piątek, 20 maja 2011

944. lekko i słodko

Od słodyczy zaczniemy - naprodukowałam szesnaście babeczek w trzech rodzajach. Teraz będą się umieszczały na karteluchach, seryjnie.


A w dziale lekkości mamy dmuchawce (bez wiatru i latawców). Jechałam sobie w środę pod wieczór z lekcji i natknęłam się na taką oto łączkę przy rowie:

Nie dało się nie zatrzymać, a że miałam w torebce aparat i resztki prądu oraz miejsca w pamięci wewnętrznej (bo się baterii nie naładowało, a karta została w domciu) - pstryknęłam parę zdjęć. Na poniższym bardzo mi się podobają kolorowe refleksy na kłaczkach i w ogóle całość, jak to w tym zniżającym się słoneczku wyszło, ale jest też i niestety wypalona plama.

A tu mamy analizę w normalniejszej kolorystyce - aż dziwne, że moja pstrykawka w prawie tej samej chwili zrobiła tak odmienne zdjęcia!

środa, 18 maja 2011

943. bio-krafty u Craftypantek

Mrouh i Habka pisały już u siebie na początku miesiąca o tym, że Craftypantki zajmują się tym razem bio-kraftami. Zaczęłyśmy niby od patyczków, ale potem prace rozszerzyły się na inne materiały pochodzenia roślinnego - więc zapraszamy do uczestnictwa! (Jak zwykle będzie wylosowana skromna nagroda :)

Moja praca to krrrrrokodylek z drewienka znalezionego podczas spaceru po okolicznym lesie. Leżało na ścieżce i normalnie PATRZYŁO na mnie tym ślipiem, które tylko troszkę podrasowałam czarnym piórkiem. Krokodyl pławi się z zadowoleniem w wodzie ze ścinków, nad którą rosną podobnie ścinkowe chaszczyska.


Z całkiem innej beczki, tej z napisem "WIP-Work in Progress", czyli "praca w toku": doznałam dziś rano niespodzianki, kiedy po usmażeniu kotletów i ugotowaniu ziemniaków zostało mi nieco czasu na krafta. Leżały mi na wierzchu od jakiegoś czasu mini-stempelki z muffinami, albo raczej cupcake'ami. (Różnica? Na pierwszy rzut oka wydaje mi się, że cupcake ma zazwyczaj jakąś masę na wierzchu, której muffin nie będzie posiadał. Ponoć jednak nie chodzi o sam wygląd zewnętrzny, bo są i reguły co do składu ciasta - coś w rodzaju tego, że cupcake jest lżejsze, muffin jest bardziej w kierunku pieczywa, a cupcake to cukiernictwo... grzebałam swego czasu za informacjami o tym podziale, bo mnie to intrygowało, ale po przeczytaniu kilku forów niezbyt mi się rozjaśniło i chyba pozostanę przy mojej pierwotnej teorii :)

Tak czy siak - moja niespodzianka polegała na tym, że wykorzystałam pierwszy raz różowy puder do embossingu, jaki sprezentowała mi przeprowadzająca się koleżanka z redakcji (piękny to był dzień, wręczyła mi całe pudło kraftowych rzeczy, których nie zamierzała ze sobą zabierać do nowego lokum w Nowym Jorku). Ów różowy puder, zamiast się ładnie rozpuścić i splastyczyć, raczej się sfrocił! Dopiero wtedy popatrzyłam na etykietkę - pisze na niej PUFF, czyli tak właśnie miało być. No i mam takie coś, przypominające fakturę ręcznika, tyle że trochę jakby gumowego.

Zrobiłam sobie też czarne muffinki, których kontury będą jeszcze pomalowane na jakieś słitaśne kolory, ale niestety już dziś nie zdążyłam, bo należało zasuwać do pracy. Ten puder z kolei ma w sobie brokat, ale o tym wiedziałam :)


wtorek, 17 maja 2011

942. przemiany

Sztalużki sobie maleńkie zakupiłam, drewniane, jeszcze przed wyprawą - w kraftosklepie na selu, jak mawiają tut. Polacy, czyli na wyprzedaży. Trzeba by pomyśleć nad jakimś fajniejszym tłem - choćby zestawieniem dwóch kartek papieru skrapowego, bo cegła i drewno są ciekawe i rustykalne, ale bez przesady :)

Wczorajsze kafelki znalazły się na kartce kondolencyjnej, bo właśnie taka była mi dziś potrzebna.

