Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przepisy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przepisy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 3 października 2014

14:95. jabot et galette, et feuille d'automne

Szybka kartka z dzisiejszego poranka - brat koleżanki ma urodziny, więc poszłam w żabot.


Po drugie - wymodziłam wczoraj tartę z jabłkami z tego przepisu. Ciasto, jak dla mnie, dość niezwykłe, bo tylko z trzech składników (mąka, masło, serek Philadelphia). Mogłoby mieć ciutkę cukru w sobie, chociaż niekoniecznie, bo jabłka są obtoczone w brązowym cukrze i przyprawach (a poza tym pozwoliłam sobie wyjść poza przepis i pomalować zawinięte brzegi śmietaną i posypać cukrem.

A że zamiast skorzystać z okrągłej blachy zrobiłam takiego rustykalnego zawijańca, to mamy właśnie galette. Pierwszy raz w życiu, ale bardzo mi się podoba takie rozwiązanie. I świetnie smakuje podgrzane przez moment w mikrofali.


A na jutro marzą mi się śnieżyste czekoladowe spękańce.

Na koniec - jesienne liście upolowane dziś na parkingu.



piątek, 18 stycznia 2013

1266. misje

O jednej misji napisałyśmy właśnie wczoraj z Mrouh na Craftypantkach - po trzech latach zabawy śmieciami i recyklingiem/upcyklingiem pod różnymi szyldami - na własnych blogach, w Imaginarium i Craftypantkach właśnie - postanowiłyśmy zamknąć ten interes, albo przynajmniej przymknąć na jakiś czas i ewentualnie odrodzić go w innym wydaniu. Nie żeby nam się śmieci w domu skończyły... ale pora może się przenieść na inną półkę :)

Nie oznacza to, rzecz jasna, końca naszej międzykontynentalnej znajomości oraz związanych z nią tradycji. Jedna z owych tradycji to wymiana przydasiowa - i w ten sposób sprytnie nawiązuję do poniższej kartki, w której tło to właśnie papier otrzymany od Mrouh, połączony z kraklowym ptakiem. Mniejsze ptactwo jakoś łatwiej jest wmontować w kartkę.


A złoty papier namalowałam sobie sama, akrylówką na białym kartonie - ma taką fajną, trochę matową fakturę i jak się dobrze popatrzy, to widać nawet ślady pędzla.

Misja druga - niekończąca się - czyli przygoda kuchenna. W środę ugotowałam najostrzejszą w życiu potrawę, do tego stopnia, że obawiałam się, czy w ogóle będzie to jadalne :)


Przepis na chili zawiera szaloną ilość przypraw - na czele z ćwiartką filiżanki chili powder. Następnym razem dam go jednak trochę mniej, bo mój proszek zakupiłam w dziale indyjskim i istnieje teoria, że ta wersja jest bardziej paląca od standardowej, amerykańskiej. Au! Na drugim końcu przepisu nie dałam już ostrego sosu, bo i tak konsumpcja tej mikstury wywołuje pot na twarzy.

Ale za to ma działanie leczniczo-przetykające - T i P połknęli wczoraj po solidnej porcji i ponoć im pomogło w zwalczaniu przeziębień. No i okazuje się, że schłodzenie przez noc w lodówce też powoduje obniżenie poziomu ostrości, jak również dodanie tartego sera i grzanek. Przepis dołączam niniejszym do naszego domowego jadłospisu. A w następnej kolejności będzie chyba zupa serowa, mocno kaloryczna, ale też dobra na przeziębione dni.

czwartek, 10 stycznia 2013

1260. odgrzewany kotlet czyli poranne kulinaria

Wstało się  przed świtem jeszcze, wrzuciło się w piekarnik ciasto do pracy - peach cobbler, superłatwy, ciasto oszukańcze, można powiedzieć:  owoce z puszki na dno, następnie proszek ciastowy, następnie listki masła i ziu. Najlepiej spożywać na ciepło i oczywiście nie ma co liczyć, że będzie się owo ciasto kroiło - bo  chodzi o to, żeby właśnie było rozlatujące się i do jedzenia łyżeczką albo widelczykiem.


Podczas gdy cobbler bulgotał sobie leniwie w piekarniku, zabrałam się za tytułowego odgrzewanego kotleta, czy też raczej kilka, które zostały z wczoraj i przedwczoraj. Pokroiłam je w paski, zalałam sklepowym sosem pomidorowym podrasowanym zeszkloną cebulką, bazylią, oregano i papryką, na wierzch poszedł tarty ser, skwarki z bekonu oraz zielona pietruszka i pomarańczowa papryka dla ozdobienia.


Chwila w piekarniku i będzie jak znalazł na wieczór, do makaronu świderki. Natomiast po powrocie z pracy zabieram się za przygodę z zupą cebulową, French onion soup. Troszkę mnie straszy naciupanie ośmiu filiżanek cebuli... kroi się płacz (i może nawet zgrzytanie zębów z tego powodu :)

wtorek, 23 października 2012

1223. mokasyny i tomahawki, czyli indiańska zupa językowa

Podjęłam dziś pierwszą próbę ugotowania tortilla soup - meksykańskiej śmieciówy podawanej z kawałkami czipsów tortillowych (oraz awokado, co mnie trochę niepokoiło - jak to, awokado na ciepło? W ciepłym otoczeniu?)

Zupa wyszła bardzo fajna, tylko niedosolona, ale to się bardzo łatwo dało naprawić; czekam, aż się do jutra przegryzie, smaki się wymieszają  i będzie jeszcze lepsza. Przepis, jakby ktoś był ciekawy, znajduje się tu - nieco go zmodyfikowałam, zamiast zielonych papryczek chile z puszki dając żywe, na samym początku przysmażając je z czosnkiem i cebulą.

