Pokazywanie postów oznaczonych etykietą domek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą domek. Pokaż wszystkie posty

środa, 3 grudnia 2014

15:12. trzeci dzień tworzę ten post...

...i tak mi schodzi.

W dziękczynieniowy weekend pomalowałam łazienkę - na razie tylko zdjęcie przed, bo zasłonka - inspiracja do nowego ubarwienia dotarła z Chin dopiero dziś, zdaje się, że wolnym statkiem, o ile w ogóle nie kajakiem.


Tak wyglądało mieszanie nowej farby:


Umyśliłam sobie, że z dużego wiaderka bardzo-jasno-popielatej oraz małego kubełka grrrranatu wyjdą mi trzy skoordynowane odcienie: tenże popielaty na sufit, jedną ścianę i półkę, średnia ultramaryna na większe ściany oraz ciemniejsza na jedną ściankę we wnęce.

No i wszystko szło sprawnie i kolorowo, dopóki nie okazało się, że nie wymieszałam farby wystarczająco dokładnie i na dnie objawił się nieco inny odcień, skutkujący maziajami widocznymi na ścianach na tyle wyraźnie, że nie było innego wyjścia, tylko umieszać nową porcję i zabrać się za malowanie od początku.

Aliści w tym momencie zdarzyła się rzecz na tyle niesłychana, że prawie niemożliwa: nową porcję farby udało mi się ukręcić w odcieniu identycznym z poprzednim poczatkowym, tak że gdy zamalowałam nią maziaje, wszystko się ślicznie wyrównało.

Teraz pozostaje jeszcze wymalować napisy od szablonu... ale zwlekam, bo wymaga to wielokrotnego przyklejania owego wzoru taśmą maskującą, a nie chciałabym, żeby mi w którymś miejscu odlazła farba. T przykręcił już wszystkie uchwyty i wieszaki. Ach, no i pozostaje jeszcze kwestia drugiej zasłonki pod kontuarem... trzeba będzie z jakiejś szmatki zmontować w skoordynowanym kolorze.

Nowy temat. Alicja w niedzielę przewiozła swoimi środkami transportu dobre kilkadziesiąt ton towarów, a jeździła po wielkich kartkach z rulonów, czyli planów, jakich T używa na całkiem prawdziwych budowach.



Na froncie kraftowym zaś - kartka z... Mikołajem. Kolejne ściśle określone zamówienie, że nie z Santa znanym z amerykańskiej komerchy, tylko świętym Mikołajem, takim "katolickim". No tom wykleiła:




A na warsztacie obecnie spoczywają nasze domowe kartki świąteczne, które trzeba będzie sfinalizować w nadchodzący weekend. I jeszcze tyle rozmaitych rzeczy ciekawych do zrobienia... a tu wczoraj dotarła nowa zabawka, Kindle Fire, no i jak tu się nie zatopić w takim sprzęcie?

środa, 12 listopada 2014

15:03. miejmy nadzieję, że zmiany

Okoliczności zewnętrzne robią się stopniowo spokojniejsze, więc może się uda coś popchnąć do przodu na rozmaitych frontach. O porządkach w kraftowni już wspominałam - dziś rano wyznaczyłam sobie pół godzinki czasu na ten proces i znów udało się zrobić torbę śmieci i zredukować któreś pudełko. Na razie jeszcze stan pomieszczenia można określić jako "jest gorzej, zanim będzie lepiej", ale po kawałeczku robię postępy.

Bo przecież czeka w kolejce odnowienie łazienki! T zamówił mi piękną zasłonkę (proszę uprzejmie zwrócić uwagę na obecność latarni morskich). Do niej właśnie dobierze się kolory ścian - brąz jest już w meblach, więc myślę o białym, granatowym i może jeszcze jakimś pośrednim.

Źródło

Na ścianach będą napisy zrobione szablonem - prawdopodobnie nazwy latarni, które odwiedziliśmy.

Źródło

Jak już się uporam z łazienką, to zawsze można pomalować taki korytarzyk obok łazienki - obecnie malinowy z przezierającym spod spodu kremowym, niby-że na staro.

Z innych spraw - zaliczyłam dziś po baaardzo długiej przerwie sporty, więc na jutro przewiduję boleści i cierpienia w związku z uruchomieniem dawno nie używanych mięśni.