Tło i złocisty karton pochodzą z zestawu Tradewinds, który urzekł mnie szczególnie tym niebieskim kolorem, przypominającym holenderskie skorupki. Tyle, że te skorupkowe wzory się akurat tu nie załapały, ale leżą inspiracyjnie na stole.

W związku z tym przypomina mi się - szczególnie w maju, bo jakoś teraz wypada rocznica - nasza pierwsza wieeelka wyprawa z noclegiem, aże do Michigan, do miejscowości Holland na festiwal tulipanów. Zwiedzaliśmy przy tym wiatrak, pasiaste pola tulipanów, a także holenderską wioskę - skansen z demonstracjami rozmaitych kraftów. Była wśród nich pracownia wspomnianej ceramiki, jak również fikuśne świece i inne rzemiosła. Na lodówce wisi sobie przywieziony stamtąd gliniany wiatraczek, pierwszy eksponat w naszej magnetycznej kolekcji.

Poniżej jest zaś znowu work in progress - praca w toku: koniś morski w kolorach nierzeczywistych, zaczęty w celu umieszczenia na głębokomorskim tagu na odkryty niedawno blog wyzwaniowy. Powstanie pewnie bibułkowe tło, bo aż się prosi do tego tematu, jakieś zielska, może ślimaczek - co tam się jeszcze w pieczątkach znajdzie.

Zmieniając temat - z chłodów wpadliśmy od razu w duszne upały i nocne burze z grzmotami, które powodują niemal sturlanie się z łóżka, bo ma się wrażenie, że zatrzęsła się cała okolica. W domu bez klimatyzacji ciężko oddychać, przynajmniej wiatrak musi hulać w tym tropiku, żeby człowiek nie ociekał potem.

Wieczorem dałoby się siedzieć na balkonie, z którego mamy obecnie widok na cudnie kwitnące drzewa, takie jak to:

Zaś za oknem sypialni puszy się kwiatowa piana na innym drzewie, prawie na wyciągnięcie ręki:

941. fiat lux

To nie będzie wpis o samochodach, bo nic a nic się nie znam :)

Będzie za to o świetle - stąd ów fiat lux, "niech stanie się światło", co nawiązuje oczywiście do historii z Księgi Rodzaju, wspartej cytatem z Przypowieści Salomona takoż o stwarzaniu świata.

Cudowania wielkiego tu nie ma, jeśli chodzi o techniki - ponaklejałam sobie rozmaite ścinki na zdjęcie, które mnie urzekło (i które pierwotnie miało być tłem do myśli o drodze). Jedna ciekawostka to stemplowane literki naklejone na kwadraciki z folii. Przyszła kiedyś do redakcji paka owinięta kilkoma warstwami tego plastiku, a że w dotyku fajne i na dodatek ciekawie błyszczące, tom sobie kawałek wykroiła w celach kraftowych.

W nawiązaniu zaś do ostatniej wyprawy mamy światło w Big Bend, w górach Chisos, wsadzonych w sam środeczek pustynnego parku narodowego. Tam właśnie urządzono kampingi, a kawałeczek dalej, jakoby na wyższej półce, zbudowano niewielki hotel, sklepik i biuro parkowe.

Wjeżdżaliśmy do parku dość późno i bramka była już nieczynna; wisiała na niej kartka, że opłatę należy wnieść w tym właśnie biurze. Po rozłożeniu namiotu powędrowaliśmy więc karnie uiścić, co się należy, ale i drzwi biura były już zamknięte. W nagrodę za tę pilność spotkała nas jednak serendypia w postaci krótkiego szlaku do punktu patrzenia na przerwę w skałach otaczających dolinę - The Window. Tam właśnie wędrują ludkowie na oglądanie zachodów słońca.