.
Jeden ze składników zupy to hominy - nie udało mi się znaleźć polskiego odpowiednika (jeden słownik proponował mamałyga, ale to NA PEWNO nie to :). Hominy to rodzaj kukurydzy, której ziarna uległy procesowi nixtamalizacji - kto ciekawy, niech sobie o szczegółach poczyta. Ja biegiem lecę do analizy słowa, bo okazuje się, że hominy wzięło się z języka przysłowiowych starożytnych Indian, którzy nazywali się Powatanowie i zamieszkiwali tereny dzisiejszego stanu Wirginia. (Na marginesie dodam, że hominy używali też Czirokezi, ach, jak to egzotycznie brzmi! Jak również ludy zamieszkujące obecny Meksyk i Gwatemalę, ze trzy tysiące lat temu.)

Obecnie Powatan jest niewiele - w 2000 roku pochodzenie czysto powatańskie deklarowało mniej, niż 500 osób w całych Stanach, razem z mieszańcami można się ponoć doliczyć koło dwóch tysięcy. Język też praktycznie wymarł, ale zachowały się zapożyczenia, które to odkrycie sprowokowało cały niniejszy wpis. Otóż powatańskie są też mokasyny i tomahawki! A spodziewałabym się, że pochodzą raczej od jakichś sławniejszych Indian: Irokezów, Navajo, Apaczy itp.

Wśród tych zapożyczeń jest też opos czyli dydelf, a także raccoon - popularny na naszych terenach zwirz leśno-śmietnikowy. Oficjalnie nazywa się szop pracz, ale konia z rzędem temu, kto usłyszy to określenie wśród tutejszej Polonii. Mówi się RAKUN i już - śmiem przypuszczać, że wiele osób nawet nie skojarzyłoby, co to szop pracz. Nawet my - z całą świadomością pongliszowania - przyjęliśmy ten wyraz do naszego słownika. I okazuje się, że w tym momencie mówimy po indiańsku.

I tym sposobem zajęcia zupne poszerzyły mi horyzonta językowe, a lekcję sponsorował wujek Google wraz z ciocią Wikipedią :)

piątek, 16 grudnia 2011

1053. bordowo, tagowo

Wczorajszy dzień zakończył drugą grudniową tago-rozkładówkę w art journalu. Jakoś mi wszystko na bordowo wyszło, czyżbym się jakoś podświadomie zainspirowała tłem?


8 - próbka serii bombkowych kartek
9 - pierwszy śnieg
10 - wysyłka magazynów w drukarni + lunch głównie z seniorami
11 - koncert świąteczny w Chicago
12 - próbka kartek z koronkami
13 - instalacja gałęzi... perypetie z pianką florystyczną
14 - śniadanie  Egg Harbor Cafe w pracy
15 - Dzień Produktu w pracy, czyli rozdawnictwo kosmetyków


Przez kraftostół przelatuje ostatnia seria kartek - praktycznie każda trochę inna, ale schemat ten sam. Na razie naciupałam sobie baz.


Jutro zaś będę się zajmować sałatkami i sernikami - zobaczymy jak to pójdzie. W planie jest sernik czekoladowy z czarnymi ciastkami oreo oraz sernik zielonkawy, limonkowy. Oba eksperymentalne, jak na mnie - dość ambitne :)


Na koniec tygodnia w muzeum wrzucamy wesołą kartkę zimową - misie słuchają I-coda (gra słów z I-podem, oczywiście, cod to dorsz :)


piątek, 10 czerwca 2011

952. φύλλο, czyli szpinakopiteka

Od jakiegoś czasu intryguje mnie niepopularne, acz ponoć wyjątkowo zdrowe zielsko zwane szpinakiem. W moim wewnętrznym słowniku jawi się jako postrach dzieci z różnych historyjek, pod względem ulubienia spoczywającym na tej samej półce, co kasza i brokuły. Leży tam sobie w postaci ciemnozielonej brei na jakimś talerzyku, a spod niego wypływa podejrzany, takoż zielonkawy płyn.

Zgadałyśmy się ostatnio z Mrouh o szpinaku właśnie i dostałam od niej przepis na bardzo smakowitą wersję. Potrzebny jest do niej czosnek, gałka muszkatołowa, serrrrr - w moim przypadku śmierdzielek zielonkawoplesniowy, nieco oliwy. No i góra szpinaku - z podkreśleniem słowa "góra", jesli się korzysta z "żywego", bo kiedy się tę mieszaninę przysmaża, szpinak znika w szokujący sposób. Dlatego w pierwszym eksperymencie wyszło mi ledwo kilka łyżek produktu, które wystarczyły na parę kromek chleba i już było widać dno.

W drugim podejściu pasty wyszło więcej, a w międzyczasie wyczytałam conieco o cieście filo czy też fillo, od greckiego φύλλο oznaczającego liść (wbrew pozorom, nie ma tego słowa w filodendronie, ani tym bardziej w filologu :). Zakupiłam eksperymentalnie rolkę w Najbliższym Sklepie i wczoraj wyprodukowałam kilka trójkątów właśnie ze szpinakiem oraz kilka ciasteczek z dżemem, powstałych tą samą metodą, tylko w mniejszej skali.

Ciasto jest cieniusieńkie jak papier, a nawet jak bibułka, bo ma pewną przejrzystość. Oto filmik pokazujący, jak się te trójkaty składa (nawiasem mówiąc, tak samo składa się też flagę amerykańską, kiedy przykładowo zdejmuje się ją z masztu.)