Nadrabiam wykłady o niewoli babilońskiej - dziś rano gość czytał kroniki babilońskie po akkadyjsku, na co od razu przyszło mi do głowy pytanie: a skąd wiadomo, jak czytać akkadyjski? Okazuje się, że fonetyka bazuje na przypuszczeniach i pokrewieństwie z innymi językami z tego rejonu. Czyli coś w rodzaju łaciny - gdzie łacina polska jest dość odmienna od angielskiej.

Może i dobrze jest się od czasu do czasu przewlec przez koszmarne dni w pracy, żeby potem docenić te spokojniejsze... i oddychać.

wtorek, 28 stycznia 2014

1413. największy cyferblat w domu

Nowy eksponat nam w chałupie się był pojawił - T i P pracują ostatnio w starym banku, który przerabia się na restaurację. To prawie zabytek - co prawda, próby nadania mu oficjalnego certyfikatu zabytku skończyły się fiaskiem, ale struktura jest stara (z lat dwudziestych zeszłego wieku) i piękna.

Wyrzucano w owym zabytku zegar - tutaj sobie można zobaczyć, jak to wyglądało jeszcze niedawno. Ciężka, marmurowa tarcza wisiała tuż nad wejściem do ogromniastego sejfu. A teraz wisi u nas nad kominkiem :)



Dla dopełnienia historyjki jest też fotka z czasu remontu - zegar już przejęty przez nowego właściciela, sejf, rzecz jasna, nie do ruszenia.


A na górze jest kopuła, a na jej szczycie - szkieuka!!


Z innej beczki - wiadomostka pogodowa: jeśli gdziekolwiek widzi się fioletową mapę, nie jest to dobry znak, nawet jeśli bardzo się lubi kolor fioletowy. Oznacza on bowiem wściekłe mrozy i chyba kolor nosa oraz kończyn po spędzeniu niewielkiej nawet ilości czasu na zewnątrz. Przywykłam już do tego, że w porze wyjścia do pracy jest gdzieś między -15 a -20, ale w ostatnich dniach znów zjechało poniżej -20, a odczuwalna poniżej -30.



Ale będzie jeszcze kiedyś wiosna, prawda?

poniedziałek, 15 lipca 2013

1351. migawki z weekendu

Weekend znów przeleciał jak szalony - niby nazałatwiało się różnych spraw, napisało się słów, ale stan, gdy nie ma już NIC do zrobienia jest prawdopodobnie nieosiągalny. Być może wynika to z wieku, a być może z niezaspokojonej łapczywości wobec życia.

A świat na to odpowiada:
normalny duszy stan,
to nie musi być stan podgorączkowy,
pana trzeba przebadać,
przedsięwziąć jakiś plan
by te bzdurne problemy raz mieć z głowy!


Nie umiem sobie wyobrazić, że już nic nie zostało - i niemalże wygodnie jest mi z tym stanem podgorączkowym, jak śpiewał Michał Bajor. Niby jęczę, że tyle jest do zrobienia, ale gdyby ktoś mi to wszystko zabrał i kazał nic nie robić - olaboga!

Przechodząc zatem do weekendu - kota przedstawiam, mieszkańca parteru. Właściciele zakładają mu szelki i w ten sposób kitek chodzi sobie na sznurku po trawie. Razem z nim mieszka jeszcze czarno-bialec, ale nie jest taki przytulny. Czarny (ponoć ma na imię Honey) zawsze leci się łasić i nawet włazi na kolana.


Postęp w łazience - bladym sobotnim świtem sprowadziliśmy z T płytę gipsomurku oraz drewno do budowy wnęki - w ten sposób miałam możliwość w ramach bratania się z budowlanym narodem ponosić sobie mojego własnego tubajfora.


W niedzielę zaczął nabierać kształtu mój wymarzony wodospad:


Tutaj troche lepiej widać płytki, choć nadal w marnym świetle: szkieuka i chrom na wodospadzie oraz maziaje na tych większych. Ramka jest ze szklanych patyczków, ale jakoś się nie załapały.


Dalszy etap - kran, kurek i durszlak:


Kiedy T kleił płytki, ja trochę kurodomowiłam. Jagody obrodziły (w sklepie najbliższym), więc upiekłam ciasta....


...i nawet trochę jagód zamroziłam. Co prawda ostatnie dwa lata nie były dla mrożonek szczęśliwe, bo w jednym na skutek niemal-tornada nie było przez kilka dni prądu (i mrożonki poszły się paść czyli płynąć), a w następnym umarła lodówka - ale może tym razem będzie lepiej.


