowi ciekawy dodatek i pomaga zrozumieć, co wpaja się do głów tamtejszemu społeczeństwu.
"Miłość – najbardziej zdradliwa choroba na świecie: zabija cię zarówno wtedy, gdy cię spotka, jak i wtedy, kiedy cię omija. Ale to niedokładnie tak. To skazujący i skazany. To kat i ostrze. I ułaskawienie w ostatnich chwilach. Głęboki oddech, spojrzenie w niebo i westchnienie: dzięki ci, Boże. Miłość – zabije cię i jednocześnie cię ocali."
A jak wypadło to, co w tym świecie zakazane? Wątek romantyczny oceniam całkiem pozytywnie. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Sympatia czy zauroczenie może tak, jednak uczucia Leny kiełkowały stopniowo i dziewczyna nie zaakceptowała ich tak od razu - w końcu było to coś sprzecznego z wszystkim, czego do tej pory chciała, w co wierzyła. Jej wahania mają więc swoje uzasadnienie, a lata takiego, a nie innego wychowania nie dają się zastąpić nowym sposobem myślenia ot tak, bez mrugnięcia okiem. Jej przyjaciółka szybciej i właściwie sama z siebie zaczyna się buntować (choć nieznacznie) przeciwko sztywnym regułom, podczas gdy w Lenie wciąż dają o sobie znać dawne doświadczenia. A Alex? To bohater, którego łatwo polubić, jakby powiew świeżości w świecie, w którym ludzie boją się wyrażać własne emocje, zwłaszcza te silne. O pozostałych postaciach właściwie nie ma sensu za wiele pisać, większość z nich to osoby już po zabiegu, przez co ich emocje są przytłumione i nie ma w nich zbyt wielu charakterystycznych cech.
Zastanawiałam się, czy nie dać "Delirium" wyższej oceny, jednak ostatecznie pozostałam przy tej. Powieść nie powaliła mnie na kolana, nie oczarowała w jakiś szczególny sposób, jednak nie pozostała mi także całkowicie obojętna. Podobało mi się stopniowo rozwijające się uczucie między Leną i Aleksem, doceniam wykreowany przez autorkę świat i chętnie przekonam się, jak wypadła kolejna część trylogii.
"Życie nie jest życiem, jeśli się przez nie tylko prześlizgniesz. Wiem, że jego istota polega na tym, by znaleźć rzeczy, które mają znaczenie, i trzymać się ich, walczyć o nie i nie odpuścić."
niedziela, 13 listopada 2016
Shin Towada "Tokyo Ghoul: Codzienność" [LN]
"Tokyo Ghoul: Codzienność" to zbiór opowiadań z życia ghuli oraz tych, którzy - nawet nieświadomie - się z nimi zadają. Aby sięgnąć po tę light novel nie trzeba znać całej głównej serii, jednak pewna wiedza o postaciach i wydarzeniach z mangi (czy też z anime), pomimo znajdującego się na początku spisu bohaterów, byłaby bardzo pomocna. Opowiadania nie są długie, żadne z nich nie przekracza pięćdziesięciu stron, a biorąc do tego pod uwagę format nowelki, czyta się je bardzo szybko.
Pierwsze z opowiadań, "Biblia", obejmuje pewien czas przed i po tym, jak Kaneki stał się ghulem, a naszym narratorem jest tu Hide. Chłopak, zaczepiony przez dwójkę studentów z Okultystycznego Koła Naukowego, którzy zaczynają wypytywać go o nawyki żywieniowe przyjaciela, postanawia pomóc im w badaniach i tym samym dowieść, że Kaneki ghulem nie jest. "Bentou" na przykładzie Touki i Yoriko pokazuje, jak ciężkie dla ghula może być utrzymanie bliskich (a szczególnie przyjacielskich) relacji ze zwykłymi ludźmi. Obserwujemy, jak Touka zmaga się z wieloma trudnościami, często postępuje wbrew sobie, by dopasować się do świata ludzi. Zadaje sobie czasem pytanie po co to wszystko, choć jednocześnie wie, że towarzystwo Yoriko jest jej zbyt drogie, by miała tak po prostu odpuścić.
Kolejne opowiadanie, "Zdjęcie", nie było mi obce, znałam je już wcześniej z OVA "Tokyo Ghoul: Pinto" (wspomniałam o nim tutaj). Jest to historia o początkach znajomości Tsukiyamy z Chie Hori, która pewnego wieczoru przyłapała naszego Smakosza w czasie posiłku i zrobiła mu zdjęcie. Pewnie najrozsądniejszym posunięciem ze strony ghula byłoby natychmiastowe jej uciszenie, jednak uważana w szkole za dziwaczkę Hori wzbudziła w nim ciekawość swoim niecodziennym zachowaniem. A więc: zabić czy oswoić? "Przyjazd do Tokio" opowiada o ghulu z aspiracjami na muzyka, który po przeprowadzce do Tokio musi przyzwyczaić się do życia w nowym miejscu, przy czym najchętniej trzymałby się z daleka od innych przedstawicieli swojego gatunku. Historia ta częściowo łączy się z pierwszym opowiadaniem, a do tego możemy tu spotkać parę znanych nam już postaci.
Dalej mamy "Zakładkę", której akcja dotyczy Hinami, dotąd siedzącej całymi dniami w mieszkaniu Touki. Kaneki postanawia zabrać dziewczynkę do biblioteki i na jednej wizycie się nie kończy. Z początku aż miło było czytać o tym, jak Kaneki odnosi się do książek, a Hinami z coraz większym entuzjazmem lawiruje między bibliotecznymi półkami (mój wewnętrzny mól książkowy był z nich dumny). Później jednak i w tę historię wkrada się przykra rzeczywistość w postaci komplikacji, na jakie ghule prędzej czy później muszą się natknąć, znów przypominając o przykrych ograniczeniach. A jeśli przypadkiem chcielibyście się dowiedzieć nieco więcej o ghulu, którego Kaneki przyłapał w pierwszym tomie mangi na posiłku, z pomocą przychodzi ostatnie i najkrótsze z opowiadań, "Yoshida", które nieco przybliży Wam postać tego pracującego w klubie fitness ghula.
Opowiadania bywają lepsze i gorsze, poza tym nie wnoszą właściwie nic ważnego do fabuły, ale jako ciekawostkę nie zaszkodzi ich przeczytać. "Biblia" pokazuje na przykład, że chociaż Hide może się zachowywać wręcz głupio, to jednak potrafi być całkiem sprytny. "Bentou", gdyby nie istnienie ghuli, byłoby po prostu historią o tym, jak czasami ciężko zrobić pierwszy krok na drodze do pogodzenia się i jak mijający czas utrudnia to jeszcze bardziej. "Zdjęcie" ma najbardziej humorystyczny wydźwięk i całkiem miło je wspominam, a "Przyjazd do Tokio" opisuje bardzo specyficzne jak na ghula dzieciństwo, co samo w sobie jest ciekawe. "Zakładka", jak już wspomniałam, ujęła mnie obecnością książek, z kolei "Yoshida" ukazuje codzienność niezbyt bystrego, jednak chcącego żyć uczciwie ghula.
W kwestii pojawiających się co jakiś czas ilustracji może nie ma rewelacji, ale tragicznie też nie jest (chociaż biorąc pod uwagę, że naprawdę nie ma ich wiele, można było poświęcić im więcej uwagi…). Nie są to dzieła sztuki, wielu szczegółów tu nie uświadczymy, a o zjawiskowych tłach można na wstępie zapomnieć (ba! W tle praktycznie nigdy niczego nie ma). Podoba mi się za to fakt, że nie zawsze zajmują całą stronę i często występują w postaci kilku kadrów. Tłumaczenie wydaje mi się w porządku, dobrze się to wszystko czyta, a zastrzeżenia miałabym jedynie do pewnego momentu, kiedy w czasie ataku ghula nagle dostajemy informację na temat tego, czym jest kagune - myślę, że lepiej byłoby to po prostu umieścić w przypisie. Wychwyciłam też jedną literówkę. Wydanie jest ładne, pasujące do mangowej serii, jednak nie zaszkodziłoby, gdyby okładka była z sztywniejszego papieru. W środku znajdziemy rozkładaną kolorową ilustrację, całkiem ładną i w przeciwieństwie do reszty dość szczegółową.
Nie ma się co czarować, "Tokyo Ghoul: Codzienność" nowelką najwyższych lotów nie jest, jednak będzie stanowić dość ciekawy dodatek dla fanów serii, zwłaszcza tych, którzy chcieliby spojrzeć na świat ghuli z nieco zwyczajniejszej strony i to nie tylko z perspektywy bohaterów ważnych dla głównej fabuły. Czyta się szybko, więc tak czy inaczej nie stracicie na nią zbyt wiele czasu. Ja nie żałuję, chociaż wątpię, żebym kiedykolwiek wróciła do tych opowiadań. A! I taki szczegół na koniec, szkoda, że w żadnym z nich nie pojawił się Uta.
Pierwsze z opowiadań, "Biblia", obejmuje pewien czas przed i po tym, jak Kaneki stał się ghulem, a naszym narratorem jest tu Hide. Chłopak, zaczepiony przez dwójkę studentów z Okultystycznego Koła Naukowego, którzy zaczynają wypytywać go o nawyki żywieniowe przyjaciela, postanawia pomóc im w badaniach i tym samym dowieść, że Kaneki ghulem nie jest. "Bentou" na przykładzie Touki i Yoriko pokazuje, jak ciężkie dla ghula może być utrzymanie bliskich (a szczególnie przyjacielskich) relacji ze zwykłymi ludźmi. Obserwujemy, jak Touka zmaga się z wieloma trudnościami, często postępuje wbrew sobie, by dopasować się do świata ludzi. Zadaje sobie czasem pytanie po co to wszystko, choć jednocześnie wie, że towarzystwo Yoriko jest jej zbyt drogie, by miała tak po prostu odpuścić.
Kolejne opowiadanie, "Zdjęcie", nie było mi obce, znałam je już wcześniej z OVA "Tokyo Ghoul: Pinto" (wspomniałam o nim tutaj). Jest to historia o początkach znajomości Tsukiyamy z Chie Hori, która pewnego wieczoru przyłapała naszego Smakosza w czasie posiłku i zrobiła mu zdjęcie. Pewnie najrozsądniejszym posunięciem ze strony ghula byłoby natychmiastowe jej uciszenie, jednak uważana w szkole za dziwaczkę Hori wzbudziła w nim ciekawość swoim niecodziennym zachowaniem. A więc: zabić czy oswoić? "Przyjazd do Tokio" opowiada o ghulu z aspiracjami na muzyka, który po przeprowadzce do Tokio musi przyzwyczaić się do życia w nowym miejscu, przy czym najchętniej trzymałby się z daleka od innych przedstawicieli swojego gatunku. Historia ta częściowo łączy się z pierwszym opowiadaniem, a do tego możemy tu spotkać parę znanych nam już postaci.
Dalej mamy "Zakładkę", której akcja dotyczy Hinami, dotąd siedzącej całymi dniami w mieszkaniu Touki. Kaneki postanawia zabrać dziewczynkę do biblioteki i na jednej wizycie się nie kończy. Z początku aż miło było czytać o tym, jak Kaneki odnosi się do książek, a Hinami z coraz większym entuzjazmem lawiruje między bibliotecznymi półkami (mój wewnętrzny mól książkowy był z nich dumny). Później jednak i w tę historię wkrada się przykra rzeczywistość w postaci komplikacji, na jakie ghule prędzej czy później muszą się natknąć, znów przypominając o przykrych ograniczeniach. A jeśli przypadkiem chcielibyście się dowiedzieć nieco więcej o ghulu, którego Kaneki przyłapał w pierwszym tomie mangi na posiłku, z pomocą przychodzi ostatnie i najkrótsze z opowiadań, "Yoshida", które nieco przybliży Wam postać tego pracującego w klubie fitness ghula.
Opowiadania bywają lepsze i gorsze, poza tym nie wnoszą właściwie nic ważnego do fabuły, ale jako ciekawostkę nie zaszkodzi ich przeczytać. "Biblia" pokazuje na przykład, że chociaż Hide może się zachowywać wręcz głupio, to jednak potrafi być całkiem sprytny. "Bentou", gdyby nie istnienie ghuli, byłoby po prostu historią o tym, jak czasami ciężko zrobić pierwszy krok na drodze do pogodzenia się i jak mijający czas utrudnia to jeszcze bardziej. "Zdjęcie" ma najbardziej humorystyczny wydźwięk i całkiem miło je wspominam, a "Przyjazd do Tokio" opisuje bardzo specyficzne jak na ghula dzieciństwo, co samo w sobie jest ciekawe. "Zakładka", jak już wspomniałam, ujęła mnie obecnością książek, z kolei "Yoshida" ukazuje codzienność niezbyt bystrego, jednak chcącego żyć uczciwie ghula.
W kwestii pojawiających się co jakiś czas ilustracji może nie ma rewelacji, ale tragicznie też nie jest (chociaż biorąc pod uwagę, że naprawdę nie ma ich wiele, można było poświęcić im więcej uwagi…). Nie są to dzieła sztuki, wielu szczegółów tu nie uświadczymy, a o zjawiskowych tłach można na wstępie zapomnieć (ba! W tle praktycznie nigdy niczego nie ma). Podoba mi się za to fakt, że nie zawsze zajmują całą stronę i często występują w postaci kilku kadrów. Tłumaczenie wydaje mi się w porządku, dobrze się to wszystko czyta, a zastrzeżenia miałabym jedynie do pewnego momentu, kiedy w czasie ataku ghula nagle dostajemy informację na temat tego, czym jest kagune - myślę, że lepiej byłoby to po prostu umieścić w przypisie. Wychwyciłam też jedną literówkę. Wydanie jest ładne, pasujące do mangowej serii, jednak nie zaszkodziłoby, gdyby okładka była z sztywniejszego papieru. W środku znajdziemy rozkładaną kolorową ilustrację, całkiem ładną i w przeciwieństwie do reszty dość szczegółową.