No i nawet zjadliwe mi to wyszło, ale na drugi dzień jest lepsze. Zapewne jakość podniósłby jakiś sos, bo całość jest dość sucha i sypie się niemożebnie, ale rozlatujące się warstwy to właśnie część frajdy. Może gdybym solidniej posmarowała topionym masłem, to byłoby mniej suche, ale nie chciałam domalowywać jakieś wielkiej ilości kalorii.

Podsumowując - masa szpinakowa wchodzi do jadłospisu, ale niekoniecznie z φύλλο. Jest jeszcze grecka potrawa σπανακόπιτα - spanakopita (którą pozwoliłam sobie w tytule zniekształcić w tytule w szpinakopitekę :), z nieco inną miksturą, którą też fajnie byłoby wypróbować, ale w małych ilościach, bo T się szpinaku nie tknie, choćbyniewiemco :)

piątek, 23 kwietnia 2010

728. folk-balladyna

W Imaginarium trwa wyzwanie Balladynowe – moje dzieło zaczęłam chyba z miesiąc temu, ale dokończenie nastąpiło dopiero dzisiaj rano. Wreszcie. Sięgnęłam do techniki dla mnie dość historycznej – któraś z moich sióstr jeszcze w czasach szkolnych zrobiła obrazek z pięknymi fioletowymi bzami z bibułowych kuleczek. Maliny też przecież składają się z kuleczek.
Takoż mamy podejście folklorystyczno-wycinankowe z odrobiną poezyi i z portretami bohaterek, jedna jeszcze żywa, druga – w negatywie, bo już po drugiej stronie trawy (i malin). Format jak na mnie olbrzymi – całe A4!




To by było pierwsze danie; na drugie mamy moje ulubione ostatnimi czasy jedzonko – makaron ryżowy z warzywami, swego rodzaju podróbka chińszczyzny. Gotuje się wodę, zalewa się nią makaron – ryżowego się ponoć nie gotuje, tylko traktuje w ten właśnie sposób. Makaron sobie moknie, a my bierzemy największą patelnię w gospodarstwie i rzucamy na odrobinę rozgrzanego oleju mrożone warzywka, co tam kto ma. Solimy odrobinę, przykrywamy, od czasu do czasu mieszamy. Kiedy są już gotowe, odsuwamy je na bok i podsmażamy jajko albo dwa. Potem dorzucamy odcedzony makaron, doprawiamy sosem sojowym (który jest słony, dlatego przedtem soliłam tylko ciut). Gotowe. Wczoraj jeszcze ugotowałam sobie nieco świeżych brokuł, czyli można wykorzystać co tam się ma pod ręką. Gdyby były jakieś resztki np. kurczaka, to też by się nadały.

piątek, 19 lutego 2010

skórki potrzebne od zaraz

Nie chodzi bynajmniej o skórki zwierzęce, tylko o pomarańczowe. Na blogu wypiekowym był przepis na skórki w syropie i okazało się, że u nas w domu cieszą się nadzwyczajną popularnością. (Podobnie jak w przypadku ryb, T przez pierwsze 50 lat naszego małżeństwa nie był łaskaw mnie powiadomić, że to jego ulubiona żywność.)

Robi się je łatwo i dość szybko i podobnie szybko znikają. Porcja z dwóch pomarańczy rozeszła się w niecałe 24 godziny. Trochę poskubaliśmy wczoraj, trochę zapewne kot wyżarł po nocy (bo skądże-by ubytek?), a dziś wpadł Pisklak oglądać aparacik i już-nie-ma.

Ja tam jedną pomarańczę zjem, ale więcej nie bardzo. T w ogóle nie za bardzo lubi, więc pojawia się problem pozyskiwania skórek. Małżonek wymyślił, że może by zalaminować ogłoszenie i umieścić je w supermarkecie w dziale owocowym. Ja natomiast mam pomysł inny - będę przynosić obrane pomarańcze ludności na zakładzie i umieszczać je przy ekspresie z kawą, natomiast skórki zostaną z nami. Ha.

T obawia się jedynie, że jeśli wyjaśnię rzecz współmieszkańcom biurowego kurnika, to ani chybi deportują nas z tego kraju za ukrywanie choroby psychicznej przy staraniu się o zieloną kartę.

sobota, 5 grudnia 2009

zupologia stosowana, czyli odkryłam sekret kremu z porów

...a przynajmniej tak mi się wydaje.
Otóż kiedy byłam mała, nie cierpiałam zupy porowej, bo mi się włókienka zawieszały na zębach i wszędzie. Teraz w Polsce Mama zrobiła taką zupę i... popadłam w zachwyt. Zero włókienek podstępnych, a smak - że niebo w gębie.
Zatem zabrałam się dzisiaj ambitnie za odtwarzanie przepisu przywiezionego z Polski. Dojechałam do etapu miksowania zupy i nie dość, że zapluło mi całą kuchenkę, to jeszcze... włóóóóókieeeeenkaaaaa!
Podejrzewam, że tajemnica tkwi w końcówce miksera: Mama korzystała z takiego kręciołka okrągłego z ostrzem w środku, ja zaś - a tych bardziej drucianych, jak do robienia piany z białek. Ten nożyk pewnie sprytnie tnie wszystko na drobno, a i nie chlapie po świecie.
Kręciołka na razie nie posiadam (wkrótce się to zmieni), poradziłam sobie więc przecierając zupkę przez sitko. Włókienek niet, zupka się skremowała. Ale na przyszłość muszę koniecznie zakupić kręciołek :)

niedziela, 9 sierpnia 2009

564. jagodowe dni

Odkrylam zrodelko supertanich jagod (oraz truskawek), wiec zakupilam cala gore i mroze na zime. W zasadzie owoce sa tutaj caly rok w dosc podobnych cenach, nie ma zbytnio sensu produkcja marmolad jablkowych czy fasolek w sloikach albo mrozonkach itp., ale jagody sa tanie tylko teraz, a potem - za malusienkie pudeleczko trzeba dac dobrych kilka $$, co w kontekscie calego placka staje sie cena niemal zaporowa.