I to tyle... w moim tłumaczeniu widać już światełko na końcu tunelu, zostały cztery stroniczki - ale łatwo nie będzie, po tekst naszpikowany jest rezolucjami, zastępcami sekretarzy stanu, szarifami, kalifami... z jednej strony radość dla rozumu, bo wyzwanie, ale z drugiej - przy niemal każdym zdaniu trzeba grzebać w internetach, sprawdzać różności. I tak cieszę się niezmiernie, że internety istnieją, bo ciężko mi sobie wyobrazić szukanie tego wszystkiego w wydawnictwach drukowanych (taaa... pamiętam tłumaczenie ze 20 lat temu tekstu o Wielkiej Piramidzie, przy którym słupki książek i encyklopedii ułożonych na podłodze sięgały mi po kolana :)

czwartek, 11 lipca 2013

1349. smętne rurki, czyli o tubajforach słów kilka

Udajemy się dziś na wielce pouczającą wycieczkę do wnętrza ściany, a to na skutek remontu odbywającego się właśnie w łazience. Gdyby ktoś chciał zobaczyć, jak wygląda wewnętrzna ściana tutejszego budownictwa - rzeczy mają się następująco:


W lustrze widać całą wnękę wanienno-prysznicową i nawet kawałek niebiesiej ściany - całkiem możliwe, że obejdzie się bez malowania :)


Portret tytułowych smętnych rurek - takie skrzyżowanie, które musi wymienić nam pan hydraulik.



A tu w środku jest prund.


I jeszcze jeden widoczek - w sam raz tam, gdzie kończy się płyta drajła (drywall) i znakomicie widać tubajfory.


W nagrodę za ciężką tyrkę remontową proponuję krakersiki - wczoraj pierwszy raz w życiu zrobiliśmy sobie takie coś i wygląda na to, że wciągamy do jadłospisu :)

środa, 26 czerwca 2013

1343. chotemet

W słówkowni hebrajskiej, na jaką zapisałam się na FB, mamy dziś arcyważne słowo: chotemet (liczba mnoga: chotamot; חוֹתֶמֶת / חוֹתָמוֹת) - pieczątka, stempelek :)


Ostatnio staram się niemal codziennie zrobić jakąś kartkę (przykłady poniżej, zdjęcia pstrykane w pochmurności), żeby nazbierać sobie na ewentualne jesienne targi. Ale zanim przejdziemy do fotek, chciałam zaanonsować mega-prodżekt, jaki wykonała Mrouh - swego rodzaju pamiętnik z remontu kuchni, z zylionem rozmaitych szczegółów. Fotoreportaż na Mańku :)




Wczoraj dokonałam jeszcze dwóch wyczynów, choć wszystko połowicznie: zakupiłam zasłony do sypialni (powiesiłam, ale trzeba wyprać - bo śmierdzą nowością, oraz wyprasować z powodów oczywistych). (I umyć okno.) Kupiłam w tymże samym sklepie ramkę fajną, udającą drewno z domku na plaży, takie z podstarzałą farbą - i też powiesiłam, ale trzeba coś w tę ramkę wramkować. Na razie pójdzie tło (z mapy albo targanego kartonu) i ilustracja z muszelkami, pobrana ze sklepowego wydruku zapełniającego obecnie ową ramkę. A jak się znajdzie jakaś fajna rycina, najlepiej w tematyce marynistycznej (muszelka, zielsko, krajobrazik, latarnia morska), to się podmieni.

W następnej kolejności będzie przesadzanie kwiatków oraz zmiana doniczek w pokoju głównym i właśnie w sypialni. Przydałby się też jakiś artefakt na dwupiętrowy stojaczek w tejże sypialni - na górze będzie koszyk z kwiatkiem, a na dole na razie ułożę książki, ale gdyby się w Sklepie Drugiej Szansy trafiła np. latarnia morska, albo jakaś inna latarnia, to też by było przyjemnie.

Druga niedokończona, a właściwie dopiero zaczęta sprawa to tłumaczenie ostatniego rozdziału książeczki o Izraelu - kiedy rzuciłam pobieżnie okiem, zdawało mi się, że dużo tam cytatów z Biblii, więc pójdzie szybko, kopiuj i wklej. Aliści przy bliższym oglądzie okazało się, że te cytaty są ni mniej, ni więcej, tylko z Koranu i na dodatek oficjalny polski przekład nie do końca zgadza się z cytowanym w broszurze "prywatnym" przekładem, wykonanym przez funfla autora. Wygląda więc na to, że chyba i tak będę musiała te cytaty przetłumaczyć, ale przynajmniej przekopiowałam sobie wersje oficjalne, żeby mieć się na czym opierać.