Nie ma się co czarować, "Tokyo Ghoul: Codzienność" nowelką najwyższych lotów nie jest, jednak będzie stanowić dość ciekawy dodatek dla fanów serii, zwłaszcza tych, którzy chcieliby spojrzeć na świat ghuli z nieco zwyczajniejszej strony i to nie tylko z perspektywy bohaterów ważnych dla głównej fabuły. Czyta się szybko, więc tak czy inaczej nie stracicie na nią zbyt wiele czasu. Ja nie żałuję, chociaż wątpię, żebym kiedykolwiek wróciła do tych opowiadań. A! I taki szczegół na koniec, szkoda, że w żadnym z nich nie pojawił się Uta.
środa, 27 stycznia 2016
H. Murakami "Tańcz, tańcz, tańcz"
Wydawnictwo: Muza | Ilość stron: 529
Tym razem będzie krótko. "Tańcz, tańcz, tańcz" czytałam już jakiś czas temu, jednak do tej pory nie potrafiłam się zmobilizować do napisania na jego temat czegoś sensownego, bo właściwie sama nie wiedziałam, co myśleć. Wybaczcie więc, jeśli wyjdzie mi trochę nieskładnie lub pomylę to czy owo.
Zacznijmy od tego, że nasz bohater postanowił na jakiś czas całkowicie wycofać się ze społeczeństwa. Gdy w końcu dojrzał do powrotu, musiał zacząć ponownie zarabiać, dlatego też zabrał się za, jak on sam to określa, kulturalne odśnieżanie - tworzenie artykułów i innych tekstów, których nikt nie chciał pisać - i wkrótce wyrobił sobie sporą renomę. Zaczynają go jednak nękać sny o pewnym hotelu, w którym kiedyś mieszkał razem z call girl Kiki. Najwyraźniej dziewczyna go tam wzywa. A więc co robi nasz bohater? Wyrusza do hotelu pod delfinem, jak go zawsze w myślach nazywał, jednak na miejscu podupadłego budynku zastaje nowoczesny hotel, w którym jedynie nazwa pozostała ta sama. Nie znalazł również Kiki, jednak, próbując wpaść na jej ślad, spotkał Człowieka Owcę, który niejasno wytłumaczył mu sytuację, w jakiej się znalazł. Ach, jeszcze coś! Jedno z pięter budynku może prowadzić do równoległego świata. Próbując połapać się w tym wszystkim, nasz bohater, choć poszlak ma prawie tyle, co nic, rozpoczyna poszukiwania Kiki, a na swojej drodze napotka wiele nietuzinkowych, a nawet osobliwych osobowości.
Macie wrażenie, że tak naprawdę wciąż nie wiecie, o co chodzi? Nie martwcie się, ja miałam tak praktycznie przez cały czas. Z nadzieją, że odnajdę gdzieś w tym wszystkim sens, brnęłam dalej w tę historię, która żyła własnym życiem, nie zważając na moje zdezorientowanie. Nie irytowałam się tym jednak, pozwoliłam wydarzeniom obierać coraz to dziwniejsze tory. Ostatecznie nawet w tym szaleństwie jest jakaś metoda. Zaskakuje zwłaszcza to, jak nietypowe osobowości spotykał na swojej drodze główny bohater. Chociaż... czy rzeczywiście jest się czemu dziwić, jeśli wziąć pod uwagę to, kto jest autorem książki?
Gdy teraz o tym myślę, okazuje się, że "Tańcz, tańcz, tańcz" wspominam całkiem miło. Było trochę nudniejszych momentów, czasami prawie nic się nie działo, a poszukiwanie Kiki schodziło na dużo dalszy plan, jednak w tej chwili w pamięci pozostały mi przede wszystkim te lepsze momenty i nie żałuję, że przeczytałam tę książkę. Na pewno w dalszym ciągu będę sięgać po twórczość Murakamiego, choć... może w bardziej codziennym wydaniu.
Zacznijmy od tego, że nasz bohater postanowił na jakiś czas całkowicie wycofać się ze społeczeństwa. Gdy w końcu dojrzał do powrotu, musiał zacząć ponownie zarabiać, dlatego też zabrał się za, jak on sam to określa, kulturalne odśnieżanie - tworzenie artykułów i innych tekstów, których nikt nie chciał pisać - i wkrótce wyrobił sobie sporą renomę. Zaczynają go jednak nękać sny o pewnym hotelu, w którym kiedyś mieszkał razem z call girl Kiki. Najwyraźniej dziewczyna go tam wzywa. A więc co robi nasz bohater? Wyrusza do hotelu pod delfinem, jak go zawsze w myślach nazywał, jednak na miejscu podupadłego budynku zastaje nowoczesny hotel, w którym jedynie nazwa pozostała ta sama. Nie znalazł również Kiki, jednak, próbując wpaść na jej ślad, spotkał Człowieka Owcę, który niejasno wytłumaczył mu sytuację, w jakiej się znalazł. Ach, jeszcze coś! Jedno z pięter budynku może prowadzić do równoległego świata. Próbując połapać się w tym wszystkim, nasz bohater, choć poszlak ma prawie tyle, co nic, rozpoczyna poszukiwania Kiki, a na swojej drodze napotka wiele nietuzinkowych, a nawet osobliwych osobowości.
Macie wrażenie, że tak naprawdę wciąż nie wiecie, o co chodzi? Nie martwcie się, ja miałam tak praktycznie przez cały czas. Z nadzieją, że odnajdę gdzieś w tym wszystkim sens, brnęłam dalej w tę historię, która żyła własnym życiem, nie zważając na moje zdezorientowanie. Nie irytowałam się tym jednak, pozwoliłam wydarzeniom obierać coraz to dziwniejsze tory. Ostatecznie nawet w tym szaleństwie jest jakaś metoda. Zaskakuje zwłaszcza to, jak nietypowe osobowości spotykał na swojej drodze główny bohater. Chociaż... czy rzeczywiście jest się czemu dziwić, jeśli wziąć pod uwagę to, kto jest autorem książki?
Gdy teraz o tym myślę, okazuje się, że "Tańcz, tańcz, tańcz" wspominam całkiem miło. Było trochę nudniejszych momentów, czasami prawie nic się nie działo, a poszukiwanie Kiki schodziło na dużo dalszy plan, jednak w tej chwili w pamięci pozostały mi przede wszystkim te lepsze momenty i nie żałuję, że przeczytałam tę książkę. Na pewno w dalszym ciągu będę sięgać po twórczość Murakamiego, choć... może w bardziej codziennym wydaniu.
"Zazwyczaj mogę dostać to, co chcę, lecz nie mogę dostać tego, na czym mi naprawdę zależy."
sobota, 9 stycznia 2016
Anime "Tasogare Otome x Amnesia"
Dusk Maiden of Amnesia | Ilość odcinków: 12 + special | Emisja: wiosna 2012
Nie było jakiegoś konkretnego powodu, przez który do tej pory nie zainteresowałam się tym anime ani też mangą (która przecież jest u nas wydawana), dlatego też nie wahałam się długo, gdy dość spontanicznie naszła mnie ochota na obejrzenie "Tasogare Otome x Amnesia". I przyznam, że kiedy już zaczęłam, naprawdę się wciągnęłam.
W wielokrotnie przebudowywanej akademii Seikyou o bogatej przeszłości aż roi się od opowieści o duchach i klątwach. Najpopularniejsza z nich mówi o Kanoe Yuuko, uczennicy, która sześćdziesiąt lat temu zmarła w jednym ze szkolnych pomieszczeń w niejasnych okolicznościach i od tego czasu nawiedza to miejsce. Traf sprawił, że pewnego dnia zapuścił się w te rejony Niiya Teiichi i przekonał się, że nie są to jedynie pogłoski. Yuuko okazuje się prawdziwą pięknością i choć chłopak początkowo nie wierzy w to, że jest duchem, w końcu daje za wygraną. Dziewczyna nie pamięta powodu swojej śmierci ani żadnych towarzyszących jej okoliczności, co więcej, nie interesuje jej to, a przynajmniej tak wciąż powtarza. Ale czy to prawda, skoro Teiichi tak łatwo przekonał ją do zmiany zdania? Yuuko, szczęśliwa, że w końcu ma towarzystwo i jednocześnie kogoś, kto chce jej pomóc w poznaniu jej przeszłości, postanawia utworzyć w jednym z nieużywanych szkolnych pomieszczeń Klub Badaczy Zjawisk Paranormalnych - w końcu teoretycznie nigdy nie przestała być uczennicą Seikyou.
A więc na czym ma polegać ich klubowa działalność? Cóż, na początku opiera się głównie na wspólnym spędzaniu czasu i ewentualnych wzmiankach o odkryciu przeszłości Yuuko, a fabuła rusza z miejsca właściwie dopiero za sprawą dwóch kolejnych bohaterek. Pierwsza z nich to Okonogi Momoe, zwykle mało rozgarnięta postać, co irytuje zwłaszcza w momentach, gdy nie potrafi dostrzec nawet najbardziej oczywistych oznak obecności Yuuko. Właśnie, wcale jej nie widzi, jednak nie przeszkadza jej to dość łatwo uwierzyć w większość krążących po szkole opowieści o duchach. Jest towarzyska i radosna. To właśnie ona wykazuje się największym entuzjazmem i wyszukuje większość krążących po szkole pogłosek o duchach. Do tego dość otwarcie podkochuje się w Niiyi. Następna jest Kanoe Kirie, z początku bardzo negatywnie nastawiona do Yuuko i podejrzliwa wobec niej. Nie zrobiła na mnie dobrego pierwszego wrażenia, zwłaszcza ze swoją denerwującą tsunderowatością i ciągłą zazdrością o Yuuko (a nawet kompleksem niższości względem niej), jednak po kilku odcinkach staje się zdecydowanie bardziej znośna, a nawet da się lubić. Co więcej, często gra rolę tej najbardziej odpowiedzialnej, przywołuje innych (zwłaszcza Teiichiego) do porządku, a także uświadamia im wciąż czające się gdzieś pośród szkolnych murów zagrożenie. Poza tym, czy zwróciliście uwagę na to, że również nazywa się Kanoe? Tak, gdyby Yuuko żyła, byłaby jej babcią. Właśnie ona, ze względu na lepszą znajomość sytuacji Yuuko, zapoczątkowuje postęp w tej sprawie. To ona jako pierwsza dostrzega, że coś jest nie tak, że w szkole czai się coś złowrogiego i nie należy tego lekceważyć. Większość szkolnych pogłosek jest wyssanych z palca (ewentualnie Yuuko - chcący lub nie - przyczyniła się do ich powstania), ale co z pozostałymi? Czy Yuuko jest jedynym duchem w szkole?
Bohaterów nie znajdziemy tu za wielu. Przez cały czas trwania serii będą nam towarzyszyć przede wszystkim Yuuko, Teiichi, Kirie oraz Okonogi i jedynie sporadycznie będzie nam dane zobaczyć kogoś spoza tej czwórki. Właściwie tylko raz ktoś inny wybija się na nieco dłuższą chwilę. Czy to wada? Nie wydaje mi się, przynajmniej nie w tym przypadku. Seria liczy sobie jedynie 12 odcinków, więc skupienie się na tym, co najistotniejsze, zamiast rozwodzić się nad postaciami pobocznymi brzmi rozsądnie. Założyłam jednak, że manga jest pod tym względem bardziej rozbudowana (co zaczęłam już sprawdzać) i rozczarowałabym się, gdyby było inaczej. Anime w pewnej chwili zaczyna wkraczać na poważniejsze tory, oczywiście nieodzownie związane z próbą poznania przeszłości Yuuko, jednak właściwie już od początku seria ta zaczyna rozsiewać pewną dozę niepewności (czego przykładem może być przemykający przez ekran cień). Wracając do szkolnych tajemnic, którymi (od czasu do czasu) zajmują się nasi bohaterowie, większość z nich jest naprawdę błahych, a właściwie jedynym wyjątkiem jest historia, w której pojawia się niewierząca w żadne klątwy Kirishima. Ten odcinek był jednym z mroczniejszych i uświadamiał możliwe zgubne konsekwencje wiary w zabobony.
W gatunkach nie ma ecchi, jednak pojawia się tu dość sporo tego typu wstawek (przynajmniej dla mnie, nienawykłej do takich elementów). Przede wszystkim cieszę się jednak, że Yuuko nie okazała się jakąś denerwującą tsundere, ale otwarcie mówi Teiichiemu, że cieszy się z jego obecności i nie ukrywa swojego przywiązania do niego. Zwykle jest radosna i beztroska, ale czy nadal pozostanie taka po poznaniu swojej przeszłości? Z kolei Teiichi jest dość zwyczajny w pozytywnym sensie. Nie był kompletnym mamałygą, ani nie pozował na lepszego niż jest. Nie pasował mi jednak jego seiyuu (Yonaga Tsubasa). Czasami jego głos wydawał mi się po prostu zbyt dziecięcy czy piskliwy, innym razem przywodził na myśl Izumiego z "Love Stage!", co kompletnie wytrącało mnie z rytmu. Jeśli miałabym podać kolejne zarzuty, znalazłoby się ich kilka. Chociażby to, że praktycznie nikt nie zwraca uwagi na to, że Teiichi gada sam do siebie (w końcu inni nie widzą Yuuko), a zdarza mu się to nawet w tłumie. Następne będą odgrywane na oczach Okonogi pseudo rytuały wypędzające duchy, co według mnie było nieco żenujące, podobnie jak jej wiara w ich prawdziwość. Na koniec pozostaje jeszcze kwestia popadania w nadmierną ckliwość, która odnosi się przede wszystkim do końcówki.
Kreska jest całkiem ładna, co widać zwłaszcza po Yuuko, jednak na szczególną uwagę zasługują tła, często wykorzystujące dość nietypowe zestawienia kolorystyczne (zielony księżyc? A dlaczego nie?), co wygląda naprawdę zjawiskowo. Co do muzyki, też była w porządku, choć przyznam, że prawie nie wychwyciłam utworów lecących w tle (muszę zacząć zwracać na to większą uwagę). Opening (Konomi Suzuki "CHOIR JAIL") naprawdę pasował do tej serii (od teraz czerwone liście będą mi się kojarzyć właśnie z Tasogare), a po kilku przesłuchaniach wręcz zakochałam się w endingu (Aki Okui "Calendrier"). Z pozostałych utworów w pamięć zapadło mi zwłaszcza requiem.