Jakby piękna samego zachodu było mało, natknęliśmy się na parkę niezbyt uciekających mulaków. Powstało więc najbardziej kiczowate zdjęcie wycieczki - nie dość, że górski zachód słońca, to jeszcze przyglądający mu się przysłowiowy jeleń na rykowisku :)

Za to z fajną świetlistą obwódką.

poniedziałek, 16 maja 2011

940. STS-134

Dawno już nie było kartki z art journala, chyba, że liczyć do tej grupy Gromadziennik. W piątek w pracy ukleił się lunchtime collage - na szybko, z tego, co było pod ręką i wpadło do głowy. Chodzi w nim o przełamywanie barier, na przykład obaw, o zdobywanie doświadczenia i wędrowanie tam, gdzie się jeszcze nie było. O tym mówi właśnie cytacik zamieszczony pod zdjęciem łuku w St. Louis, który upamiętnia między innymi zakup Luizjany oraz zwiedzanie Zachodu, jakie potem nastąpiło - z moimi ulubionymi bohaterami, panami Lewisem i Clarkiem na czele. Ich wyprawa nadal nie mieści mi się w głowie.

Z podobnej beczki - w 0statnią wyprawę poleciał dziś rano Endeavour, by dostarczyć nowe klamoty na międzynarodową stację kosmiczną. Przypomina mi się, rzecz jasna, oglądanie w zeszłym roku startu na przylądku Canaveral, więc trochę podchodzę emocjonalnie i cieszę się, że jeszcze zdążyliśmy zobaczyć to na żywo, zanim zamknie się cały wahadłowcowy program.

Dowódcą jest tym razem Mark Kelly, który jest special z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze - ma brata bliźniaka, który również bywał w kosmosie na Discovery (i to ponoć jedyne rodzeństwo na świecie, któremu udał się taki wyczyn). Po drugie - jego żona Gabrielle to przedstawicielka Arizony w Izbie Reprezentantów; w styczniu została postrzelona w głowę na wiecu w Tucson, ale jakoś w miarę szybko wraca do zdrowia. Były oczywiście wahania, czy Mark w tej sytuacji będzie leciał, wyznaczono nawet na wszelki wypadek zastępczego kapitana, ale widać niepotrzebnie :)

Powiedziałam T, że gdyby czasem mnie postrzelono, a on miał szansę lecieć w tym czasie w kosmos, to żeby się ani minutki nie zastanawiał, tylko FRU!

Ale chyba większe szanse mamy na wygranie w loterii, w której nie gramy :)

piątek, 13 maja 2011

939. wodnisty post | watery post

Zaczęte wczoraj konisie morskie zostały wkomponowane w okrągłą zawiechę – jakimś sposobem wyszła mi ogromniasta, większa od dłoni. Zdobywam jeszcze doświadczenie z takim okrągłym Fiskarsowym wycinakiem, który należy do redakcji, ale został mi oddany w opiekę z prawem używania. Tło jest bibułkowe, zielska z ulubionych stempelków z Krakowa, trochę bąbelków z Glossy Accents i właściwie tyle. Zgłaszam się na wyzwanie w Tag Tuesdays.

The seahorses started yesterday swam gently into a circular tag – a giant one, too, larger than my hand! I’m still gaining experience with the circular cutter owned by my workplace, but given to me for safekeeping with the right to use it. (I wish our company needed more crafting tools :)

The background is made of tissue paper plus heat embossed plants (my favorite stamp set purchased last year in Poland, yum) and a few air bubbles made with Glossy Accents. Time to submit for the Deep Sea Challenge on the Tag Tuesdays blog!


And, since it fits the subject, I’m also including the wonderful stained glass ceiling from Fordyce Bathouse in Hot Springs National Park, which we visited during our latest trip.

Do podwodnej tematyki dołączam piękny witraż napotkany na ostatniej wyprawie w Hot Springs. Wspominałam już może, że to park narodowy maluśki, a jednocześnie niezwykły, bo w środku miasteczka. Nie planowaliśmy spędzić tam zbyt wiele czasu, bo i harmonogram gonił, i zmordowani już byliśmy po ponad tygodniu pielgrzymowania – ot, zamierzaliśmy przelecieć główną ulicą wśród zabytkowych łaźni i na tym koniec. Wyczytałam bowiem, że wszystkie gorące źródła są już opanowane, połapane w rurki i „ucywilizowane”; nie za bardzo można je nawet zobaczyć w stanie naturalnym.