Oprocz sterty mrozonek powstaly w czwartek pierogi z jagodami i waniliowa smietana, a wczoraj wyturlalam z zakamarka 30 babeczkowych foremek i zrobilam jagodzianki z kruszonka. Mniam.

Ciasto robie z przepisu przywiezionego z Polski, od Mamy. Udaje sie za kazdym razem :) Pierwotnie bylo ono na jablecznik - dwie trzecie kladzie sie na dno prodiza, potem leca tarte jablka, a potem skubie sie pozostala jedna trzecia i kladzie male kawaleczki na wierzchu.
Ta sama ilosc starcza mniej wiecej na 45 babeczek.

Skladniki:
37 dkg maki
2 zoltka
15 dkg margaryny
12 dkg cukru
2 lyzeczki proszku do pieczenia
1/2 kwaterki mleka.

Kruszonka tez jest od Mamy. Zagniata sie ponizsze skladniki, formuje rolke i wsadza do lodowki, potem wygodnie jest zarobic ciasto wlasciwe. Kruszonka w sam raz sie w miedzyczasie schlodzi. Taka porcja swobodnie starcza na te 45 babeczek, obficie, albo na standardowa blache ciasta.

12 dkg maki
8 dkg cukru pudru
8 dkg tluszczu
paczka cukru waniliowego

sobota, 20 czerwca 2009

533. przepis na zapiekankę

Na życzenie Zielonej zapodaję przepis na meksykańską zapiekankę.

Składniki:
1 łyżeczka oleju
1 1/2 szklanki wody
1 cebula posiekana
1 zielona papryka posiekana
3/4 szklanki ryżu (niegotowanego)
1 puszka czerwonej fasoli (około czterech szklanek; chodzi o to, żeby fasola była już miękka; należy ją odcedzić i przepłukać. Można też fasolę ugotować w podobnej ilości; można też zmieszać różne fasole. )
2 spore pomidory, pokostkowane
1 łyżka proszku chili
1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
2 szklanki tartego sera mozzarella
4 paprysie jalapeno, drobniutko posiekane

Podgrzać piekarnik do 175 stopni.

W dość sporym rondlu podgrzać olej, dodać cebulę, paprykę, jalapeno i podsmażyć. Następnie dodać wodę, ryż, fasolę, pomidory, chili i kmin. Doprowadzić do wrzenia, gotować pod przykryciem na maleńkim ogniu 25 minut (dopóki ryż nie zmięknie i nie zniknie większość wody.)

Przenieść do naczynia do zapiekania (ja zapiekam w pyrexie nieco mniejszym od standardowej blachy na ciasto.) Posypać serem, piec 15 minut.

Można podawać z chipsami tortilla, ale samo też jest super. Można do środka nawrzucać też przed zapiekaniem jakieś kiełbaski czy mięsa jeśli się ma. Kmin pewnie nie jest całkiem konieczny, ale dodaje "meksykanizmu". Zdziwiło mnie też, że w przepisie nie ma mowy o soli - ja tam dosypuję z łyżeczkę vegety.

Mniam.

wtorek, 28 kwietnia 2009

493. wycieczki kulinarne

Cały wczorajszy wieczór spędziłam w kuchni - to prawie jak kraftowanie, tylko z innych materiałów. Powstała opisywana już kiedyś zupa serowa; jakoś wyjątkowo cieszyły mnie zmieniające się zapachy: najpierw cebulka na maśle, potem z przyprawami, potem z serem i szynką, już w komplecie. Mniam.

Zrobiłam też kurczaka w parmezanie - kotlety jakoby, tylko do tartej bułki dodaje się drobno tarty parmezan, a usmażone zapieka się jeszcze z sosem pomidorowym (podkręconym cebulką i ziołami) i mozzarellą.

Nie przestudiowałam dokładnie pochodzenia tych potraw - zupa serowa kojarzy mi się ze Skandynawią, z długimi zimami, kiedy taka mieszanina znakomicie rozgrzewa po powrocie do domu ze śnieżystego zewnętrza. Parmezan zaś kojarzy się z Włochami, rzecz jasna - choć niektórzy twierdzą, że nazwa tej potrawy - Parmigiana - nie pochodzi od sera, tylko od wyrazu w dialekcie sycylijskim, oznaczającego drewniane klepki tworzące żaluzje, bo w ten sam sposób układa się mięso czy warzywa do zapiekania. Hm.

Następne w kolejce do wypróbowania są zioła prowansalskie, kuszące mnie już od jakiegoś czasu. Przypuszczam, że zostaną połączone z kurczakiem. Zastanawiam się, czy nabyć gotową mieszankę, czy dokupić ze dwa zioła, których mi jeszcze brakuje do zrobienia jej w domu... zahaczę może o najbliższy supermarket meksykański, gdzie zielsk rozmaitych jest zatrzęsienie (a ceny nader przystępne.)

Rozczarował mnie nieco wyczytany w wikipedii fakt, iż te zioła to nie jakiś sekret średniowiecznych Prowansalczyków, tylko mieszanka wymyślona w latach siedemdziesiątych w celach komercyjnych, szczególnie w odniesieniu do lawendy, którą turyści widzieli na licznych prowansalskich polach i potem fajnie było ją zobaczyć w jedzeniu. Bywa i tak :)

sobota, 25 kwietnia 2009

491. preferencje

Stanowczo latwiej mi idzie obsluga bejcy niz ryby. Dwoje drzwi myk myk pomalowalam w poltorej godziny, natomiast ryba...