"Tasogare Otome x Amnesia" ma też swój odcinek specjalny - "Taima Otome", który był dość… przeciętny. Myślę, że jego odbiór w dużej mierze zależy od tego, czego widz się spodziewa, a ja bynajmniej nie oczekiwałam tego, co rzeczywiście dostałam i czuję się trochę zawiedziona. Kirie (którą zobaczymy tu w openingu zamiast Yuuko) powróciła tu do swojej denerwującej wersji i to w jeszcze większym stopniu. Beznadziejne próby egzorcyzmowania czy przyzywania duchów to tylko nieliczne z przykładów. Całość dopełnia spora ilość fanserwisu.
Ostatecznie miałam niezłą zagwozdkę z wystawieniem temu anime oceny. Z jednej strony przez sporą część czasu z przyjemnością śledziłam kolejne wydarzenia, z drugiej zaś pojawiło się tu kilka elementów, za którymi nie przepadam (ecchi, zazdrosna tsundere, niezbyt bystra bohaterka), a zakończenie wcale nie rozwiało moich wątpliwości. Wręcz przeciwnie - stworzyło nowe. Koniec końców "Tasogare Otome x Amnesia" dostało ode mnie mocne 6 (wciąż mi szkoda, że nie więcej) z nadzieją na to, że manga okaże się lepsza, bo, jak już zdążyłam się przekonać, anime to pełni głównie funkcję reklamy pierwowzoru i w tej roli sprawdza się całkiem nieźle. Rozbudza ciekawość, chęć poznania tej historii lepiej, więc polecam je zarówno tym, którzy zamierzają poprzestać na anime (na początku sama należałam do tych osób), jak i tym, którzy zastanawiają się nad zakupem mangi.
środa, 6 stycznia 2016
M. Falkoff "Playlist for the Dead"
Wydawnictwo: Feeria Young | Ilość stron: 272
Sam nigdy nie był szczególnie towarzyski, zdołał jednak znaleźć przyjaciela, w którego towarzystwie świetnie się czuł, nawet jeśli zdarzały się między nimi większe lub mniejsze sprzeczki. Razem z Haydenem znali się praktycznie na wylot... a przynajmniej tak mu się wydawało, tymczasem teraz stracił nawet jego. Gdy pewnego ranka przychodzi pogodzić się z Haydenem po szczególnie nieprzyjemnej scysji, zastaje przyjaciela już martwego, a obok znajduje pendrive'a z karteczką: "dla Sama, posłuchaj, a zrozumiesz". Szok, niedowierzanie, smutek, złość - to tylko niektóre z całej gamy emocji, które musiał wtedy odczuć. Tymczasem życie kręci się dalej i w końcu trzeba będzie powrócić do normalności. Tylko jak miałaby ona teraz wyglądać, skoro Hayden był tak ważną jej częścią?
Naprzemiennie czując złość, smutek i tęsknotę na myśl o Haydenie, Sam będzie musiał poradzić sobie ze stratą, poczuciem winy oraz gniewem na osoby, które upodobniły życie jego przyjaciela do piekła. Jednocześnie zda sobie sprawę z tego, że może wcale nie znał go tak dobrze, jak mu się wydawało. Jak inaczej wyjaśnić pojawienie się pięknej Astrid, która przedstawia się jako jego znajoma? Wciąż też pozostaje kwestia przyczyn, przez które Hayden targnął się na własne życie, a playlista, która ponoć miała pomóc Samowi to zrozumieć, wcale nie okazuje się tak przydatna, jak można by było na to liczyć. Chłopak musi się też zmierzyć z dręczącą go myślą, że nawiązanie nowych znajomości byłoby zdradą wobec dopiero co utraconego przyjaciela. No i jest jeszcze kwestia tak zwanego tria bydlaków, dręczycieli Haydena, którym ktoś zaczyna wymierzać "sprawiedliwość", a Sam, zdezorientowany z braku snu i kilku innych przyczyn, zaczyna się zastanawiać, czy nie jest z tym w jakiś niepojęty sposób powiązany.
Przyznam od razu, że spodziewałam się czegoś innego, jakiegoś głębszego powiązania między playlistą a fabułą. Tymczasem "Playlist for the Dead" odebrałam przede wszystkim jako kolejną powieść typu "straciłem najbliższą mi osobę, ale okazało się, że nie jedyną, do której warto byłoby się odezwać", jako otwarcie się Sama na innych, na które dotąd nie miał szans, bo Hayden wzbraniał się przed tym rękami i nogami (co swoją drogą uważam za dość samolubne zachowanie, tak samo z resztą jak samobójstwo, nawet jeśli obawiał się, że on poszedłby wtedy w odstawkę). Na mojej opinii mógł też w pewnym stopniu zaważyć przeczytany ostatnio u Gosiarelli tekst, który pomógł mi stwierdzić, że właściwie nie przepadam za tematem samobójstw z tej przyczyny, że kompletnie nie mogę zrozumieć, jak można zdecydować się na tak drastyczny krok.
Naprzemiennie czując złość, smutek i tęsknotę na myśl o Haydenie, Sam będzie musiał poradzić sobie ze stratą, poczuciem winy oraz gniewem na osoby, które upodobniły życie jego przyjaciela do piekła. Jednocześnie zda sobie sprawę z tego, że może wcale nie znał go tak dobrze, jak mu się wydawało. Jak inaczej wyjaśnić pojawienie się pięknej Astrid, która przedstawia się jako jego znajoma? Wciąż też pozostaje kwestia przyczyn, przez które Hayden targnął się na własne życie, a playlista, która ponoć miała pomóc Samowi to zrozumieć, wcale nie okazuje się tak przydatna, jak można by było na to liczyć. Chłopak musi się też zmierzyć z dręczącą go myślą, że nawiązanie nowych znajomości byłoby zdradą wobec dopiero co utraconego przyjaciela. No i jest jeszcze kwestia tak zwanego tria bydlaków, dręczycieli Haydena, którym ktoś zaczyna wymierzać "sprawiedliwość", a Sam, zdezorientowany z braku snu i kilku innych przyczyn, zaczyna się zastanawiać, czy nie jest z tym w jakiś niepojęty sposób powiązany.
Przyznam od razu, że spodziewałam się czegoś innego, jakiegoś głębszego powiązania między playlistą a fabułą. Tymczasem "Playlist for the Dead" odebrałam przede wszystkim jako kolejną powieść typu "straciłem najbliższą mi osobę, ale okazało się, że nie jedyną, do której warto byłoby się odezwać", jako otwarcie się Sama na innych, na które dotąd nie miał szans, bo Hayden wzbraniał się przed tym rękami i nogami (co swoją drogą uważam za dość samolubne zachowanie, tak samo z resztą jak samobójstwo, nawet jeśli obawiał się, że on poszedłby wtedy w odstawkę). Na mojej opinii mógł też w pewnym stopniu zaważyć przeczytany ostatnio u Gosiarelli tekst, który pomógł mi stwierdzić, że właściwie nie przepadam za tematem samobójstw z tej przyczyny, że kompletnie nie mogę zrozumieć, jak można zdecydować się na tak drastyczny krok.
"To on nas tu zostawił, każąc wszystko rozgryźć na własną rękę i nie dając nam szansy na przeprosiny i zadośćuczynienie. Nigdy nie zrozumiem, jak pokrzywdzony, zagubiony i bezradny musiał się poczuć, aby uznać, że nie warto się dłużej starać."Powieść ma jednak swoje plusy, do których należą chociażby humor, kilku sympatycznych bohaterów oraz piosenki z playlisty - po jednej na początku każdego rozdziału. Choć nie okazały się szczególnie pomocne, dobrze było wiedzieć, o jakich utworach była mowa oraz poznać nieco gust muzyczny Haydena i Sama (a może nawet znaleźć wśród tego wszystkiego kilka perełek). Do tego książka porusza też kilka ważnych zagadnień - radzenie sobie ze stratą i poczuciem winy, uświadomienie sobie, że świat nie kończy się na jednej czy dwóch osobach. Sugeruje też, że praktycznie nic nie jest czarno-białe, w każdym może być coś, czego byśmy się nie spodziewali i nawet najgorsze zachowania zwykle mają swoje przyczyny choćby nawet ich nie uzasadniały. Do tego jeszcze kwestia obwiniania siebie lub innych, sytuacji, gdy winy nie da się definitywnie zrzucić na jedną osobę oraz poczucia winy, które nęka i będzie nękać niezależnie od tego, jak wiele usprawiedliwień i słów pocieszenia się usłyszy.
Mimo to w ogólnym rozrachunku książka mnie nie porwała, co jest przykre tym bardziej, że wiele się po niej spodziewałam. Wciąż czekałam na jakieś wielkie bum i go nie otrzymałam, dlatego też nie potrafię bez mrugnięcia okiem polecić Wam tej książki. Nie jest jednak zła, więc jeśli mimo wszystko wciąż jesteście jej ciekawi, nie zamierzam jej Wam odradzać. Ostatecznie nie uważam spędzonego przy niej czasu za stracony.
czwartek, 13 sierpnia 2015
A. Olejnik "Dante na tropie"
Wydawnictwo Literackie | Ilość stron: 370
Kto by pomyślał, że zwykłe wyjście z psem na spacer może zapoczątkować szereg zmian w życiu Anny Drozd, samotniczki przybyłej do Solca w poszukiwaniu spokoju po zawodzie miłosnym? Nie myślcie jednak, że będzie tak banalnie, ukochany pies Dante nie przyprowadza Annie tak po prostu nowego absztyfikanta, a przynosi jej... ludzki palec. Wstrząśnięta bohaterka natychmiast zgłasza sprawę policji, a ci znajdują w pobliskim lesie zwłoki. Rzecz w tym, że denat wszystkie palce ma na swoim miejscu i najwyraźniej zmarł śmiercią naturalną. Czy w takim razie ktoś potraktuje poważnie jej zeznania? No i jeszcze coś, znalezione ciało należy do pana Tomasza, dotąd najbliższego jej człowieka w okolicy. Starszy pan z chęcią doradzał jej w sprawie ogrodu, a ponieważ oboje nie należeli do gadatliwych, całkiem nieźle czuli się w swoim towarzystwie. To już jednak przeszłość, a obecna sytuacja sprawiła, że ta bibliotekarka-samotniczka na nowo wzbudziła zainteresowanie mieszkańców. Tym sposobem Anna miała okazję poznać nowych ludzi, przede wszystkim komisarza Wiktora Grykę, którego najmocniejszą stroną był nie tyle wygląd, co głęboki głos (no i Dante od razu go polubił) oraz Mateusza, młodego nauczyciela chemii i detektywa amatora w jednym.
Odtąd komisarz staje się częstym gościem w jej domu, oczywiście na potrzeby śledztwa, które jednak nie wydaje się zmierzać dokądkolwiek. Tymczasem Annę niepokoi kilka rzeczy, w tym pewna rozbieżność między zasłyszanymi opiniami na temat pana Tomasza a jej własnymi spostrzeżeniami oraz kręcący się w pobliżu lasu człowiek. Dla uporządkowania własnych myśli bohaterka zaczyna pisać o ostatnich wydarzeniach. To i informacje, jakie przekazał jej Mateusz, ostatecznie skłania ją do zagłębienia się w tę sprawę, zasięgnięcia opinii innych, co jednak będzie miało poważne konsekwencje i zagrozi nie tylko jej bezpieczeństwu. Co takiego skrywa w sobie ta z pozoru spokojna mieścina? W tym wszystkim znajdzie się oczywiście również wątek miłosny, który przysporzy sporo kłopotów i nieporozumień. Nie mogłoby być przecież inaczej, skoro Wiktor, który mimowolnie podoba jej się coraz bardziej, jest człowiekiem po przejściach, Anna ma tendencję do samodzielnego dochodzenia do różnych, niekoniecznie trafnych wniosków, a związek z Mateuszem wydaje się o tyle prostszą opcją...
Od samego początku nastawiałam się na powieść lekką i z humorem, taką też dostałam, jednak mam wrażenie, że to kobiece oblicze kryminału (jak głosi okładka) nie do końca mi odpowiada. Niemal od samego początku romans wisi w powietrzu, wiedziałam na co się piszę, a jednak po pewnym czasie rozterki Anny na temat Wiktora i tego, jak na nią działa, robią się denerwujące, zwłaszcza gdy istotniejsze sprawy schodzą dla niej na dalszy plan. Do tego bohaterka coraz częściej sięga po kieliszek, co w połączeniu z jej niezdecydowaniem w kwestii uczuć - dylematem między pociągającym ją, a jednak w jej mniemaniu nieosiągalnym policjantem oraz przystojnym i czarującym, choć nieraz natrętnym Mateuszem - sprawiało, że stopniowo coraz bardziej traciłam do niej szacunek. Mniej więcej od połowy przewracałam kolejne strony z rosnącą irytacją, męczyły mnie te całe podchody i niedomówienia między Anną a Wiktorem. Na szczęście nie trwało to długo i wkrótce mogłam znów ze względnym spokojem śledzić kolejne wydarzenia, nawet jeśli zdarzało się, że były na zmianę przedramatyzowane lub przesłodzone.
Tak czy inaczej, autorka poradziła sobie całkiem nieźle. Stworzyła historię, którą czyta się lekko i można się w nią wciągnąć, a do tego przedstawiła ciekawy obraz małomiasteczkowej społeczności. Anna, choć na ogół była postacią, którą da się lubić, potrafiła również niemile zaskoczyć swoim zachowaniem, niepotrzebną upartością, czy porywczością graniczącą niemal z bezmyślnością. Wiktor też nie był ideałem, ale to akurat wyszło mu na dobre i choć potrafił być uparty, miał tendencję do wycofywania się, co Anna nieraz błędnie uznawała za brak zaangażowania. No i, tak jak ona, kochał psy, a to na pewno dobry znak. Z kolei Mateusz był postacią idealną do roli, jaką wyznaczyła mu autorka (a przynajmniej takie mam wrażenie). Z pozostałych bohaterów nieco więcej usłyszymy o Magdzie, dobrej znajomej Anny, można by powiedzieć miejscowej "znachorce".