Okazało się jednak serendypijnie, że zostało jeszcze kilka miejsc, gdzie owe wody zbierają się w zbudowanych ludzką ręką basenikach, ale ze skały wypływają tak, jak setki lat temu. Można wsadzić ciekawską łapę i przekonać się, że naprawdę są gorące.

Fordyce Bathhouse, jedna z zabytkowych łaźni i chyba najbardziej wypasiona, funkcjonuje obecnie jako Visitor Center. Zdobywałam tam pieczątki i rozmawiałam z miłą panią, podczas gdy T udał się na stronę. Wrócił z tajemniczym wyrazem twarzy i tekstem „ty tam chcesz pójść”, z którego korzystamy raczej w wyjątkowych okolicznościach. Okazało się, że niemal cały, spory dość budynek jest odrestaurowany i wyposażony tak, jak w dawnych czasach łaziennej świetności! A że Fordyce, jak już wspomniałam, znajdował się na górnej półce, było na co popatrzeć. Więcej o tym w albumie na Pikasie (zdjęcia się przygotowują, tylko jakoś strasznie powoli mi idzie); dziś tylko witraż na suficie w łaźni szanownych panów, bo pasuje do tematu.

Napomknę jeszcze tylko, że panie również miały swoje piękne miejsce w postaci salonu, gdzie siedziało się chyba już po zażyciu kąpieli i wszelakich terapii; tam również były witraże, ale o tym inszym razem :)

środa, 11 maja 2011

938. zabawy z kafelkami

Na pierwszym miejscu wśród moich ulubionych sztuk nadal siedzą witraże, ale kafelki i mozaiki plasują się niezbyt daleko za nimi. W Santa Fe napstrykałam sobie zdjęć do kolekcji, bo było na co patrzeć! Wiele sklepów miało na frontach takie właśnie dekoracje, szczególnie poniżej okien wystawowych, co wymagało przyjmowania nietypowych pozycji przy fotografowaniu. Pewne starsze małżeństwo, które zdybało mnie na tej czynności przy kolejnym budynku, stwierdziło: "You must really like tiles!"
Ano.

Kafelki bywają też natchnieniem do eksperymentów - mam ze dwa zestawy malutkich pieczątek - kwadratów z geometrycznym wzorem, nadającym się właśnie do tego celu. Te mniejsze kwadraciki dostaną może jeszcze odrobinę jakiegoś kolorowego wypełnienia, na razie są takie, jakie wyszły spod nagrzewnicy.

Ten większy kafelek może już się tu kiedyś pojawił - widać na nim lepiej, że staram się jakoś udawać ceramiczność dziełka za pomocą Glossy Accents na malowaniu metalicznymi akwarelami, a sam wzór to gorący embossing na kartonie do akwareli, coby nieco grubsze było. Trójkąty uzupełniające na bokach wzięły się z kwadratu z dziurkacza, ciachniętego na pół.

Z frontu gromadziennikowego - dopisałam ostatni dzień, powklejałam wszystko, co potrzebne, ale zostało mi jeszcze trochę zdjęć i ozdobników powycinanych z rozmaitych materiałów, którymi zalepi się puste przestrzenie. No i konieczna jeszcze jest okładka.

poniedziałek, 9 maja 2011

stron kilka z gromadziennika

Od powrotu z Wyprawy nie powąchałam jeszcze kleju, wyjąwszy pracę z Olkiem w ramach lekcji polskiego - konstruowanie atlasu historii Polski. Był to jednak klej w sztyfcie, w ogóle nie pachnący :D

Za to na wycieczce gromadziennikowałam bardzo intensywnie i został mi do opisania tylko ostatni dzień. Skończyłabym po drodze, ale album zgrubnął był do tego stopnia, że okładki zaczęły się psuć i odpadać, i w ogóle dalsze działania groziły potarganiem tu i ówdzie. Dziś rano poukładałam jednak pozostałe eksponaty i gotowa jestem do wklejania.