Dostalismy od Lady E lososia ulowionego przez jej osobistego malzonka. Byl zamrozony, zapakowany w piec reklamowek, z ogonem i glowa, tylko bez flaczkow wewnatrz. W zyciu nie mialam jeszcze do czynienia z takim materialem, ale od czego internet: znalazlam przepisik na "bejce" do lososia, skladniki mialam w domu (oszukalam tylko z pietruszka - dalam suszona zamiast zywej). Wlasnie sie losos kisi w lodowce z ta mikstura. Do tego bedzie ryz lekko podmalowany wegeta oraz salatka z bialej kapusty.

Fajnie jest miec czasem taki dzien wewnetrzny, dzisiaj odwolala mi sie lekcja polskiego, trwajaca godzine, ale z dojazdami dwie... i nagle dzien jest ze trzy razy dluzszy.

środa, 11 lutego 2009

428. ząb, zupa zębowa, ser, zupa serowa

Zrobiłam wczoraj - drugi raz - zupę z przypadkowego przepisu. Przypadek polegał na tym, że przyszła do mnie reklama jakiegoś zestawu przepisów. Zapewne trzeba się zapisać, wnieść opłatę, a potem niby-że klub przysyła po kilka kart, ewentualnie jakiś pojemnik na nie i w taki sposób powstaje kolekcja.
Zestaw składników jest może nieco szokujący dla coponiektórych - mleko i szynka w jednym :) Zapewniam jednak, że wszystko się wyrównuje w tej mieszaninie i smakuje znakomicie.

3 średnie ziemniaki (najlepiej czerwone)
2 szklanki wody
1 mała cebula
3 łyżki masła
3 łyżki mąki najzwyklejszej
czerwona papryka kruszona - płatki z nasionkami
mielony pieprz
pół łyżeczki cukru
3 szklanki mleka
szklanka tartego sera typu cheddar
szklanka gotowanej szynki pociupanej w kostki ok. 1 cm

1. Obrać ziemniaki, pokroić w kostkę ok. 2-3 cm.

2. Zagotować wodę, wrzucić ziemniaki. Ugotować i odcedzić, zachowując szklankę płynu.

3. Obrać cebulę, drobno posiekać. Rozpuścić masło w garnku, zeszklić w nim cebulkę, często mieszając. Nie brązowić :)

4. Dodać mąkę do cebuli, doprawić papryką i pieprzem. Gotować 3-4 minuty.

5. Stopniowo dodać do cebulowej mieszanki ziemniaki, wodę ziemniaczaną, mleko, cukier. Dobrze zamieszać. Dodać ser i szynkę. Gotować na małym ogniu pół godziny, często mieszając.

Zupkę można wsuwać z misek czy talerzy, pomagając sobie przykładowo świeżym chlebem. Można też zrobić miski chlebowe: zakupić twardsze bułki (tu się nazywają sourdough), ściąć im czubki, wydrążyć tak, żeby zostały ścianki na jakieś 4 cm. Mniam.

wtorek, 18 listopada 2008

sprzątałam wczoraj do północy

Zagrzebałam się wieczorem w kurodomostwie, a mianowicie zabrałam się za porządkowanie półek z książkami. Książek mamy z tysiąc, jak nie więcej; wylazły już z półek jako takich, zajęły też górne powierzchnie szafek, umieściwszy się tam w piramidach niemal majowskich.
Miałam tylko wszystko szybciutko odkurzyć, poukładać to, co zbałaganione, zrobić trochę miejsca na nowe książki, które mam przywieźć z Polski. Nowe sklepowo to one nie są, ale nadal zwozimy po kawałku bibliotekę T, więc to głównie na jego półkach pojawiło się kilka cali przestrzeni.
Porządkowanie książek to jednak nie taka prosta sprawa; za dużo jest do nich przyklejonych wspomnień, żeby tak, o, szybko poprzestawiać. Tu się zaglądnie, tam się zaglądnie... Sprawdzi się, czy jakieś mole nie jedzą przykładowo niemal 120-letniego Józefa Flawiusza, który najeździł się po świecie, bo uratowałam go tu, w Stanach (zdaje się, że w NY), z makulatury przy pierwszej albo drugiej wycieczce do Ameryki. Pojechał do Polski, odleżał, potem z powrotem przeprowadził się tutaj. Strasznie trudno się go czyta, bo raz, że język trudny, a dwa – literki maciupeńkie, font numer piąteczka. Fajnie jednak mieć taką staroć, choć przednia okładka niestety straciła łączność z resztą dzieła.
Zaraz obok stareńka Biblia, stuletnia, po angielsku. Inna Biblia, wielgachna z kolei – Freedom Edition – lat tylko około 50, ale za to z miejscem na wpisy rodzinne, z krótką historią Stanów Zjednoczonych i portretami prezydentów. Przyda się na starość, bo tekst jest drukowany wielkimi wołami, w sam raz dla równowagi ze wspomnianym Flawiuszem.
Nie będę się rozwlekać na temat wszystkich książek, rzecz jasna – może jeszcze kilka sentymentalnych słów jedynie. Jest grupa pięknie ilustrowanych pozycji o kamieniach, to z czasów świrka kolekcjonerskiego, kiedy włóczyliśmy się z Mikołajem po giełdach minerałów i budowaliśmy zbiory – teraz wisi sobie zbiór w gablotce, tuż obok starego plakatu z giełdy chyba w Sosnowcu.
Trochę poezyji, rządek Szekspirów Barańczakowych, pewnie mają ze dwadzieścia lat. Komplet Ani z Zielonego Wzgórza – prezent urodzinowy od rodziny, taaaakie fajne czytanie, powrót do dzieciństwa i jednocześnie do staroświeckiego sposobu myślenia. Jadąc po seriach, to jeszcze mamy stertę Agat Christie, chyba nie wszystkie przyjechały z Polski, bo się podzieliłam z Mikołajem, o ile pamiętam. I nie należy zapominać o Tomkowej serii Fundacji (ponoć nikt nie wie, ile ich powstało i kto je napisał :) I o całej jego Lemologii.
Książki mieszkają w sypialni, podzielone na dwie kwatery po dwóch stronach łóżka. Po Tomkowej stronie siedzi przede wszystkim język polski oraz co się zmieściło po angielsku. W moim słupku oprócz reszty angielskiej jest zaś teologia, przewodniki, papierzyska (bo nie widać ich od drzwi), albumy zdjęciowe i języki, które mi się przydarzyło mniej lub bardziej liznąć (z wyjatkiem niemieckiego... po niemiecku nie ma ani stroniczki.) Za to mieszają się słowniki i podręczniki do angielskiego, francuskiego, rosyjskiego, hiszpańskiego i... rumuńskiego. Może ja po prostu mam nadzieję, że to wszystko wskoczy mi do mózgu „na spaniu”?
PS. Fajny blog, {UWAGA} z muzyką, i to o głośności w-sam-raz, żeby czytelnika nie zwalić z krzesła.
I jeszcze przepis na pierniczki, koniecznie do wypróbowania, 2 tygodnie przed świętami, w sam raz jak wrócę :).