Nie mogłabym nie wspomnieć o okładce, która naprawdę mi się spodobała, zwłaszcza jeśli chodzi o kolorystykę. Pochwalę też fragment, który udowadnia, że życie nie musi być idealne, by być szczęśliwym, a na koniec dodam, że znalazłam pewną nieścisłość. Bohaterka miała się z kimś spotkać "jutro", po czym jak gdyby nigdy nic spędziła ten dzień gdzie indziej, a do sprawy wróciła dzień później, jakby od początku była umówiona właśnie na wtedy (dla pewności sprawdziłam dwa razy). Powieść Agnieszki Olejnik mnie nie zachwyciła (może po prostu mam niską tolerancję romansów?), jednak dość miło spędziłam z nią czas. Powinna dobrze się sprawdzić jako letnie czytadło.
Odtąd komisarz staje się częstym gościem w jej domu, oczywiście na potrzeby śledztwa, które jednak nie wydaje się zmierzać dokądkolwiek. Tymczasem Annę niepokoi kilka rzeczy, w tym pewna rozbieżność między zasłyszanymi opiniami na temat pana Tomasza a jej własnymi spostrzeżeniami oraz kręcący się w pobliżu lasu człowiek. Dla uporządkowania własnych myśli bohaterka zaczyna pisać o ostatnich wydarzeniach. To i informacje, jakie przekazał jej Mateusz, ostatecznie skłania ją do zagłębienia się w tę sprawę, zasięgnięcia opinii innych, co jednak będzie miało poważne konsekwencje i zagrozi nie tylko jej bezpieczeństwu. Co takiego skrywa w sobie ta z pozoru spokojna mieścina? W tym wszystkim znajdzie się oczywiście również wątek miłosny, który przysporzy sporo kłopotów i nieporozumień. Nie mogłoby być przecież inaczej, skoro Wiktor, który mimowolnie podoba jej się coraz bardziej, jest człowiekiem po przejściach, Anna ma tendencję do samodzielnego dochodzenia do różnych, niekoniecznie trafnych wniosków, a związek z Mateuszem wydaje się o tyle prostszą opcją...
Od samego początku nastawiałam się na powieść lekką i z humorem, taką też dostałam, jednak mam wrażenie, że to kobiece oblicze kryminału (jak głosi okładka) nie do końca mi odpowiada. Niemal od samego początku romans wisi w powietrzu, wiedziałam na co się piszę, a jednak po pewnym czasie rozterki Anny na temat Wiktora i tego, jak na nią działa, robią się denerwujące, zwłaszcza gdy istotniejsze sprawy schodzą dla niej na dalszy plan. Do tego bohaterka coraz częściej sięga po kieliszek, co w połączeniu z jej niezdecydowaniem w kwestii uczuć - dylematem między pociągającym ją, a jednak w jej mniemaniu nieosiągalnym policjantem oraz przystojnym i czarującym, choć nieraz natrętnym Mateuszem - sprawiało, że stopniowo coraz bardziej traciłam do niej szacunek. Mniej więcej od połowy przewracałam kolejne strony z rosnącą irytacją, męczyły mnie te całe podchody i niedomówienia między Anną a Wiktorem. Na szczęście nie trwało to długo i wkrótce mogłam znów ze względnym spokojem śledzić kolejne wydarzenia, nawet jeśli zdarzało się, że były na zmianę przedramatyzowane lub przesłodzone.
Tak czy inaczej, autorka poradziła sobie całkiem nieźle. Stworzyła historię, którą czyta się lekko i można się w nią wciągnąć, a do tego przedstawiła ciekawy obraz małomiasteczkowej społeczności. Anna, choć na ogół była postacią, którą da się lubić, potrafiła również niemile zaskoczyć swoim zachowaniem, niepotrzebną upartością, czy porywczością graniczącą niemal z bezmyślnością. Wiktor też nie był ideałem, ale to akurat wyszło mu na dobre i choć potrafił być uparty, miał tendencję do wycofywania się, co Anna nieraz błędnie uznawała za brak zaangażowania. No i, tak jak ona, kochał psy, a to na pewno dobry znak. Z kolei Mateusz był postacią idealną do roli, jaką wyznaczyła mu autorka (a przynajmniej takie mam wrażenie). Z pozostałych bohaterów nieco więcej usłyszymy o Magdzie, dobrej znajomej Anny, można by powiedzieć miejscowej "znachorce".
Nie mogłabym nie wspomnieć o okładce, która naprawdę mi się spodobała, zwłaszcza jeśli chodzi o kolorystykę. Pochwalę też fragment, który udowadnia, że życie nie musi być idealne, by być szczęśliwym, a na koniec dodam, że znalazłam pewną nieścisłość. Bohaterka miała się z kimś spotkać "jutro", po czym jak gdyby nigdy nic spędziła ten dzień gdzie indziej, a do sprawy wróciła dzień później, jakby od początku była umówiona właśnie na wtedy (dla pewności sprawdziłam dwa razy). Powieść Agnieszki Olejnik mnie nie zachwyciła (może po prostu mam niską tolerancję romansów?), jednak dość miło spędziłam z nią czas. Powinna dobrze się sprawdzić jako letnie czytadło.
środa, 5 sierpnia 2015
D. Terakowska "Samotność Bogów"
Wydawnictwo Literackie | Ilość stron: 260
Długo zastanawiałam się, jak mam zacząć, jednak właściwe słowa zdawały się omijać mnie szerokim łukiem. W takim przypadku pozostaje mi chyba zacząć najprościej, jak się da, prawda? Jon jest jednym z mieszkańców wioski, do której już jakiś czas temu zawitali przybysze w długich sukniach, przynosząc ze sobą wiarę w Boga Dobroci. Mimo przeciwności, jakie początkowo napotkali, nowa wiara stopniowo została przyjęta, a dawne bóstwa porzucone i jedynie sporadyczne bicie w bębny niesie z sobą wspomnienie minionych czasów. To i stanowiący tabu drugi brzeg, przed którego przekraczaniem przestrzega wciąż jeszcze żyjący w wiosce szaman. Właśnie z powodu tabu, gdy silny prąd znosi małą Gaję na drugi brzeg, jedynie Jon (również jeszcze dziecko) rusza jej na ratunek, nie zważając na wpatrujących się bezradnie dorosłych. Ze zdziwieniem zauważa, że żadna siła nie skrępowała mu ruchów, jednak już na drugim brzegu słyszy Zew i chociaż jeszcze o tym nie wie, ta jedna chwila zadecydowała o jego przeznaczeniu.
To jednak dopiero zapowiedź mających nadejść wydarzeń. Najpierw przez dłuższy czas jesteśmy świadkami codziennego życia w wiosce - ostatnich, nielicznych już oznak przywiązania do starej wiary i rosnącego znaczenia nowej religii, upływających we własnym, niespiesznym rytmie dni (efekt odizolowania od większych aglomeracji), mimowolnego szacunku do szamana, nie tylko przez wzgląd na zajmowaną przez niego kiedyś pozycję, ale z powodu cechującej go mądrości i doświadczeniu. Obserwujemy również, jak Jon dorasta, mężnieje, a wybrana na jego narzeczoną Gaja - ta sama, którą kiedyś uratował - wyrasta na piękną i mądrą żonę. W związku z tym akcja przez dłuższy czas jest niemal stoi w miejscu, a sytuacja zaczyna się zmieniać dopiero w chwili, gdy zapomniany bóg zza drugiego brzegu z coraz większą intensywnością przyzywa Jona do siebie, by wypełnił przeznaczoną mu misję. Chłopiec wciąż jednak nie wie, na czym ma ona polegać. Na szczęście nie jest sam, ma po swojej stronie starego kapłana i coraz bardziej zmęczonego życiem szamana, a choć to, co najważniejsze, zależy wyłącznie od niego, ci dwaj staną się dla niego oparciem, którego tak bardzo potrzebuje.
Jest to również zderzenie różnych światopoglądów, co widać zwłaszcza w poglądach dwóch duchownych - starego kapłana i młodego, pełnego energii Ezry. Ten pierwszy podkreśla miłość Stworzyciela, przyjmuje wszystko z pokorą, a z czasem coraz częściej nachodzą go wątpliwości odnośnie wielu spraw. Ezra z kolei pragnie upilnować wiernych karząc i wprowadzając ograniczenia, a także dając przykład swoją surową, niewzruszoną postawą i niezachwianą pewnością. A szaman? On już dawno zdążył się pogodzić z nieuchronnością losu, jednak nie zamierza odchodzić, dopóki niezrozumiała mowa dawnego bóstwa nie zabrzmi po raz ostatni.
"Samotność Bogów" stanowi niejako pogodzenie wszystkich istniejących wierzeń, ich wspólny mianownik, który można odbierać bardzo różnie. Pokazuje również, jak trudną sztuką jest nawracanie, uświadamia, że to nie świat jest zły, tylko ludzie, to oni przez swoje słabości wypaczają pewne pojęcia na własny użytek i z takim upodobaniem korzystają z przewagi, za jaką uważają siłę większości. Nie jest to książka, która od pierwszych stron wciąga czytelnika w wartką akcję, tutaj nawet po dłuższym czasie akcja przyspiesza raczej sporadycznie, jednak nie była dla mnie stratą czasu. Terakowska porusza naprawdę wiele tematów, których nie będę jednak dalej wymieniać, proponuję po prostu samodzielnie odnaleźć je podczas lektury. Uważam, że warto.
To jednak dopiero zapowiedź mających nadejść wydarzeń. Najpierw przez dłuższy czas jesteśmy świadkami codziennego życia w wiosce - ostatnich, nielicznych już oznak przywiązania do starej wiary i rosnącego znaczenia nowej religii, upływających we własnym, niespiesznym rytmie dni (efekt odizolowania od większych aglomeracji), mimowolnego szacunku do szamana, nie tylko przez wzgląd na zajmowaną przez niego kiedyś pozycję, ale z powodu cechującej go mądrości i doświadczeniu. Obserwujemy również, jak Jon dorasta, mężnieje, a wybrana na jego narzeczoną Gaja - ta sama, którą kiedyś uratował - wyrasta na piękną i mądrą żonę. W związku z tym akcja przez dłuższy czas jest niemal stoi w miejscu, a sytuacja zaczyna się zmieniać dopiero w chwili, gdy zapomniany bóg zza drugiego brzegu z coraz większą intensywnością przyzywa Jona do siebie, by wypełnił przeznaczoną mu misję. Chłopiec wciąż jednak nie wie, na czym ma ona polegać. Na szczęście nie jest sam, ma po swojej stronie starego kapłana i coraz bardziej zmęczonego życiem szamana, a choć to, co najważniejsze, zależy wyłącznie od niego, ci dwaj staną się dla niego oparciem, którego tak bardzo potrzebuje.
"Cały świat składa się z ludzi, którzy wierzą, iż to właśnie oni mają rację. Ja przecież też wierzę w swoje racje. Nikogo nie omija ta słabość, dlatego wojny nigdy się nie kończą. Ci zaś, którzy nie zechcą stanąć po żadnej stronie, zginą pierwsi, gdyż świat najbardziej nie lubi odmieńców i ludzi wątpiących."Jon, choć jest prostym, niewykształconym człowiekiem, posiada jakby naturalną mądrość, instynktownie przyjmuje pewne prawdy za oczywistość, podczas gdy wielu innym przychodzi to z trudem. Właśnie ta mądrość sprawia, że nie staje się marionetką w rękach Bezimiennego i choć na pewne sprawy nie będzie miał wpływu, każda decyzja będzie jego własną. Czas więc, by Jon wyruszył w drogę, podjął się nałożonego nań obowiązku, gdyż niektórych powinności nie można ot tak zignorować. Tylko czy, jeśli przyjdzie taka konieczność, Jon będzie w stanie wyrzec się szczęścia, które do tej pory udało mu się zyskać? Powieść Doroty Terakowskiej jest pełna przemyśleń, nie tylko odnośnie wiary (choć te niewątpliwie stanowią sporą jej część). Bohaterowie dają nam jasno do zrozumienia, że dla dobra najbliższych czasami nagina się nawet własne przekonania, a poświęcenie bywa jedynym wyjściem.
Jest to również zderzenie różnych światopoglądów, co widać zwłaszcza w poglądach dwóch duchownych - starego kapłana i młodego, pełnego energii Ezry. Ten pierwszy podkreśla miłość Stworzyciela, przyjmuje wszystko z pokorą, a z czasem coraz częściej nachodzą go wątpliwości odnośnie wielu spraw. Ezra z kolei pragnie upilnować wiernych karząc i wprowadzając ograniczenia, a także dając przykład swoją surową, niewzruszoną postawą i niezachwianą pewnością. A szaman? On już dawno zdążył się pogodzić z nieuchronnością losu, jednak nie zamierza odchodzić, dopóki niezrozumiała mowa dawnego bóstwa nie zabrzmi po raz ostatni.
"Samotność Bogów" stanowi niejako pogodzenie wszystkich istniejących wierzeń, ich wspólny mianownik, który można odbierać bardzo różnie. Pokazuje również, jak trudną sztuką jest nawracanie, uświadamia, że to nie świat jest zły, tylko ludzie, to oni przez swoje słabości wypaczają pewne pojęcia na własny użytek i z takim upodobaniem korzystają z przewagi, za jaką uważają siłę większości. Nie jest to książka, która od pierwszych stron wciąga czytelnika w wartką akcję, tutaj nawet po dłuższym czasie akcja przyspiesza raczej sporadycznie, jednak nie była dla mnie stratą czasu. Terakowska porusza naprawdę wiele tematów, których nie będę jednak dalej wymieniać, proponuję po prostu samodzielnie odnaleźć je podczas lektury. Uważam, że warto.
"Lepiej być pewnym siebie błądząc, niż niepewnym mając rację."
