„Dziecko niczyje” Michael Seed
wyd. ProMic
rok: 2011 (wydanie II)
str. 285
Ocena: 5/6
Zwykle nie zdarza mi się czytywać biografii. Jakoś tak bywa, że
bardziej do gustu przypadają mi wytwory ludzkiej wyobraźni niż relacje z faktycznie
przeżytych przez kogoś wydarzeń. Wydaje mi się, że nie należę pod tym względem
do mniejszości. Ludzie tak już mają, że łatwiej jest im przełknąć fikcję
literacką. Gdy historia nie niesie za sobą potężnego bagażu emocjonalnego
związanego z jej prawdziwością jest, że tak powiem, do zniesienia. Człowiek
poznaje ją, interpretuje na swój sposób i w mniejszym lub większym stopniu
wymazuje z pamięci. Nie bierze do siebie. Nie przejmuje się. Nie angażuje.
Rzecz ma się zupełnie inaczej w odniesieniu do powieści biograficznych i
autobiograficznych. Szczególnie tych ludzi, których życie nie było usłane
różami. Dzieciństwo Michaela Seeda różowe nie było i chyba przede wszystkim
dlatego postanowił podzielić się nim z czytelnikami. Jak mu to wyszło? O tym
szerzej opowiem poniżej.
Przyznam szczerze, że niezupełnie zdawałam sobie sprawę, po jaką
książkę sięgam. Pewnie już zauważyliście, że ostatnimi czasy jakoś wyjątkowo
przyciągam książki o dzieciach. I tej pozycji nie mogłam się oprzeć. Już sam
tytuł i okładka wystarczyły, bym podjęła decyzję, że chcę ją przeczytać. Dopiero
gdy ją otrzymałam zorientowałam się, o czym ma być. A gdy już rozpoczęłam
lekturę… nie potrafiłam… zresztą dalej nie mogę… zrozumieć, jak do tego mogło
dojść. Człowiek – człowiekowi. Tyle krzywdy. A wszystko tak jednostronnie
ukierunkowane – na Michaela.
Michael Seed urodził się w 1957 roku w Manchesterze. Tam również, w
najbiedniejszej z biednych dzielnic, był „wychowywany” przez swoich rodziców,
Lillian i Josepha Seedów. Niestety jego dzieciństwa nie można zaliczyć do
szczęśliwych, wręcz przeciwnie. Jak daleko Michael nie sięgnąłby pamięcią,
jedyny obraz, jaki stawał mu przed oczami to matka zamknięta w „swoim świecie”
dzięki tabletkom antydepresyjnym i wiecznie rozsierdzony ojciec. Ten ostatni
nigdy nie potrzebował pretekstu by wyładować swą złość na, wydawać by się
mogło, najbliższych mu na świecie ludziach – żonie i synu. To właśnie temu
zadaniu właśnie Joe poświęcał maksimum czasu, który zostawał mu po wypełnieniu
obowiązków służbowych. Nie miało znaczenia, że jego syn ma zaledwie kilka
wiosen, nie liczyło się, że żona traciła z powodu jego agresji przytomność. Bez
znaczenia był fakt, że sąsiedzi słyszeli, co się działo w ich, pożal się Boże,
domu. Ważne było tylko to, by oboje dostali za swoje. Bo źli ludzie muszą być
traktowani tak, jak na to zasługują. A za takich Joseph uważał Lillian i
Michaela. Tym kierował się w życiu i nikt, ani nic, nie był w stanie wpłynąć na
jego postępowanie. Już same przeżycia związane z brutalnym zachowaniem ojca
powinny złamać dziecko i uniemożliwić mu normalne funkcjonowanie w otaczającej
go rzeczywistości. Ale na tym nie kończą się tragiczne losy Michaeala. To
jedynie czubek niewyobrażalnie wręcz wysokiej góry. Jak wysokiej? Z czego się
składającej? Jak wpływającej na przyszłe losy autora? By się o tym przekonać
koniecznie musicie przeczytać powieść autobiograficzną Michaela Seeda
zatytułowaną Dziecko niczyje.
Mną książka Seeda wstrząsnęła. Dogłębnie. Do tej pory nie potrafię
przejść do porządku dziennego nad faktami, które przytoczył autor. Jest to tym
straszniejsze, bo prawdziwe. Tylu złych ludzi chodzi po świecie. Tyle ofiar
błąka się po ulicach. Większość z tych ofiar, przynajmniej tak mi się wydaje, w
dorosłym życiu zostaje oprawcami. Przenoszą na płaszczyznę swojej dojrzałej
egzystencji to, co wpajano im w latach młodości. Są równie straszni, a czasami
o wiele straszniejsi od swoich dręczycieli. Ale nie nasz bohater. Nie autor. Bo
on… nigdy się nie poddał. Walczył cały czas. Aż do ostatniej kropli krwi. Aż do
ostatniej łzy. Ostatniego westchnienia. Walczył i stał się kimś. Kimś o wiele
lepszym, niż mógłby być, gdyby nie przeżył tego, co zgotował mu los… co
zgotowali mu otaczający go ludzie.