poniedziałek, 17 listopada 2008

kreatywny weekend

Weekend minął pod znakiem przygotowań do wyprawy, czego się, rzecz jasna, można było spodziewać. Conieco zakupów, żywność do zamrożenia (T również uczestniczy w okopywaniu się na czas nieobecności Kobiety i zakupił w polskim sklepie stertę mrożonych jedzeń typu bigos, leczo i flaczki.)
Po raz pierwszy w życiu usmażyłam wątróbkę. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że od wątróbki trzymam się możliwie najdalej, tak surowej, jak i smażonej. Robiliśmy jednak wczoraj z T zakupy w Sklepie Najbliższym, między innymi mięsko na gulasz. Kiedy czekaliśmy przed mięsną ladą na zważenie, T tęsknym wzrokiem zapatrzył się na rzeczoną wątróbkie i zapytał, czy bym nie usmażyła... Czego się nie robi z miłości – jakoś przetrwałam bliskie spotkanie z wnętrznością i ponoć nawet smaczne wyszło.
Potem powstało jeszcze ekspres-ciasto. Jego ekspresowość odnosi się do szybkości zrobienia oraz tempa, w jakim zostaje zjedzone. Wrzuca się mianowicie na brytfannę owoce – najlepiej jakieś przetworzone, więc mogą być podsmażone jabłka (z cynamonem koniecznie) albo piczesy, albo coś z puszki. Mrożone jagody też się znakomicie nadają.
Następnie sypiemy na to proszek ciastowy, taki na zwykłe ciasto z pudełka, najlepiej waniliowe. Po czym na wierzch kładziemy pół kostki masła (czyli jeden amerykański „patyk”), pocięte w wiórki. I lu do piekarnika, trzymamy aż zacznie ładnie pachnieć i wierzch przypiecze się na złoto.
Oficjalnie to ciasto nazywało się cobbler – może już kiedyś pisałam... Najlepiej się je wcina jeszcze na ciepło. Tylko nie ma co liczyć na równe kwadraciki, ciasto pakuje się do miseczek i zajada łyżeczką albo widelcem. Można też podgrzewać potem w mikrofali.
Pomiędzy tym wszystkim ukraftowałam kilka kartek do sklepiku (który najpierw miał się odbyć w piątek, potem przełożyłam na dzisiaj, a teraz planuję na jutro, bo chcę jeszcze dorobić kilka kartek niebieskich, śniegowych.)

Zrobiłam serię prościutkich okładek na cedeczka, ale na razie są tajne, bo to prezent :) Pokazuję tylko jedną, która już w sobotę została sprezentowana.

Mam też okładkę na tajny album podróżny, czyli „Wędrowania” – pozwoliłam sobie na taki ciut nietypowy tytuł, mam nadzieję, że się spodoba. Przedstawiam zatem przykrywkę z pudełka po pizzy, chyba nie będę już nic do niej dokładać, bo z boku będą sznureczki z mnóstwem dyndadełek. I gumka sięgająca z tylnej okładki, żeby się album trzymał tak zwanej kupy.