środa, 17 czerwca 2015
O. Rudnicka "Czy ten rudy kot to pies?"
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka | Ilość stron: 231 | Seria: Martwe Jezioro (2)
Niespełna trzydziestoletnia Ulka wikła się w romans z szefem. Problem w tym, że mężczyzna zapomniał poinformować ją o pewnym fakcie - jest żonaty. W związku z tym ostatecznie do głosu dochodzi zdradzana małżonka, po której interwencji Ulka zostaje zwolniona z pracy. Ubolewająca nad swoim losem i parszywym szczęściem do mężczyzn dziewczyna w porywie chwili postanawia odciąć się od tego wszystkiego i wyjechać na miesiąc lub dwa do Irlandii. Roztrzepana Ulka nie byłaby jednak sobą, gdyby nie wywinęła czegoś w czasie podróży. Najpierw ucieka jej więc autobus wraz z bagażem, wysiada w nocy w obcym mieście tylko po to, by zorientować się, że zamiast do Irlandii trafiła do Wielkowa. Tam z kolei miejscowy policjant bierze ją za poszukiwaną listem gończym oszustkę i mimo licznych oporów zabiera na komisariat. Sprawa szybko się wyjaśnia, a zdjęty poczuciem winy funkcjonariusz zapewnia Uli nocleg, jednak dziewczyna postanawia nadwyrężyć jego gościnność i zostać tam na resztę urlopu.
Tak oto Ulka ląduje w jednym domu z dwoma braćmi - Mariuszem (policjant) i Sławkiem - którzy pod wpływem jej próśb i gróźb (zwłaszcza tych drugich) pozwalają jej wywrócić do góry nogami ich dotychczasową codzienność. Dziewczyna poznaje uroki i wady życia w małej mieścinie, staje się obiektem plotek i domysłów, wmawia rodzinie, że wciąż przebywa w Irlandii, a także wpada na trop sprawy, która zainteresuje nie tylko ją. Dawne morderstwo i ciało zakopane w ogródku? Czy w krążących po okolicy plotkach tkwi ziarnko prawdy i dziewczyna zamieszkała z ludźmi o morderczych skłonnościach? Czas to sprawdzić. Tymczasem dwaj mężczyźni, którzy wpadli w jej pułapkę nie mogą się nadziwić temu, jak szybko Ulka zadomowiła się w Wielkowie i jak łatwo przychodzi jej rządzenie się w ich własnym mieszkaniu. Jednocześnie z równie dużym zdziwieniem dochodzą do wniosku, że właściwie nie mają nic przeciwko. Ale przecież nie można przedłużać wakacji w nieskończoność. Co ostatecznie postanowi Ulka?
Charakterystyczny dla autorki szalony humor tym razem nie do końca się sprawdził, czy raczej pewne okoliczności sprawiły, że nie został w pełni wykorzystany. Oczywiście, znalazły się momenty, w których szczerze się śmiałam, czy chociażby uśmiechałam się pod nosem, jednak cała historia była nieco zbyt przerysowana - nawet jak na Rudnicką i to, co pokazała w serii o Nataliach. Zbiegów okoliczności doświadczyć tu można na każdym kroku, a sama główna bohaterka, zwłaszcza na początku, nie sprawia najlepszego wrażenia ze względu na swoją naiwność i infantylność. I chociaż ostatecznie okazała się całkiem sympatyczną osóbką, jej pomysły bywały szalone, a czyny bardzo spontaniczne i nieprzemyślane. Z początku nieco gburowaty Sławek w rzeczywistości jest naprawdę fajnym facetem, podobnie jak Mariusz, a zaradna Stenia szybko zjednała sobie przyjaźń Ulki i pewnie także przychylność wielu czytelników.
Głupim błędem z mojej strony było sięgnięcie po tę książkę nie wiedząc, że to kontynuacja "Martwego Jeziora". Nie znaczy to jednak, że w jakikolwiek sposób umniejszyło mi to możliwość czerpania przyjemności z lektury. "Czy ten rudy kot to pies?" skupia się na Ulce, więc nieznajomość pierwszej części nie stanowiła problemu, choć powiązania pomiędzy powieściami są wyraźne. Sęk w tym, że Ulka zdążyła w telegraficznym skrócie przedstawić mi wydarzenia z "Martwego Jeziora" i właściwie nie ma potrzeby, bym do tej książki wracała.
"Czy ten rudy kot to pies?" całkiem nieźle nadaje się na lekką, pełną zabawnych sytuacji i zbiegów okoliczności lekturę. Wątek romantyczny, którego przecież nie mogło zabraknąć, rozwija się stopniowo i choć nie jest idealny (sporadycznie popada w nadmierny dramatyzm), ostatecznie wywarł na mnie dość pozytywne wrażenie. Co prawda kreacja głównej bohaterki nie całkiem mnie przekonuje, jednak mogę tę książkę polecić jako lekkie czytadło. Mała uwaga na koniec, mimo wszystko proponuję zacząć od "Martwego Jeziora".
Tak oto Ulka ląduje w jednym domu z dwoma braćmi - Mariuszem (policjant) i Sławkiem - którzy pod wpływem jej próśb i gróźb (zwłaszcza tych drugich) pozwalają jej wywrócić do góry nogami ich dotychczasową codzienność. Dziewczyna poznaje uroki i wady życia w małej mieścinie, staje się obiektem plotek i domysłów, wmawia rodzinie, że wciąż przebywa w Irlandii, a także wpada na trop sprawy, która zainteresuje nie tylko ją. Dawne morderstwo i ciało zakopane w ogródku? Czy w krążących po okolicy plotkach tkwi ziarnko prawdy i dziewczyna zamieszkała z ludźmi o morderczych skłonnościach? Czas to sprawdzić. Tymczasem dwaj mężczyźni, którzy wpadli w jej pułapkę nie mogą się nadziwić temu, jak szybko Ulka zadomowiła się w Wielkowie i jak łatwo przychodzi jej rządzenie się w ich własnym mieszkaniu. Jednocześnie z równie dużym zdziwieniem dochodzą do wniosku, że właściwie nie mają nic przeciwko. Ale przecież nie można przedłużać wakacji w nieskończoność. Co ostatecznie postanowi Ulka?
"Nie, jestem samochodem. Sławek mi pożyczył. To znaczy pożyczyłby mi, gdybym miała okazję go o to zapytać."
Charakterystyczny dla autorki szalony humor tym razem nie do końca się sprawdził, czy raczej pewne okoliczności sprawiły, że nie został w pełni wykorzystany. Oczywiście, znalazły się momenty, w których szczerze się śmiałam, czy chociażby uśmiechałam się pod nosem, jednak cała historia była nieco zbyt przerysowana - nawet jak na Rudnicką i to, co pokazała w serii o Nataliach. Zbiegów okoliczności doświadczyć tu można na każdym kroku, a sama główna bohaterka, zwłaszcza na początku, nie sprawia najlepszego wrażenia ze względu na swoją naiwność i infantylność. I chociaż ostatecznie okazała się całkiem sympatyczną osóbką, jej pomysły bywały szalone, a czyny bardzo spontaniczne i nieprzemyślane. Z początku nieco gburowaty Sławek w rzeczywistości jest naprawdę fajnym facetem, podobnie jak Mariusz, a zaradna Stenia szybko zjednała sobie przyjaźń Ulki i pewnie także przychylność wielu czytelników.
Głupim błędem z mojej strony było sięgnięcie po tę książkę nie wiedząc, że to kontynuacja "Martwego Jeziora". Nie znaczy to jednak, że w jakikolwiek sposób umniejszyło mi to możliwość czerpania przyjemności z lektury. "Czy ten rudy kot to pies?" skupia się na Ulce, więc nieznajomość pierwszej części nie stanowiła problemu, choć powiązania pomiędzy powieściami są wyraźne. Sęk w tym, że Ulka zdążyła w telegraficznym skrócie przedstawić mi wydarzenia z "Martwego Jeziora" i właściwie nie ma potrzeby, bym do tej książki wracała.
"Czy ten rudy kot to pies?" całkiem nieźle nadaje się na lekką, pełną zabawnych sytuacji i zbiegów okoliczności lekturę. Wątek romantyczny, którego przecież nie mogło zabraknąć, rozwija się stopniowo i choć nie jest idealny (sporadycznie popada w nadmierny dramatyzm), ostatecznie wywarł na mnie dość pozytywne wrażenie. Co prawda kreacja głównej bohaterki nie całkiem mnie przekonuje, jednak mogę tę książkę polecić jako lekkie czytadło. Mała uwaga na koniec, mimo wszystko proponuję zacząć od "Martwego Jeziora".
"Typowe kobiece sztuczki... Groźba, prośba i szantaż."
czwartek, 14 maja 2015
A. Pilipiuk "Kroniki Jakuba Wędrowycza"
Wydawnictwo: Fabryka słów | Ilość stron: 292 | Seria: Kroniki Jakuba Wędrowycza (1)
Moje pierwsze wrażenie na temat Wędrowycza nie było najlepsze. Ot, podstarzały pijaczyna z bardzo wysoką tolerancją alkoholu, bardzo nietypowym życiorysem i bardzo nieprawdopodobnymi przygodami. Pierwsze opowiadanie nie przypadło mi do gustu. A może po prostu musiałam przywyknąć do bardzo specyficznej atmosfery jaka panuje w całej książce? Jego przepis na Hot Doga niezbyt miło zapisał się w mojej pamięci, a horoskop wydał mi się nieco nużący, jednak potem było lepiej. Po pewnym czasie zdołałam zaakceptować osobliwy sposób bycia Wędrowycza, choć wiele z jego cech wciąż mi nie odpowiadało Przymykając oczy na niektóre szczegóły, skupiłam na pozytywnych aspektach opowiadań, a więc zakrawających na absurd sytuacjach, niespodziewanych zwrotach akcji oraz wszechobecnym humorze, który wywołują.
Co by nie mówić, to jednak opowiadania (mające od kilku do kilkudziesięciu stron i opatrzone ilustracjami autorstwa Andrzeja Łaski) są dobrym wstępem do tej serii. W ten sposób możemy poznać Jakuba od wielu różnych stron oraz dowiedzieć się, co takiego sądzą o nim osoby, które go znają. A zwykle nie są to zbyt pochlebne rzeczy. Wystarczy wspomnieć, że pobliscy mieszkańcy wystrzegają się go jak ognia i wolą nie wchodzić mu w drogę. Wyjątek stanowią jego znajomi z gospody, choć i ci wolą zrezygnować z bardziej szaleńczych spośród jego przygód. A takowych jest cała masa. Ktoś czyha na życie Wędrowycza? Niech lepiej stary bimbrownik sam sobie z tym radzi. No, chyba że ktoś przestrzeli im cały rząd flaszek, wtedy to już całkiem inna historia...
Jako pierwsze moją uwagę przykuło opowiadanie "Na rybki", w którym to znajdziemy kilka przykładów dwulicowej natury złotych rybek. Dalej "Hochsztapler", gdzie Jakub po raz pierwszy pokazał, że nie bez powodu nosi tytuł egzorcysty i od czasu do czasu potrafi spoważnieć, nawet jeśli pozostałym kolegom po fachu trudno to zaakceptować. Co więcej, jego umiejętności nie ograniczają się jedynie do wypędzania duchów, magia również nie jest mu obca, co w naprawdę dziwny sposób kontrastuje z jego codziennym zachowaniem i rolą zawodowego pasożyta społecznego. Wspomniana już wcześniej niezwykle wysoka tolerancja alkoholu także okazuje się dość ważna, może nie tyle dla fabuły, co raczej samego Wędrowycza. Kolejną dość ciekawą historią były "Tajemnice wody", a więc przygoda z czasów pobytu w sanatorium, jedna z niewielu, podczas których bohater był całkowicie trzeźwy. Z kolei "Hotel pod Łupieżcą", czyli wakacje w stylu Wędrowycza, stanowią prawdziwy misz-masz - kradzieże, napaści, policja, sataniści, ukraińska mafia i oczywiście hektolitry alkoholu (niekoniecznie wiadomego pochodzenia). A przed snem czas na "Bajeczkę dla wnuczka", jakiej na pewno jeszcze nie znaliście.
"Głową muru nie przebijesz, do tego potrzebny będzie ci kilof lub dynamit."
Co by nie mówić, to jednak opowiadania (mające od kilku do kilkudziesięciu stron i opatrzone ilustracjami autorstwa Andrzeja Łaski) są dobrym wstępem do tej serii. W ten sposób możemy poznać Jakuba od wielu różnych stron oraz dowiedzieć się, co takiego sądzą o nim osoby, które go znają. A zwykle nie są to zbyt pochlebne rzeczy. Wystarczy wspomnieć, że pobliscy mieszkańcy wystrzegają się go jak ognia i wolą nie wchodzić mu w drogę. Wyjątek stanowią jego znajomi z gospody, choć i ci wolą zrezygnować z bardziej szaleńczych spośród jego przygód. A takowych jest cała masa. Ktoś czyha na życie Wędrowycza? Niech lepiej stary bimbrownik sam sobie z tym radzi. No, chyba że ktoś przestrzeli im cały rząd flaszek, wtedy to już całkiem inna historia...
"- Słuchaj, ubijemy interes - powiedziała rybka. - Ty mnie wypuścisz, a ja spełnię twoje życzenie.
- Jeszcze czego - wściekł się. - Już ja was znam, rybki. Żadnych życzeń, tylko patelnia."
Jako pierwsze moją uwagę przykuło opowiadanie "Na rybki", w którym to znajdziemy kilka przykładów dwulicowej natury złotych rybek. Dalej "Hochsztapler", gdzie Jakub po raz pierwszy pokazał, że nie bez powodu nosi tytuł egzorcysty i od czasu do czasu potrafi spoważnieć, nawet jeśli pozostałym kolegom po fachu trudno to zaakceptować. Co więcej, jego umiejętności nie ograniczają się jedynie do wypędzania duchów, magia również nie jest mu obca, co w naprawdę dziwny sposób kontrastuje z jego codziennym zachowaniem i rolą zawodowego pasożyta społecznego. Wspomniana już wcześniej niezwykle wysoka tolerancja alkoholu także okazuje się dość ważna, może nie tyle dla fabuły, co raczej samego Wędrowycza. Kolejną dość ciekawą historią były "Tajemnice wody", a więc przygoda z czasów pobytu w sanatorium, jedna z niewielu, podczas których bohater był całkowicie trzeźwy. Z kolei "Hotel pod Łupieżcą", czyli wakacje w stylu Wędrowycza, stanowią prawdziwy misz-masz - kradzieże, napaści, policja, sataniści, ukraińska mafia i oczywiście hektolitry alkoholu (niekoniecznie wiadomego pochodzenia). A przed snem czas na "Bajeczkę dla wnuczka", jakiej na pewno jeszcze nie znaliście.