No i pisze się jeszcze artykuliki o soli, o tarczy Dawida, o pustyniach, o trzech tygodniach pokuty, jakie zaczęły się wczoraj wśród Żydów... tak, że zajęć nie brakuje :)

wtorek, 4 października 2011

1001. sterty wszystkiego

Tysięczny post odhaczony, nagrody wysłane - jedziemy dalej. Zajmiemy się dzisiaj scenami balkonowymi (choć Romeo i Julia nie mają z tym nic wspólnego). Chodzi raczej o stertę, jako że Collage Cafe zaproponowało w ostatnim słoiku przyjrzenie się stosikom wszelkiego rodzaju.

U mnie stosów nie brak, jako że chomictwo jest jedną z moich cech wrodzonych i odziedziczonych genetycznie. Powstała więc kwestia tego, który wybrać - i postanowiłam sfotografować stosik najbardziej bieżący, a w miarę ładny, czyli przewodniki związane z wycieczką, na którą wyruszamy dziś wieczorem.


Nie wszystkie książki z nami jadą, bo zaś bez przesady, ale do wszystkich wsadziłam nos. Mamy więc z samego dołu broszury pozyskane ze stanowych stron turystycznych oraz centrów dla zwiedzających podczas niedawnej wyprawy do Minnesoty. Potem - "Scenic Wonders of America", wintażowa księga ze Sklepu Drugiej Szansy, dzięki której znaleźliśmy już wiele mniej znanych, a ciekawych miejsc. Następnie leży sobie kilka przewodników z biblioteki, a na samym czubku przewodnik po polsku, przysłany niedawno przez Teściową z Krakowa.

W to wszystko wplątał się jeszcze przewodnik po Jerozolimie i Ziemi Świętej, bo mamy taką tradycję, że pod koniec danej wyprawy zaczynamy się przygotowywać do następnej :) Czasu, co prawda, jeszcze dość sporo, bo aże do końca lutego, ale pewnie zleci jak z bicza przysłowiowego trzasł i ani się spodziejemy, a trzeba będzie pakować się do Stambułu i Tel Awiwu. Napisałam sobie nazwy, bo przesypywanie takich egzotycznych słów przez rozum sprawia mi nielichą przyjemność :)

I kiedy wytaszczyłam tę literaturę na poranny balkon celem sfotografowania, zza węgła wychyliła się pewna zdumiona twarzyczka, która zaraz uciekła, ale po chwili namysłu wróciła sprawdzić, co się dzieje, i klapnęła na oknie od kraftowni...


...a potem dopiero, niezbyt śpiesznie, opuściła nasz teren - głową w dół:


Na balkonie suszą się też papryki - w sumie jedna z dwóch rzeczy, które nam się udały w tym roku (oprócz bazylii...


...a poranną paletę uzupełnia pięknie żółciuchne drzewo, na którym po naszym powrocie nie będzie zapewne ani listeczka, bo ono zawsze tak.


Niniejszym przerywamy nadawanie mniej więcej na tydzień, zabieramy sterty (łącznie z ciuchami na wszystkie pory roku praktycznie, od krótkich portek po czapki i szaliki)... i jeszcze jedna dniówka na zakładzie i ziuuuuuu!

piątek, 17 czerwca 2011

957. kolejny krok...

...w konstruowaniu okładki gromadziennika. Mamy mianowicie literki, pogessowane i pomalowane akrylówką (bardzo lubię tę szorstkość), oraz cztery koralikowe ozdóbki. Na tym koniec - piątej nie będzie z braku czasu, bo tyle wszystkiego czeka w kolejce.

Kraftowanie odbywa się w takim oto bałaganiku - blacha na minimuffinki znakomicie sprawdza się przy pracy z koralikami i w ogóle małymi elemencikami, które trzeba jakoś pozaganiać do przegródek na czas pracy.

Natomiast na łóżku zalega sterta kajetów, czyli lecznica gromadzienników.