wtorek, 4 listopada 2008

phyllo-sofia

Ponieważ sobota została popsuta przez zakupy, nie zdążyłam zrobić zaplanowanych wypieków z Segregatora. Zabrałam się więc za rzecz wczoraj, tylko chyba nie do końca mi wyszło. W przepisie było mianowicie „frozen sheet pastry” – mrożone ciasto w płachtach :D. W Sklepie Najbliższym doszukałam się jedynie greckiego ciasta phyllo, które wygląda jak kilka warstw zrolowanego papieru. Z tego, co rozumiem, topi się masło, pędzluje nim każdą „kartkę” i skleja, potem chwilę chłodzi i potem robi się różne rzeczy, na przykład deser zwany bakława, albo rozmaite greckie potrawy, na przykład szpinakowe spanakopita. (Za szpinakiem nie przepadam, ale nazwa jest fajna.)
[W Wikipedii w kwestii phyllo jest chyba conieco namieszane, bo link z phyllo do polskiego odpowiednika prowadzi do podpłomyków, które są czymś zupeeeełnie innym, a potem link z podpłomyków do angielskiego wiedzie do tureckiej yufki.]
Kontynuując przerwany wątek: z ciasta tnie się kwadraty 10x10cm, na środek kładzie się masę z sera, cukru pudru, żółtka i wanilii, na to kilka kawałków ananasa z puszki, następnie malujemy rogi białkiem i zamykamy, na koniec pędzlując całość ciastka białkiem dla nabycia koloru. Można też sypnąć kryształkami cukru.
No i środek jest całkiem fajny, ale nie pasuje do opakowania, które moim zdaniem nadawałoby się raczej do jakichś pasztecików, czy innych niesłodkich pomysłów. Myślę więc, że udam się do innego sklepu w poszukiwaniu innego mrożonego ciasta – może chodzi o francuskie? I będzie powtórka z rozrywki.
A tu jeszcze zdjątko ostatniej bazy do śmieciowego albumu (uff, ukleiłam dziś rano), na tle szala, który sobie robię i się cieszę, że go będę mieć na zimę, bo mi się wzorek podoba.

Muszę jeszcze nadmienić, że mam wspaniałego męża. Mówiłam już kiedyś? Sam nie kraftuje (chyba, że budowanie domów z takich dość sporych patyków można uznać za kraft), ale znosi spokojnie mieszkanie wśród gór wszystkiego, co nieustannie kiszę po kątach: papier, pasmanterie, guziki i farbki; nie krzyczy też na mnie, że np. zamiast obiadu z pięciu dań z kompotem i deserem są pierogi z mrożonki, a ja siedzę i lepię, albo szydełkuję sto piętnasty blanket. I nie wyrzuca niczego, co znajduje się na kraftowych terenach.
Dziś jednak przeszedł samego siebie: otóż na ławie, gdzie mieszkają różne kraftowe graty, znalazłam... suchą skórkę z ziemniaka, starannie ułożoną wśród innych niezbędników. Obierałam kiedyś ziemniaki przy telewizji i widocznie mi skórka spadła... a T, przyzwyczajony do tego, że w kraftach wszystko może się przydać, skrzętnie skórkę zachował.
No i czy ktoś ma bardziej wyrozumiałego małżonka?

poniedziałek, 27 października 2008

weekendowe produkcje

Pracowało się ostro przez kilka ostatnich wieczorów… wyprodukowało się nieco sukienkowych zakładek (na razie starczy), trzy bladwijzery (jeszcze kilka by się przydało), oraz zaczęło się strony do „śmieciowego” albumu o tematyce podróżniczej. Śmieciowego i złachanego trochę na przekór, bo jest przeznaczony dla osoby niezwykle uporządkowanej. Większość materiałów pochodzi z recyklingu: bazy to manilowe okładki, jakie w pracy przeznaczono na makulaturę; do tego bibułki, też z przesyłek otrzymywanych w redakcji. Conieco ilustracji z magazynów, miedziane malowanie przez plastikową krateczkę, jaka towarzyszyła zamówionej pizzy. Chcę też koniecznie wypróbować odbijanie „pieczątek” z folii bąbelkowej.
Nie jest to jeszcze koniec dekorowania stron, bo mam przykładowo stosik dżinsu utarganego z Pisklakowych spodni, ćwieki, koronki (które akurat nie będą z recyklingu). No i zdjęcia pewnie też zostaną obskubane na brzegach, może potraktowane papierem ściernym, bo zamierzam je wywołać na papierze fotograficznym, a nie z drukarki.
Natomiast okładka prawdopodobnie powstanie z wieka od pudła z pizzą, na którym jest pięęęęęękny rysunek gondoliera wśród weneckich budynków.

Zmieniając temat na krafty kuchenne – wyprodukowałam też ciasteczka pod nazwą „napoleońskie kapelusze”. Trochę z kulfonem, bo pierwsza partia ciasta wyszła mi przeraźliwie słona; tak to jest, jak się robi trzy rzeczy na raz i wyczyta w przepisie, żeby dać łyżeczkę soli, a tak naprawdę trzeba było ćwierć łyżeczki! Dobrze, że mam we zwyczaju podskubywanie surowego ciasta. Kulfon wyjechał do śmietnika –na szczęście ciasta robi się tycio-tycio, więc wielkiej marnacji nie było.
przepis na 2o ciastek (filiżanka = w przybliżeniu szklanka)
Ciasto:
filiżanka mąki
1/3 filiżanki cukru pudru
1/4 łyżeczki soli
6 dkg masła (chłodnego)
1 żółtko, lekko ubite
łyżka mleka
Nadzienie:
1/4 filiżanki orzechów włoskich
2 łyżki cukru
1/2 filiżanki słodzonych płatków kokosowych
1 białko, lekko ubite
Dekoracje:
dżem malinowy (najlepiej bezpestkowy)
1/4 filiżanki cukru pudru
1 1/4 łyżeczki wody
1/8 łyżeczki olejku waniliowego
Ze składników ciastowych robimy ciasto - standardowo, najpierw nożem, potem zagniatamy. Formujemy dysk, pakujemy w folię, wkładamy na godzinkę do lodówki.
Na nadzienie ciupiemy orzechy na drobniutko. Potem miksujemy z cukrem, dorzucamy kokos i białko, miksujemy dalej. Masa będzie "kudłata", nie gładka.
Ciasto schłodzone należy się rozwałkować dość cienko i wycinać koła o średnicy ok. 7 cm. Nałożyć na środek mniej więcej łyżeczkę nadzienia (mnie wchodziło nieco mniej), podwinąć i przyklepać z trzech stron, formując trójgraniaste kapelutki. Piec na potłuszczonej blasze około 12-15 minut, do zrumienienia (szczególnie wystającego kokosu), w temp. 350 stopni F.
Czekamy, aż ciasteczka ostygną. Wtedy na czubek każdego nakładamy ciutkę dżemu malinowego. Potem robimy lukier z cukru pudru, wody i olejku waniliowego, kapiemy nim na ciastka. Czekamy aż zastygnie (albo i nie), konsumujemy.
Moja refleksja jest taka, że połączenie orzechów, kokosu i dżemu malinowego baaardzo mi odpowiada. Nastepnym razem będę jednak robić podwójną porcję i zmienię technologię montażu: tym razem kładłam kółka na blachę, potem nadzienie, potem nożem podważałam brzegi celem posklejania. Bardzo możliwe, iż wygodniej byłoby to robić, trzymając ciastko w ręce i dopiero gotowe układać na blasze. Można układać dość gęsto, bo kapelutki nie za bardzo rosną.