Nie ma się co oszukiwać, "Kroniki Jakuba Wędrowycza" nie każdemu przypadną do gustu. Bardzo specyficzny humor może się wydawać niektórym wręcz niesmaczny, podobnie jak to, co reprezentuje sobą sam bohater. Przyznam, że sama wielokrotnie nie byłam pewna, jak zareagować na niektóre sytuacje, zwłaszcza na końcowe "Przeciw pierwszemu przykazaniu". Ostatecznie dość dobrze bawiłam się śledząc poczynania Jakuba i nie wykluczam możliwości kolejnej wizyty w Starym Majdanie. Chociaż... raczej nie nastąpi to zbyt prędko.
"Przecież duchów nie ma. To znaczy komuniści twierdzili, że duchów nie ma, a teraz nie ma
komunistów, to może duchy jednak są? Odganiał takie myśli."
komunistów, to może duchy jednak są? Odganiał takie myśli."
czwartek, 19 lutego 2015
M. Chmielewski "Zrobiłbym coś złego"
Wydawnictwo: ebooks43.pl
Lata dziewięćdziesiąte, wakacje jak każde inne w pewnej podrzędnej mieścinie na północy Polski i czterech chłopców, z którymi nie każdy miałby ochotę się spotkać (a już na pewno nie działkowcy). Ja raczej też wolałabym trzymać się od nich z daleka, jednak wcale nie przeszkadzało mi to w czerpaniu przyjemności z lektury. Bardzo dobrze czyta się o ich zwykle nieprzemyślanych, niedojrzałych, często także niebezpiecznych wybrykach. Jak twierdzi sam Chyra - narrator tej historii - to lato było kwintesencją wszystkich wakacji, jakie do tej pory przeżyli, choć, niestety, zakończyło się niewesoło.
"Wiecie, zrobiłbym coś złego."
Właśnie powyższy zwrot, zwykle wypowiadany przez Szczepana, pomysłodawcę większości ich wyskoków, stanowił początek kolejnych ich przygód. Obrzucanie nadjeżdżających aut jajkami, berek na cmentarzu, zabawy wokół torów - to tylko nieliczne z ich niekoniecznie niewinnych wybryków. Widać, że chłopcy cieszą się z życia i korzystają z jego uroków, ewentualne nieprzemyślane decyzje zrzucając na młody wiek. Pełno tu wspomnień o ich wcześniejszych wygłupach oraz uwag odnośnie jeszcze nie tak dawnych sposobów spędzania wolnego czasu - poza domem, bez komputerów, internetu czy telefonów.
Nie da się zapomnieć o wydarzeniu, do którego akcja książki cały czas powoli dąży, gdyż narrator niemal w każdym rozdziale nawiązuje do niego w taki, czy inny sposób. O posiadanej przez jednego z chłopców broni, która niczym miecz Damoklesa zwiastuje coś złego. Wprowadza to pewne napięcie, oczekiwanie na to, co nieuchronne. Każde kolejne wydarzenie przybliża nas do pewnego feralnego dnia, kiedy to wszystko poszło nie tak, jak powinno. Dla kogoś wszystko się wtedy skończyło, dla kogoś innego stało się raczej początkiem całkiem innego życia, ale więcej nie zdradzę.
"Niech się dzieje, co chce, ale beze mnie."
Książka została napisana bardzo prostym, szczerym, niestroniącym od wulgaryzmów językiem, jakiego moglibyśmy się spodziewać po jej bohaterach. Nie ma tu żadnych zbędnych upiększeń. Przy każdej niemal okazji daje o sobie znać brutalna rzeczywistość - bójki, kiepskie zakończenia niebezpiecznych zabaw, chłopak siejący postrach w całej okolicy, a w ostateczności także przerwane bez ostrzeżenia dzieciństwo. Cechy te sprawiają jednak, że całość przedstawia się nieco beznamiętnie, a wszelkie emocje mogą się wydawać jakby przytłumione, choć nie poczytuję tego za wadę.
Przyznam, że autorowi udało się wprowadzić mnie w błąd. Już od początku przypuszczałam, że mniej więcej domyśliłam się przebiegu wydarzeń, które zaważą na dalszym życiu chłopców. Dopiero później przekonałam się, jak bardzo się myliłam. Książka nie jest długa, co więcej, można ją bezpłatnie pobrać tutaj, więc myślę, że nie zaszkodzi poświęcić jej trochę swojego czasu. Ja nie żałuję.
"Pierwszy raz przesłuchałem «Smells like teen spirit» z rozchylonymi ustami. Byłem w szoku,
kompletnie rozmontowany. Nie byłem na to przygotowany."
kompletnie rozmontowany. Nie byłem na to przygotowany."
6/10
czwartek, 5 lutego 2015
KattLett "Hunting For Online Demons"
Wydawnictwo: Kotori
Ilość stron: 120
Przyznam od razu, że "Hunting For Online Demons" kupiłam niejako w porywie chwili. Byłam ciekawa kolejnej historii stworzonej przez KattLett, więc ligth-novel jej autorstwa jakoś tak naturalnie trafiło na moją półkę.
Nie każdy je widzi, jednak nawet ci nieliczni woleliby pozostać nieświadomi ich obecności (niektórzy decydują się nawet na drastyczne metody z nadzieją uwolnienia się od tego koszmaru). Zjawiają się zawsze wraz z rozpoczęciem nowego roku, a znikają w ostatni dzień stycznia. Nie są miłym towarzystwem. Ich rozkładające się ciała i nieodłączny odór zgnilizny mogą przyprawić o mdłości. Wiele osób doświadczających ich obecności prędzej czy później trafia na pewną stronę internetową, tytułowe HFOD, gdzie mogą wspólnie dyskutować o tym, co spotyka ich co roku w styczniu, gdzie po wypowiedzi "widzę duchy" nikt nie zwątpi w zdrowie psychiczne rozmówcy.
Także w tym roku nie jest inaczej. Wraz z wybiciem północy Sammie dostrzega znienawidzoną sylwetkę w zaawansowanym stadium rozkładu. Nie spodziewa się jednak, że na skutek splotu pewnych wydarzeń oraz własnych działań uwikła się w niebezpieczną historię pełną niewiadomych. Doświadczy zarówno miłości i chwil szczęścia, jak i bólu czy strachu, a w ostatecznym rozrachunku pozna fakty, w które nawet osobie widzącej duchy będzie trudno uwierzyć. Co takiego może chcieć jej przekazać stale podążająca za nią zjawa? Komu może ufać, a kogo omijać szerokim łukiem? Jak wiele odkryje na temat tego, co dzieje się wokół i czy aby na pewno chce to wiedzieć?
Z pewnością nie jest do pozycja dla tych, którzy szczególny nacisk kładą na piękny styl wypowiedzi. Język w książce jest prosty, zawiera wiele potocznych zwrotów i wulgaryzmów, choć od czasu do czasu zdarzają się także bardziej fachowe określenia, zwłaszcza dotyczące zjaw. Osoby zaznajomione z twórczością KattLett z pewnością zauważą, że wszystko to jest bardzo w jej stylu. Pojawia się kilka dość makabrycznych scen powiązanych głównie z obecnością zjaw. Wyłapałam też parę literówek. Nie lepiej jest w przypadku postaci - dość jednowymiarowych, pozbawionych jakiejś głębi.
Nie każdy je widzi, jednak nawet ci nieliczni woleliby pozostać nieświadomi ich obecności (niektórzy decydują się nawet na drastyczne metody z nadzieją uwolnienia się od tego koszmaru). Zjawiają się zawsze wraz z rozpoczęciem nowego roku, a znikają w ostatni dzień stycznia. Nie są miłym towarzystwem. Ich rozkładające się ciała i nieodłączny odór zgnilizny mogą przyprawić o mdłości. Wiele osób doświadczających ich obecności prędzej czy później trafia na pewną stronę internetową, tytułowe HFOD, gdzie mogą wspólnie dyskutować o tym, co spotyka ich co roku w styczniu, gdzie po wypowiedzi "widzę duchy" nikt nie zwątpi w zdrowie psychiczne rozmówcy.
Także w tym roku nie jest inaczej. Wraz z wybiciem północy Sammie dostrzega znienawidzoną sylwetkę w zaawansowanym stadium rozkładu. Nie spodziewa się jednak, że na skutek splotu pewnych wydarzeń oraz własnych działań uwikła się w niebezpieczną historię pełną niewiadomych. Doświadczy zarówno miłości i chwil szczęścia, jak i bólu czy strachu, a w ostatecznym rozrachunku pozna fakty, w które nawet osobie widzącej duchy będzie trudno uwierzyć. Co takiego może chcieć jej przekazać stale podążająca za nią zjawa? Komu może ufać, a kogo omijać szerokim łukiem? Jak wiele odkryje na temat tego, co dzieje się wokół i czy aby na pewno chce to wiedzieć?
Z pewnością nie jest do pozycja dla tych, którzy szczególny nacisk kładą na piękny styl wypowiedzi. Język w książce jest prosty, zawiera wiele potocznych zwrotów i wulgaryzmów, choć od czasu do czasu zdarzają się także bardziej fachowe określenia, zwłaszcza dotyczące zjaw. Osoby zaznajomione z twórczością KattLett z pewnością zauważą, że wszystko to jest bardzo w jej stylu. Pojawia się kilka dość makabrycznych scen powiązanych głównie z obecnością zjaw. Wyłapałam też parę literówek. Nie lepiej jest w przypadku postaci - dość jednowymiarowych, pozbawionych jakiejś głębi.
Z pojawiającymi się co jakiś czas ilustracjami było różnie. Niektóre prezentowały się naprawdę świetnie, inne były nieco niedbałe, jednak najbardziej rzuciło mi się w oczy to, że czasami trudno było wywnioskować płeć ukazanych postaci (chociażby tej z okładki). Były też momenty, w których jeden z bohaterów wyglądał zdecydowanie bardziej kobieco niż Sammie. Zdecydowanie nie jest to poziom prezentowany w "Exitus Letalis", choć i tak nie jest źle. Książka została wydana w formacie zbliżonym do standardowych rozmiarów mangi, choć jest zdecydowanie cieńsza.
Mówiąc krótko, nie ma tu czegoś, co by mnie zachwyciło, kazało zatrzymać się przy tej historii na dłużej, choć czytało się dość miło (przy czym zaznaczam, że nie miałam zbyt wygórowanych wymagań). Komu polecam "HFOD"? Przede wszystkim osobom, które znają i lubią twórczość KattLett, które wiedzą, czego się spodziewać. Nie jest to żadna ambitna pozycja, a raczej krótka lektura na jeden wieczór. Nie żałuję tego, że po nią sięgnęłam, jednak jej nieznajomość też nie wyrządziłaby mi żadnej szkody.
6/10
Mówiąc krótko, nie ma tu czegoś, co by mnie zachwyciło, kazało zatrzymać się przy tej historii na dłużej, choć czytało się dość miło (przy czym zaznaczam, że nie miałam zbyt wygórowanych wymagań). Komu polecam "HFOD"? Przede wszystkim osobom, które znają i lubią twórczość KattLett, które wiedzą, czego się spodziewać. Nie jest to żadna ambitna pozycja, a raczej krótka lektura na jeden wieczór. Nie żałuję tego, że po nią sięgnęłam, jednak jej nieznajomość też nie wyrządziłaby mi żadnej szkody.
6/10
środa, 7 stycznia 2015
J. Chmielewska "Lesio"
Wydawnictwo: Olesiejuk
Ilość stron: 315
Kolekcja: Królowa Polskiego Kryminału (1)
Myślę że, autorka już na początku książki bardzo trafnie ujęła, jak to z tym Lesiem jest, dlatego też po prostu przytoczę jej słowa: "Lesio bowiem istnieje. Istnieje wyraźnie, realnie, zdecydowanie, a niekiedy nawet z hukiem. [...] Charakter Lesia, acz szlachetny, jest nad wyraz skomplikowany, dusza pełna fantazji, a życiorys bogaty w wydarzenia. Może nie wszystkie z opisanych tu czynów popełnił. Ale z pewnością do wszystkich był zdolny."
Na tę książkę składają się trzy opowiadania. W "Zbrodni niedoskonałej" przede wszystkim przyzwyczajamy się do nietypowości Lesia. A przynajmniej mi zajęło to dłuższą chwilę. Możemy przyjrzeć się jego zbrodniczym zapędom (w końcu właśnie one są tu głównym tematem), codzienności i wpływowi różnych czynników na efektywność jego działalności zawodowej. Poznamy też opinię, jaką mają na jego temat współpracownicy. "Napad stulecia" ukazuje losy naszego zespołu architektów w czasie bezpośrednio poprzedzającym ogłoszenie wyników pewnego bardzo dla nich ważnego konkursu. A łatwo im nie będzie, gdyż pochłonięci konkursowym projektem zaniedbali pozostałe obowiązki. Jak wydostać się z poważnych kłopotów finansowych? Cóż, sposoby mogą być różne, a ponieważ mamy tu do czynienia z Lesiem... Podczas ostatniego opowiadania - "Droga do chwały" - zespół architektów, powiększony o osobę pewnego cudzoziemca, wybiera się na prace w terenie. Aby nie zdradzać za wiele dodam tylko, że bez kłopotów się oczywiście nie obejdzie.
Względem "Lesia" miałam dość duże oczekiwania, gdyż słyszałam o nim sporo dobrego. A jednak tym, co odczułam po rozpoczęciu lektury było rozczarowanie. Rozczarowanie, gdyż jedna z najpopularniejszych książek Chmielewskiej (skądinąd lubianej przeze mnie autorki) zdawała się reprezentować ten typ humoru, którego, krótko mówiąc, nie trawię. Z każdą kolejną stroną z pewnym niesmakiem cisnęło mi się na usta pytanie: jak taki Lesio zdołał się do tej pory uchować na tym świecie? Pomimo początkowych zgrzytów, później było już lepiej. Może przywykłam, może autorka nieco spuściła z tonu, ale tak czy inaczej zaczęło się robić zabawnie. Nic jednak nie poradzę na to, że mimo wszystko akcja jakoś mi się dłużyła. Momenty, w których szczerze się śmiałam przeplatane były wydarzeniami w moim mniemaniu przeciętnymi lub nawet gorzej. Aż przyszedł czas na ostatnie z opowiadań, które sprawiło, że dałam "Lesiowi" lepszą ocenę, niż początkowo zamierzałam. Bo było naprawdę zabawnie, bo praktycznie żaden szczegół mnie nie denerwował. I to jest właśnie Chmielewska, którą lubię.