Poniżej rozkładówka o El Paso - pisaninka moja w otoczeniu wycinków z broszury dla turystów. "Złota Podkowa" brzmi niezwykle zachęcająco, lecz ten, kto spodziewałby się tam centrum handlowego typu krakowska Galeria doznałby ogromnego rozczarowania. Po pierwsze, jest się tam jedynym nie-Meksykaninem :) Sklepów, rzeczywiście, zatrzęsienie, ceny - niewiarygodnie niskie, ale też i towar w sporej części badziewny bardzo. Kupić można szwarc, mydło i powidło - albo ich ekwiwalenty potrzebne w Meksyku. Kilka kroków dalej jest bowiem przejście graniczne z Meksykiem w postaci mostu na Rio Grande, więc ci, którzy mogą, wchodzą do Stanów, obkupują się w coniebądź i obładowani niczym wielbłądy wracają do Meksyku.

Nieco więcej o El Paso - muzeum Border Patrolu, czyli straży granicznej. Cóż za zbieg okoliczności, że właśnie w tym mieście! Eksponaty zdumiewające, od drewnianych kopytek, jakie Meksykanie przyczepiają sobie do butów, żeby zostawiać zwierzęce ślady na pustyni, poprzez łódź zespawaną z karoserii pickupa i motocykle domowej roboty, aż do lotni i wózka przystosowanego do jazdy pod spodem mostu.

A przed muzeum była piękna grzęda z kwitnącymi w oczobipnych kolorach kaktusami.

Carlsbad Caverns - jaskiniowy park narodowy wpisany na listę UNESCO. Strona wyklejona materiałami reklamowo-gazetowymi na bazie z opakowania bagietki :) Za ładne były te kłoski, żeby je tak po prostu wyrzucić.

No i na koniec jeszcze Salinas, ruiny misji hiszpańskich (gdzie nawet rezydowała swego czasu Inkwizycja - kto by pomyślał, Inkwizycja w Ameryce!) oraz Valley of Fires, dolina pełna czarnej lawy i uparcie rosnącego na niej zielska.

Korzystałam przy pisaniu z cieniutkich Sharpies, które mnie ciut zawiodły, bo na zwykłym papierze w kratkę przemakają. Miałam jednak przygotowane kartki zlepione z dwóch warstw (po lewej) oraz malowane akwarelami kartki z popsutego kajetu niby-artystycznego, z papierem trochę grubszym, ale nie akwarelowym. W obu przypadkach Sharpies nadawały się do użycia. Zapisałam praktycznie cały papier przygotowany do Gromadziennika, więc będę musiała narobić sobie nowego :)

Dla urozmaicenia mamy jeszcze kwitek z wejścia, parkową pieczątkę, oraz kawalątko lawy i kaktusową igłę w foliowej torebce (torebki na eksponaty zawsze z nami jadą.)

W weekend podgoniłam trochę przygotowanie zdjęć - wkrótce pierwszy odcinek wycieczkowych opowieści na pikasie :)

poniedziałek, 2 maja 2011

936. Tex - New Mex - Flex, czyli dziesięciozdjęciowa opowieść o zmianach planów

Wróciliśmy wczoraj nad ranem z wyprawy, którą nazwałabym "Tex - New Mex - Flex", jako że na drodze do i przez Teksas oraz Nowy Meksyk musieliśmy pozmieniać cały rządek szczegółów, czyli wykazać się gietkością - flexibility. Wszystko jednak dobrze się skończyło i zaprowadziło nas do kilku serendypii.

Zaczęło się jeszcze pierwszej nocy - wedle zwyczaju kilka godzin po dwunastej zjechaliśmy na parking, żeby się zdrzemnąć. Tomek włączył radio, które od razu zabrzęczało charakterystycznym ostrzeżeniowym biip biip - idzie tornado, w sam raz do nas; jednocześnie zobaczyliśmy, że śpiące na tym zjeździe ciężarówki jedna za drugą zmykają na zachód. Zemknęliśmy i my - zatrzymaliśmy się może ze sto mil dalej w Kansas. Tornada nas ominęły, załapaliśmy się tylko na burzę.

Pierwszy prawdziwy nocleg miał odbyć się w Dodge City. Skądś się nam jednak zwyższył czas, więc popędziliśmy do Oklahomy, do Black Mesa State Park, który okazał się ślicznym kanionem i namiocik przespał się tuż nad strumieniem.