PS. Link do historyjki o gościu, który NAPRAWDĘ za bardzo zawierzył GPSowi :D

niedziela, 26 października 2008

przepis na zygzaki

W odpowiedzi na zapytanie o wzór zygzakowatego kocyka: wzięłam go stąd. Na dole strony jest nader poręczny diagram - wyjaśniam na wszelkie wypadek nazwy oczek: owale to łańcuszki, krzyżyki to półsłupki, wyższe patyczki jak słupy elektryczne to oczywiście słupki.
Zaczyna się od łańcuszka, który jest wielokrotnością liczby 12, plus trzy oczka.
Najbardziej malowniczo wychodzi, jeśli się zmienia kolory, np. co cztery rządki (słupki w jedną stronę, powrót półsłupkami; znowu słupki i znowu półsłupki) - tak robiłam moją wersję.
Zygzakowatość materii bierze się z tego, że w niektórych miejscach robi się po dwa słupki (albo półsłupki w rzędach "powrotnych") z jednego oczka w poprzednim rzędzie - proste i raczej wiadome. Za to musiałam się nauczyć ściegów, które "ściągają" wzór (w przeciwieństwie do dwóch oczek z jednego, które rozciągają.)
W półsłupkach robi się to tak: na szydełku, jak zwykle, jest jedno oczko. Zaczynamy półsłupek z następnego oczka, ale robimy go tylko do połowy - tylko przeciągamy włóczkę tak, żeby na szydełku były dwa oczka. I potem jeszcze zaczynamy trzeci półsłupek - tak, żeby na szydełku były trzy oczka. Dopiero wtedy przeciągamy włóczkę przez wszystkie trzy oczka.
Ze "ściągającymi" słupkami sprawa jest analogiczna: też robimy je nie do końca, tylko tak, żeby na szydełku zostawało dodatkowe oczko, i potem jeszcze jedno. Jak są trzy, to przeciągamy włóczkę przez wszystkie trzy.
Na diagramie widać wyraźnie, gdzie stosuje się "jedno z dwóch", a kiedy "dwa z jednego". I naprawdę całość jest mniej skomplikowana, niż moje wyjaśnienie :)
Jedynym trudnym punktem były dla mnie czasem zmiany rządków; jeśli sobie nie zrobiłam tylu oczek, ile każe diagram, to potem mi się liczenie psuło i musiałam się conieco cofać.

sobota, 18 października 2008

sucha zupa i trufle | dry soup and truffles

Jak to ostatnio w soboty bywa, rządzę conieco w kuchni. Dzisiaj powstała sopa seca - meksykańskie danie, które się tłumaczy na wspomnianą suchą zupę. Całe szczęście, że w Sklepie Najbliższym można nabyć nawet dziwaczne składniki, które się zapisuje na kartce, bo spamiętać trudno. Nie od razu mi się je udało znaleźć - fideos, cieniutki meksycki makaron, mieloną kolendrę oraz chipotles en adobo - paprysie w sosie, który chyba przy dłuższym przechowywaniu wypala dziury w puszce, w jakiej się ten składnik sprzedaje.
Do tego jeszcze cebulka, czosnek, ser cheddar, mielony proszek chili, oregano, wywar z kurczaka, sól, pieprz, oleju conieco, marynowane pomidory. A T się śmieje, że na razie nie będzie tego próbował, bo nie mamy w domu gaśnicy. Pfff.
Na osłodę ciężkiego życia, w skład którego wchodzi bycie królikami doświadczalnymi do testowania moich wytworów kulinarnych, zrobiłam jeszcze proste trufle - podgrzewa się czekoladowe kropki ze słodzonym mlekiem skondensowanym, potem dodaje trochę wanilii, potem chłodzi, potem turla kulki i obtacza w czymś, na przykład w kakaowym proszku. Po czym następuje dalsze chłodzenie.
No i nawet smaczne to jest, tylko że wydaje mi się, iż w truflach powinien być jakiś bardziej skomplikowany smak... ale to nic, mam jeszcze inne przepisy :)
A do tego w Sklepie Drugiej Szansy nabyłam za 50 centów wielki segregator z przepisami do pieczenia. Się będzie działo!
I made sopa seca - dry soup - today... a spicy Mexican dosh, for which I learnt a few new ingredient names and flavors, like coriander, chipotle en adobo and fideos. Glad that the international supermarket across the street carries all sorts of unusual goods.
To soothe the spicyness, I also made truffles - very simple, melt chocolate chips with sweetened condensed milk, add vanilla, cool, form balls and cover with stuff like chocolate powder, chill again.
Also purchased a big binder with baking recipes in the Second Chance Store. More experiments coming!