Pozwólcie więc, że teraz skupię się na plusach. Obecność obcokrajowca, z którym zespół ledwo był w stanie się porozumieć, wprowadziła naprawdę wiele humoru. Liczne nieporozumienia, przeinaczanie słów, mieszanka języków i próby zrozumienia sensu całości dawały przekomiczny efekt. Do tego dochodzą również zabawne, niekiedy niebezpieczne sytuacje, których inicjatorem zwykle jest Lesio oraz wydarzenia przebiegające niebezpiecznie blisko granicy ze zbrodnią. A wszystko to z dużą dawką wszechobecnego humoru i ironii.
Mimo wszystkich moich uwag nie odradzam nikomu "Lesia". Początkowe trudności w zaakceptowaniu tytułowego bohatera ostatecznie zostały mi w pełni wynagrodzone. "Droga do chwały" zdołała przyćmić wszystkie moje dotychczasowe narzekania. Może i w Waszym przypadku tak będzie, może nawet będziecie się dobrze bawić już od samego początku, pomimo fajtłapowatości, nieporadności i niewątpliwych braków w charakterze Lesia. Ostateczna decyzja jak zawsze należy do Was.
Pozwólcie więc, że teraz skupię się na plusach. Obecność obcokrajowca, z którym zespół ledwo był w stanie się porozumieć, wprowadziła naprawdę wiele humoru. Liczne nieporozumienia, przeinaczanie słów, mieszanka języków i próby zrozumienia sensu całości dawały przekomiczny efekt. Do tego dochodzą również zabawne, niekiedy niebezpieczne sytuacje, których inicjatorem zwykle jest Lesio oraz wydarzenia przebiegające niebezpiecznie blisko granicy ze zbrodnią. A wszystko to z dużą dawką wszechobecnego humoru i ironii.
Mimo wszystkich moich uwag nie odradzam nikomu "Lesia". Początkowe trudności w zaakceptowaniu tytułowego bohatera ostatecznie zostały mi w pełni wynagrodzone. "Droga do chwały" zdołała przyćmić wszystkie moje dotychczasowe narzekania. Może i w Waszym przypadku tak będzie, może nawet będziecie się dobrze bawić już od samego początku, pomimo fajtłapowatości, nieporadności i niewątpliwych braków w charakterze Lesia. Ostateczna decyzja jak zawsze należy do Was.
"Człowiek, który stracił wszystko, siłą rzeczy nie ma już nic do stracenia. Lesio stał się nagle takim właśnie człowiekiem. Po trzecim kolejnym klinie poglądy na swoją sytuację ustalił ostatecznie i poczuł się nawet dumny, że tak imponująco udało mu się stoczyć w przepaść."6/10
sobota, 22 listopada 2014
J. Green, L. Myracle, M. Johnson "W śnieżną noc"
Wydawnictwo: Bukowy Las
Ilość stron: 335
Podejrzewam, że nie rozminę się za bardzo z prawdą, jeśli stwierdzę, że dla większości to właśnie Green był powodem do sięgnięcia po tę książkę. I tak też było w moim przypadku. Ale przecież nie tylko jego twórczość składa się na tę książkę. A więc jak wypadła całość?
Najpierw "Wigilijna podróż" Maureen Johnson. Jubilatka (tak, to właśnie jej imię) miała spędzić Wigilię ze swoim idealnym chłopakiem - inteligentnym, uprzejmym, popularnym... mam wymieniać dalej? Tymczasem dowiaduje się, że jej rodzice za sprawą, hm... nadmiernego zaangażowania w swoje hobby zostali zatrzymani w areszcie, a ona sama ma natychmiast wyjechać do dziadków na Florydę. I te plany zostają jednak pokrzyżowane, tym razem za sprawą wielkiej śnieżycy. Sama w obcym mieście? Do tego bez wsparcia ze strony chłopaka, który najwyraźniej znajduje czas na wszystko, tylko nie zainteresowanie własną dziewczyną. Czy może być jeszcze gorzej? A może jednak odtąd będzie tylko lepiej?
Z kolei John Green w "Bożonarodzeniowym cudzie pomponowym" znów sięga po motyw drogi, tym razem poprzez śnieżyce, a jej calem jest dotarcie do pełnego cheerleaderek Waffle House. Poznajemy Tobina, JP oraz Diuk, w której obaj chłopcy nie dostrzegają dziewczyny, a świetną kumpelę. Ale czy pozostanie tak na zawsze? Nie obejdzie się oczywiście bez pewnych utrudnień i to nie tylko w postaci ogromnych zasp śnieżnych, a cała wyprawa może zaowocować czymś więcej niż wątpliwą radością z przebywania pośród idealizowanych przez JP cheerleaderek. Na całe szczęście. Ale czy będzie łatwo?
Przyznam, że spodobała mi się koncepcja opowiadań różnych autorów połączonych ze sobą kilkorgiem bohaterów i nie obraziłabym się za kolejne tego typu książki. Zamieć, pełno ozdób i innych szczegółów świetnie wprowadza w zimowo-świąteczną atmosferę - to trzeba przyznać. Nie są to historie szczególnie odkrywcze, w pewnych momentach są mocno przewidywalne, zwłaszcza druga, gdzie finału można się było domyślić na samym początku. Mimo to czyta się je całkiem przyjemnie, w czym spory udział miała duża dawka humoru i bohaterowie, których da się lubić. A jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że każde kolejne opowiadanie jest gorsze od poprzedniego.
Podsumowując, nie mamy co liczyć na niezwykle oryginalne historie. Mimo to wszechogarniający świąteczny klimat i (w większości przypadków) sympatyczni bohaterowie, których losy niejednokrotnie się krzyżują zdecydowanie umilają czas spędzony przy lekturze. Może nie jest to szczyt moich marzeń, może i oczekiwałam czegoś więcej, jednak nie jestem zawiedziona i nie zamierzam odradzać tej książki zainteresowanym.
6/10
Najpierw "Wigilijna podróż" Maureen Johnson. Jubilatka (tak, to właśnie jej imię) miała spędzić Wigilię ze swoim idealnym chłopakiem - inteligentnym, uprzejmym, popularnym... mam wymieniać dalej? Tymczasem dowiaduje się, że jej rodzice za sprawą, hm... nadmiernego zaangażowania w swoje hobby zostali zatrzymani w areszcie, a ona sama ma natychmiast wyjechać do dziadków na Florydę. I te plany zostają jednak pokrzyżowane, tym razem za sprawą wielkiej śnieżycy. Sama w obcym mieście? Do tego bez wsparcia ze strony chłopaka, który najwyraźniej znajduje czas na wszystko, tylko nie zainteresowanie własną dziewczyną. Czy może być jeszcze gorzej? A może jednak odtąd będzie tylko lepiej?
Z kolei John Green w "Bożonarodzeniowym cudzie pomponowym" znów sięga po motyw drogi, tym razem poprzez śnieżyce, a jej calem jest dotarcie do pełnego cheerleaderek Waffle House. Poznajemy Tobina, JP oraz Diuk, w której obaj chłopcy nie dostrzegają dziewczyny, a świetną kumpelę. Ale czy pozostanie tak na zawsze? Nie obejdzie się oczywiście bez pewnych utrudnień i to nie tylko w postaci ogromnych zasp śnieżnych, a cała wyprawa może zaowocować czymś więcej niż wątpliwą radością z przebywania pośród idealizowanych przez JP cheerleaderek. Na całe szczęście. Ale czy będzie łatwo?
"To, co dla jednych jest obłędem, dla innych stanowi gwarancję zdrowia psychicznego."Całość zamyka "Święta patronka świnek" autorstwa Lauren Myracle. Addie wystarczyło małe nieporozumienie, trochę rozgoryczenia i za dużo alkoholu, by zepsuć coś naprawdę ważnego. Jak jej się wydawało, bezpowrotnie. Już samo to wprawiło ją w parszywy nastrój. Następnie usłyszała parę niedwuznacznych sugestii na temat swojego egocentryzmu, których nie chciała przyjąć do wiadomości. I w pewnym momencie zadała sobie pytanie: jeśli anioły istnieją, to gdzie się podziewa mój? A może jednak spotka na swojej drodze kogoś, kto pomoże jej się zmienić na lepsze? Nawet jeśli będzie to wyglądało inaczej, niż przypuszcza. Do czegoś przecież musi się przydać ta cała magia świąt, prawda?
Przyznam, że spodobała mi się koncepcja opowiadań różnych autorów połączonych ze sobą kilkorgiem bohaterów i nie obraziłabym się za kolejne tego typu książki. Zamieć, pełno ozdób i innych szczegółów świetnie wprowadza w zimowo-świąteczną atmosferę - to trzeba przyznać. Nie są to historie szczególnie odkrywcze, w pewnych momentach są mocno przewidywalne, zwłaszcza druga, gdzie finału można się było domyślić na samym początku. Mimo to czyta się je całkiem przyjemnie, w czym spory udział miała duża dawka humoru i bohaterowie, których da się lubić. A jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że każde kolejne opowiadanie jest gorsze od poprzedniego.
"Kiedy masz szesnaście lat, musisz być geniuszem w sztuce niedopowiedzeń."Najlepiej wypadła więc "Wigilijna podróż" - ciepła, choć nie zawsze przepełniona optymizmem opowieść z sympatycznymi bohaterami i nieco zwariowanymi rodzicami w tle. Greena dostajemy niewiele, a jego opowiadanie jest nieco krótsze od dwóch pozostałych. Tym, co najbardziej mi w nim przeszkadzało były ciągłe wzmianki na temat cheerleaderek (nabijanie się z nich naprzemiennie z zachwytami ze strony innych to taki do bólu amerykański schemat). Co więcej, tym razem autor nie wykazał się niczym szczególnym. W trzecim opowiadaniu prawie wcale nie wspomniano o cheerleaderkach, co nie zmienia faktu, że podobało mi się najmniej. Głównie ze względu na dość irytującą, użalającą się nad sobą bohaterkę. Końcówka była jednak naprawdę sympatyczna (bardzo lubię momenty, gdy okazuje się, że wszyscy bohaterowie w jakimś stopniu są sobie nawzajem znani lub dopiero się poznają), co nieco poprawiło mi odbiór całości.
Podsumowując, nie mamy co liczyć na niezwykle oryginalne historie. Mimo to wszechogarniający świąteczny klimat i (w większości przypadków) sympatyczni bohaterowie, których losy niejednokrotnie się krzyżują zdecydowanie umilają czas spędzony przy lekturze. Może nie jest to szczyt moich marzeń, może i oczekiwałam czegoś więcej, jednak nie jestem zawiedziona i nie zamierzam odradzać tej książki zainteresowanym.
6/10
sobota, 4 października 2014
A. Chistie "Pułapka na myszy"
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Ilość stron: 144
Gdy poprzednio postanowiłam wypożyczyć jakąś krótką książkę Christie, dopiero po powrocie do domu zorientowałam się, że jest to zbiór opowiadań. I tym razem niewiele do tego brakowało, jednak w porę to zauważyłam i już z pełna świadomością wzięłam "Pułapkę na myszy" ze sobą. Tak więc dumna z siebie zaczynam czytać. Aż tu nagle przy drugim opowiadaniu pojawił się zgrzyt. Okazało się, że cztery z ośmiu przedstawionych tu historii czytałam już w "Śmiertelnej klątwie". Wiem, że po części sama jestem sobie winna, skoro zignorowałam znajomo brzmiące tytuły, ale jednak pewna uraza zostaje.
Nowo otworzony przez młode małżeństwo pensjonat, pierwsi goście, dwóch niespodziewanych przybyszów i zamieć, która odcięła całe to towarzystwo od świata zewnętrznego. Dodajmy jeszcze niedawną zbrodnię w Londynie, mordercę czyhającego na kolejną ofiarę i jeden z tych z pozoru niewinnych, a jednak dziwnie niepokojących dziecięcych wierszyków - "Pułapka na myszy" gotowa. Pomimo zaledwie 60 stron (czyli i tak jest to najdłuższe z opowiadań) na poprowadzenie akcji, autorce w iście mistrzowski sposób udało się zbudować napięcie, poczucie niepewności i wywołać, zarówno u bohaterów, jak i u czytelnika szereg podejrzeń. A ostatecznie także kompletnie wywiodła mnie w pole.
Do znanych mi już wcześniej opowiadań nie będę wracać (choć były nawet niczego sobie). Wspomnę tylko, że łączy je osoba panny Marple. Z kolei z pozostałymi trzema powiązany jest Herkules Poirot, o którym zdecydowanie za rzadko miałam okazję czytać. Odkryte przez przypadek morderstwo, sprawa pewnego porwania oraz historia dowodząca siły ludzkich przyzwyczajeń - oto z czym będzie się musiał zmierzyć.
Pierwsze i jednocześnie najdłuższe opowiadanie czytało mi się świetnie. Z kolei reszta... Cóż, nie były złe, jednak dziesięć stron nie wystarczyło, by zbudować właściwe napięcie, czy potrzymać czytelnika nieco dłużej w niepewności. Zagadki kończyły się, zanim czytelnik zdołał się nimi w pełni zainteresować. A to odebrało im sporo czaru, zamieniając w zwykłe czytadła na wolną chwilkę. Mimo to nie narzekam. Wygląda na to, że znów utwierdziłam się w przekonaniu, że wolę powieści Christie od jej opowiadań (w każdym razie tych krótszych). Czy sięgnąć po "Pułapkę na myszy"? Decyzja należy do Was, jednak uważam, że warto zapoznać się przynajmniej z tytułowym opowiadaniem.