To tyle. W kolejce czeka gra dla dzieci na szkółkę niedzielną, jutrzejsza lekcja polskiego, pliki, albumy, o prozaicznym praniu i jemu podobnych nie wspominając... Jak to się stało, że życie mi się tak nagle zagęściło??

poniedziałek, 23 maja 2011

945. kolorowo na balkonie

Kwiatulce się zakupiło i posadziło podczas weekendu - balkon się pokolorował i nabrał życia. Teraz ze dwa dni będzie trzymanie kciuków, żeby się wszystko przyjęło i nie oklapło. Jak wychodziłam rano, to zielska stały na baczność :)

Brakło mi gleby do pomidora, więc muszę się udać do sklepu i dokupić conieco; poza tym z jedzeniowych rzeczy jest papryka wściekle ostra i bazylia; z kwiatków dość standardowo, z wyjątkiem tych fioletowych szpiqulców - przetacznik się to nazywa i jest kuzynem takich malusich niebieskich kwiatków, co to w Polsce dziko rosną, czasem robiąc całe niebiesie dywany! Zaskoczyło mnie to pokrewieństwo, bo te polskie przetaczniki ożankowe wyglądają całkiem inaczej, nawet kolor mają tylko zbliżony. Po raz kolejny zastanawiam się, jak naukowcy doszli do wniosku, że akurat takie a nie inne rośliny stanowią rodzinę, ale wgłębiać się nie zamierzam, bo to nazbyt pachnie przewodnikiem do oznaczania roślin, który w szkole był dla mnie wielką zmorą.

Powyżej mamy zatem Ogródek pod Teleskopem, a poniżej - zgrupowanie bratków w miejscu trochę cienistym, bo zdaje się, że bratki nie lubią zbyt wielkiej lampy.

W koszyku tradycyjnie zawisły petunie oraz dla urozmaicenia barwinek, który, mam nadzieję, będzie się za jakiś czas kaskadowo zwieszał.

Oto przykład zdjęcia niedoskonałego: kolor roślinki płomykowej (nazwa moja własna) śliczny, ale zakłóca go jakiś farfocel, drobny suchcielek pod kwiatostanem oraz pozostałość gleby na listku.

A tu jest lepiej - śliczny kolorowy brateczek, braciszek. Ależ te kolory są cudnie poskładane :)

To tyle na dziś ogródkowo - oby wszystkim Wam plantacje zdrowo rosły!

czwartek, 16 września 2010

827. dwa deko deku, czyli niespodzianka na balkonie

T miał ostatnio kilka dni wolnego, więc zajął się sprawami domowymi – na przykład zmianą oleju i opon w moim jeździdełku oraz budową deku, które to popularne pongliszowe słowo bierze się od wyrazu deck, czyli podłogi gdzieś na zewnątrz budynku. Nasz dek podłogą w sumie nie jest, chyba, że dla kota; bardziej półką albo stołem, ale już chyba to określenie zostanie.

Platforma zbudowana jest – gdyby tłumaczyć bezpośrednio – z drzewa cedrowego, bo po angielsku mówi się cedar. Nie chodzi tu jednak najzapewniej o cedry libańskie, tylko o redcedarThuja plicata – a po polsku żywotnik olbrzymi. Czyli mamy półkę z żywotnika – pięknie pachnącą; kiedy T wraca z pracy po budowaniu czegoś z żywotnika, kot zawsze jest bardzo zainteresowany jego odzieżą, prawie jak kocimiętką.

Drewno na razie jest jaskrawo blade, ale z czasem zmieni kolor na mniej więcej taki, jak na pionowych dachówkach, widzianych z tyłu na poniższym zdjęciu:


Półka umieszczona jest nad klimatyzatorem, któremu w lecie jesteśmy niepomiernie wdzięczni, ale nie da się ukryć, że pudło jest szpetne i wielkie. Teraz się uprzątnie klamoty, które jeszcze zalegają na zdjęciu, część kwiatków postawi się na półce, może jakiś ogrodowy obrusik się strzeli... Wczoraj nawet jadłam tam obiad, bardzo przyjemnie, bo widok z balkonu mamy na przysłowiowe wysokie drzewa (oraz sąsiadów za nimi).

Jeśli chodzi o osobliwy kształt stojący w kącie – sztuka to będzie, T przyniósł taki ścinek z budowy, który pewnego pięknego dnia zostanie pomalowany i przerobiony na ptaszora.
Przy półce są też małe klapki z napisem BELL, ale to nie dzwonki, tylko kontakty, więc można przynieść lampę (albo nawet nagrzewnicę albo pistolet do kleju, ha!)

Na balkonie jest już dość rustykalna lampka, którą też wartało by odnowić... ale na zdjęciu tego nie widać.

A że życie bez papieru obejść się nie może – na koniec, z zaskoczki, przedstawiam karteczkę sztalugową, z choinkami należącymi do akcji ścinek. Szkoda, że nie widać zasp na tej powierzchni z napisem Merry Christmas, ale zapewniam, że są!