W sobotę zajechaliśmy do glinianego miasta Taos w Nowym Meksyku, które miało być jedną z największych atrakcji wycieczki. Zbliżamy się do bramy, a tu wychodzi Indianin i powiada, że ze względu na wielkie święto plemienne się dziś nie zwiedza, można wrócić jutro. Zasmuciłam się, ale wracać nie było jak, za daleko. Taos wypadł z wycieczki.

W Santa Fe mieliśmy zamiar zwiedzić katedrę, ale akurat kończyło się nabożeństwo wielkanocne i nadchodziło następne, więc do katedry tylko wsadziliśmy na moment nosy, ale za to natknęliśmy się na Ważnego Biskupa.


Zamiast noclegu w Manzano State Park spaliśmy w motelu w Albuquerque, zorientowawszy się, że wedle pierwotnego planu wypadłoby nam przeżyć chyba ze cztery dni bez mycia - jakoś tak mi się poznajdowały same suche kampingi.

Znów zwyższyło nam się nieco czasu, więc dorzuciliśmy wypatrzone na mapie pole lawowe - Valley of Fires.

Za to podjechanie do rezerwatu Indian Mescalero zajęło dłużej, niż się spodziewaliśmy, więc z ledwością zdążyliśmy na nocleg w Białych Piaskach. Okazało się też, że zmrok zapada nadzwyczaj szybko i jak tylko rozłożyliśmy namiot, zrobiły się wielkie ciemności i ani trochę nie zdążyliśmy po tym gipsie powędrować, bo strach było oddalać się od naszej dolinki.

Szlaki przelecieliśmy zatem następnego dnia - ale wyleciały z programu Hueco Tanks, skały z petroglifami.

W El Paso, na granicy z Meksykiem, mieliśmy zwiedzać park archeologiczny, ale powstał wielki wiatr pędzący tumany pyłu, więc zamieniliśmy go na muzeum straży granicznej, ogarnięte budynkiem i bardzo ciekawe.

Kolejny nocleg miał być na kampingu w teksaskich górach Guadalupe, ale zanim się tam dostaliśmy, rozpętała się burza pyłowa i nie za bardzo uśmiechało nam się rozbijanie w takich warunkach obozowiska. Pojechaliśmy więc do motelu w Carlsbad.

Następnego dnia wybieraliśmy się zwiedzać jaskinie karlsbadzkie, raczej na własną rękę, bo kiedy zadzwoniłam do rezerwacji, powiedziano mi, że wędrowania z przewodnikiem - jedyny sposób dostania się do najładniejszych komór - były już wyprzedane. Aliści kiedy znaleźliśmy się jako pierwsi o poranku przed ladą z biletami, jakimś sposobem zrobiły się wolne miejsca i jednak się udało :)

Za to wyleciało z programu obserwatorium astronomiczne McDonald, bo się pan przewodnik był rozgadał.

Pływanie kajakiem po Rio Grande udało się tylko do pewnego stopnia - woda w większości była do pół łydki, no, może po kolana, więc wędrowaliśmy głównie przez kanion ciągnąc łódź na sznurku. Nie zwodowaliśmy się też w wyznaczonym miejscu, tylko przy samym wejściu do kanionu, bo nie uśmiechało nam się wędrowanie z kajakiem na sznurku przez podeschnięte, mało atrakcyjne koryto.

Potem ze dwa dni wszystko szło zgodnie z planem, prócz tego, że chwilami spowalniały jazdę dymy ciągnące się kilometrami z pożarów - nie dość, że te tereny są z natury pustynne czy półpustynne, to jeszcze od siedmiu miesięcy nie widzieli tam deszczu i od byle iskry się pali.

Zawiesiliśmy się dopiero w Hot Springs, spodziewając się krótkiego przelotu przez dość osobliwy park narodowy zlokalizowany w mieście, ale gorące źródła wciągły nas na dobrych kilka godzin.

No i na koniec jeszcze musieliśmy w Arkansas zawracać, bo powodzie zalały wybraną przez nas drogę - dołożyło nam to może z 50 mil, ale to mały problem w porównaniu z tym, że ludziom pływają domy.

Doszliśmy na koniec do wniosku, że Alaska była bardziej przewidywalna, bo nie trzeba było codziennie mieszać w planach i dostosowywać ich do zaistniałych okoliczności :)