Nowo otworzony przez młode małżeństwo pensjonat, pierwsi goście, dwóch niespodziewanych przybyszów i zamieć, która odcięła całe to towarzystwo od świata zewnętrznego. Dodajmy jeszcze niedawną zbrodnię w Londynie, mordercę czyhającego na kolejną ofiarę i jeden z tych z pozoru niewinnych, a jednak dziwnie niepokojących dziecięcych wierszyków - "Pułapka na myszy" gotowa. Pomimo zaledwie 60 stron (czyli i tak jest to najdłuższe z opowiadań) na poprowadzenie akcji, autorce w iście mistrzowski sposób udało się zbudować napięcie, poczucie niepewności i wywołać, zarówno u bohaterów, jak i u czytelnika szereg podejrzeń. A ostatecznie także kompletnie wywiodła mnie w pole.
Do znanych mi już wcześniej opowiadań nie będę wracać (choć były nawet niczego sobie). Wspomnę tylko, że łączy je osoba panny Marple. Z kolei z pozostałymi trzema powiązany jest Herkules Poirot, o którym zdecydowanie za rzadko miałam okazję czytać. Odkryte przez przypadek morderstwo, sprawa pewnego porwania oraz historia dowodząca siły ludzkich przyzwyczajeń - oto z czym będzie się musiał zmierzyć.
Pierwsze i jednocześnie najdłuższe opowiadanie czytało mi się świetnie. Z kolei reszta... Cóż, nie były złe, jednak dziesięć stron nie wystarczyło, by zbudować właściwe napięcie, czy potrzymać czytelnika nieco dłużej w niepewności. Zagadki kończyły się, zanim czytelnik zdołał się nimi w pełni zainteresować. A to odebrało im sporo czaru, zamieniając w zwykłe czytadła na wolną chwilkę. Mimo to nie narzekam. Wygląda na to, że znów utwierdziłam się w przekonaniu, że wolę powieści Christie od jej opowiadań (w każdym razie tych krótszych). Czy sięgnąć po "Pułapkę na myszy"? Decyzja należy do Was, jednak uważam, że warto zapoznać się przynajmniej z tytułowym opowiadaniem.
"Czyż mogę komukolwiek udowodnić, że nie jestem zbrodniczym maniakiem? Nie, nie mogę.
Bardzo trudno udowodnić, że kimś się nie jest."
6/10Bardzo trudno udowodnić, że kimś się nie jest."
sobota, 13 września 2014
K. Ishiguro "Okruchy dnia"
Wydawnictwo: Albatros
Ilość stron: 306
Stevens należy jeszcze do tych kamerdynerów, którzy całym sobą oddawali się pracy. Mając za wzór chociażby swojego ojca, starał się jak najlepiej służyć swojemu pracodawcy i czuł satysfakcję z sukcesów - zarówno swoich jak i chlebodawcy. Po latach wiernej służby nawet do wiekowego Darlington Hall zawitały jednak nowe czasy, a wraz z nimi całkiem inny styl życia. Stevens wciąż nieprzyzwyczajony do bezpośredniego usposobienia nowego pracodawcy Amerykanina dostaje propozycję krótkiej podróży po Anglii. Początkowe niezdecydowanie powoli przekształca się w decyzję, a podróż po rodzimym kraju okazuje się świetną okazją do wspominania dawnych zdarzeń. Te z kolei mimowolnie skłaniają do stopniowego rozliczania się ze swoją przeszłością. Do jakich wniosków może dojść kamerdyner, który całe swoje życie poświęcił pracy? Czy mógł wybrać lepiej?
Na początek wspomnę, że spodziewałam się czegoś nieco innego. Oczekiwałam jakiegoś wielkiego bum na koniec i nie dostałam go. Mimo to nie narzekam. Ta subtelna, zabawna i nieco nostalgiczna powieść bardzo trafnie ukazuje społeczne konwenanse, różne postrzeganie pewnych aspektów, pokazuje, jak z perspektywy czasu lub odmiennego punktu widzenia niegdysiejsze sukcesy mogą się okazać błędami. Świetnym pomysłem okazało się również wplecenie do powieści rzeczywiście istniejących osobistości, które dodały jej realizmu. Wymiana niektórych uprzejmości nieodzownie wywoływała u mnie uśmiech, podobnie jak duma i upór, często występujące w rozmowach między Stevensem a panną Kenton (gospodynią), choć te przywoływały też czasem lekką nutkę goryczy. Mimo to Ishiguro nikogo tu nie ocenia, przedstawia jedynie sytuacje, resztę pozostawiając nam. W jego powieściach czuć pewną melancholię, która stale nam towarzyszy.
"Zły kamerdyner to taki, który z byle powodu zastępuje postawę zawodową postawą prywatną. Dla takich osób zawód kamerdynera jest czymś w rodzaju roli w pantomimie; najmniejszy poślizg, najdrobniejsze potknięcie i już spada maska, za którą ukrywał się aktor."
Autor świetnie dobiera sposób, w jaki wyrażają się jego bohaterowie. O ile w "Malarzu świata ułudy" narracja przypominała swobodną, niespieszną rozmowę, o tyle w "Okruchach dnia" od razu dostrzegamy, że mamy do czynienia z szanującym swoją profesję kamerdynerem, przez którego przemawia wieloletnie doświadczenie. Poza tym dystyngowany język i estyma, z jaką zwraca się do czytelnika, dodatkowo umilają lekturę. Stevens również daje się lubić, choć bywa dość nieporadny. Czasami trudno też zrozumieć jego wybory, co wynika z jakże odmiennego sposobu bycia, tą "zawodową godnością", jak zwykł mawiać. Jego oddanie naprawdę robi wrażenie, w niektórych sytuacjach wzbudza też niekłamany podziw, choć jednocześnie może dać pewne powody do współczucia. Ale czy słusznie?
Nie odnieście żadnego mylnego wrażenia, patrząc na moją ocenę. Prawda jest taka, że książka mi się spodobała i niejednokrotnie zastanawiałam się nad podniesieniem jej oceny (nawet teraz mam taką chęć), jednak coś mi nie pozwalało. Ulotność, którą zdecydowanie poczytuję jako jedną z jej zalet, jest jednocześnie tą cechą, która sprawia, że szczegóły powieści mogą szybko zatrzeć się w pamięci, pozostawiając po sobie głównie ogólne wrażenie i jedynie te elementy, które z jakiegoś powodu nie pozwoliły o sobie zapomnieć. Nie ma tu nic, co wstrząsnęłoby czytelnikiem, wywołało jakieś intensywniejsze uczucia. Mimo to zdecydowanie nie żałuję czasu spędzonego z "Okruchami dnia" i z chęcią kolejny raz sięgnę po twórczość Kazuo Ishiguro.
"Obrał w życiu jakąś drogę, okazało się, że niesłuszną, ale przynajmniej coś wybrał.
A ja? Ja nie mogę powiedzieć o sobie nawet tego."
A ja? Ja nie mogę powiedzieć o sobie nawet tego."
6/10
wtorek, 6 maja 2014
L. Taylor "Córka dymu i kości"
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 400
Seria: Córka dymu i kości (cz. 1)
Nie liczyłam na cuda. Tym razem postanowiłam postawić na coś mniej lub bardziej odmóżdżającego, coś lekkiego i w miarę możliwości ciekawego. I z tą właśnie myślą sięgnęłam po "Córkę dymu i kości".
Tak więc mamy utalentowaną artystycznie nastolatkę z niebieskimi włosami i kilkoma tatuażami na ciele. Raczej średnio rozgarniętą, ale jednak. Jest też magia. A przynajmniej pomniejsze życzenia, bo te poważniejsze to już trochę inna sprawa. Karou mieszka w Pradze, jednak stamtąd nie pochodzi. Właściwie nawet ona sama nie wie skąd jest i z chęcią poznałaby odpowiedź. Jedno jest pewne - wychowała się wśród chimer, które zwykli ludzie określiliby jako potwory. Bliski jest jej zwłaszcza Brimstone - Dealer Marzeń, który prowadzi specyficzny sklepik. Co sprzedaje? Życzenia. Jaką przyjmuje zapłatę? Zęby. Tak, nie ma tu pomyłki, właśnie zęby. Ale dlaczego i co z nimi następnie robi? To pozostaje jego sekretem. Karou dzieli swoje dni między zwyczajne życie, a swoich niezwykłych przyjaciół (czy też rodzinę) i zlecenia wykonywane dla Brimstone'a. A trzeba Wam wiedzieć, że wiążą się one z wieloma podróżami z pomocą drzwi, które mogą prowadzić do każdego zakątka świata.
I właśnie te drzwi, a dokładniej wypalone odciski dłoni staną się problemem. Bo to dopiero początek większego planu, mającego pokrzyżować chimerom szyki... W międzyczasie Karou zostaje zaatakowana przez anioła i odkrywa, że nawet wobec niego nie jest taka całkiem bezbronna. Ale wraz z tym traumatycznym przeżyciem przychodzą kolejne kłopoty, które ostatecznie wiele zmienią w życiu dziewczyny. Co zrobi, gdy jej świat nagle stanie się niepełny? Gdy zostanie pozbawiona czegoś bardzo dla niej ważnego? I jak zareaguje na nieoczekiwanego wielbiciela, który teoretycznie powinien pozostać jej wrogiem? Przed nią wiele trudnych wyborów. Czy wystarczy jej odwagi?
Nie da się nie zauważyć, że pomimo całej tej historii o niekończącym się sporze pomiędzy serafinami a chimerami, to właśnie uczucie między Karou i Akivą gra tu pierwsze skrzypce. Jak na razie wojna toczy się gdzieś indziej, pozwalając na pierwszy plan wysunąć się rozterkom tej dwójki, ich tajemnicom, które stopniowo wychodzą na światło dzienne. Tym razem to Akiva jest tym, który robi pierwszy krok w stronę ukochanej, z pozoru zwykłej dziewczyny, która z nieznanych mu powodów od samego początku działa na niego jak magnes. Ale powód istnieje. Rzecz w tym, by go odkryć. Zanim to jednak nastąpi, przed naszymi bohaterami jeszcze długa droga pełna niepewności, wzajemnych uprzedzeń i przełamywania społecznych konwenansów. Bo jak pokochać kogoś, kto przyczynił się do zamknięcia jedynej znanej jej drogi do rodziny, do chimer, do Brimstone'a. A z drugiej strony, jak oprzeć się wszechogarniającemu ją uczuciu, które nie pozwala jej zachować dystansu wobec Akivy?
Tak więc mamy wielkie uczucie, którego przecież w paranormal romance nie mogło zabraknąć. Jest też pełno opisów tego, jak nasi zakochani wzajemnie na siebie oddziałują. I jest oczywiście powód, przez który nie powinni być razem. Muszą dokonać wyboru, jednak jeszcze nie wszystkie karty zostały odkryte. Jaką drogę wybiorą, gdy na jaw wyjdzie straszna prawda?
I właśnie te drzwi, a dokładniej wypalone odciski dłoni staną się problemem. Bo to dopiero początek większego planu, mającego pokrzyżować chimerom szyki... W międzyczasie Karou zostaje zaatakowana przez anioła i odkrywa, że nawet wobec niego nie jest taka całkiem bezbronna. Ale wraz z tym traumatycznym przeżyciem przychodzą kolejne kłopoty, które ostatecznie wiele zmienią w życiu dziewczyny. Co zrobi, gdy jej świat nagle stanie się niepełny? Gdy zostanie pozbawiona czegoś bardzo dla niej ważnego? I jak zareaguje na nieoczekiwanego wielbiciela, który teoretycznie powinien pozostać jej wrogiem? Przed nią wiele trudnych wyborów. Czy wystarczy jej odwagi?
"Nadzieja ma wielką moc. Może nie ma w niej prawdziwej magii, ale jeśli wiesz, na co masz nadzieję, i pielęgnujesz ją wewnątrz siebie jak światło, możesz sprawić, że to się wydarzy, prawie jak za pomocą magii."
Nie da się nie zauważyć, że pomimo całej tej historii o niekończącym się sporze pomiędzy serafinami a chimerami, to właśnie uczucie między Karou i Akivą gra tu pierwsze skrzypce. Jak na razie wojna toczy się gdzieś indziej, pozwalając na pierwszy plan wysunąć się rozterkom tej dwójki, ich tajemnicom, które stopniowo wychodzą na światło dzienne. Tym razem to Akiva jest tym, który robi pierwszy krok w stronę ukochanej, z pozoru zwykłej dziewczyny, która z nieznanych mu powodów od samego początku działa na niego jak magnes. Ale powód istnieje. Rzecz w tym, by go odkryć. Zanim to jednak nastąpi, przed naszymi bohaterami jeszcze długa droga pełna niepewności, wzajemnych uprzedzeń i przełamywania społecznych konwenansów. Bo jak pokochać kogoś, kto przyczynił się do zamknięcia jedynej znanej jej drogi do rodziny, do chimer, do Brimstone'a. A z drugiej strony, jak oprzeć się wszechogarniającemu ją uczuciu, które nie pozwala jej zachować dystansu wobec Akivy?
Tak więc mamy wielkie uczucie, którego przecież w paranormal romance nie mogło zabraknąć. Jest też pełno opisów tego, jak nasi zakochani wzajemnie na siebie oddziałują. I jest oczywiście powód, przez który nie powinni być razem. Muszą dokonać wyboru, jednak jeszcze nie wszystkie karty zostały odkryte. Jaką drogę wybiorą, gdy na jaw wyjdzie straszna prawda?
"Córka dymu i kości" nie jest wielce wymagającą lekturą. To książka lekka i przyjemna w odbiorze. Zabawne dialogi i sytuacje, dość różnorodni bohaterowie, a do tego chimery i anioły. Jedną z sympatyczniejszych postaci pobocznych była chociażby Zuzanna (i wcale nie ma to nic wspólnego z tym, że jest moją imienniczką), myślę, że nieźle bym się z nią dogadała. Muszę też przyznać, że wątek miłosny wypadł nieźle, nie rewelacyjnie, po prostu nieźle. Jeśli będę miała okazję, zapoznam się również z kontynuacją serii, jeśli jednak nie wpadnie mi w ręce, nie będę za bardzo żałować.
"Nigdy nie żałuj swojego dobra, dziecko. Pozostać szczerym w obliczu zła to dowód prawdziwej siły."
6/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)