Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Porozmawiajmy.... Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Porozmawiajmy.... Pokaż wszystkie posty

niedziela, 21 lutego 2016

Związek dwójki artystów? A dlaczego nie?

Prawie cztery lata temu pisałam o książce "Każdy szczyt ma swój Czubaszek" autorstwa Artura Andrusa i Marii Czubaszek, natomiast dzisiaj przyszła kolej na jej kontynuację pt. "Boks na Ptaku czyli każdy szczyt ma swój Czubaszek i Karolak". Książka odleżała już swoje na półce z pożyczkami - pasuje ją w końcu oddać...

Podobnie jak w przypadku "Każdego szczytu" "Boks" jest wywiadem, jednak tym razem do pani Marii dołącza jej mąż Wojciech Karolak. Pana Wojciecha chyba nie trzeba przedstawiać - nawet osoby niezbyt zainteresowane muzyką jazzową słyszały to nazwisko i znają jego twórczość filmową (np. muzyka do filmu "Konopielka") lub piosenki, najczęściej do tekstów pani Marii (jak chociażby "Wyszłam za mąż, zaraz wracam").

Wojciech Karolak snuje opowieść o tym jak w Polsce rodziła się muzyka jazzowa, opowiada anegdotki z życia artystycznego Krakowa lat sześćdziesiątych, opisuje występy w kraju i za granicą. Karolak miał szczęście jeżeli chodzi o wybory muzyczne, więc grał z takimi tuzami polskiej sceny jak Jan Ptaszyn-Wróblewski, Andrzej Kurylewicz, Michał Urbaniak czy Jarosław Śmietana. W jego opowieściach pojawiają się również zagraniczne gwiazdy z którymi miał możliwość grać i, co ważne, traktowany był jako równorzędny partner a nie jak ciekawostka zza żelaznej kurtyny...

Obiegowa opinia głosi, że wszyscy artyści w ogólności, a muzycy w szczególności lubują się w wysokoprocentowych trunkach. Jest w tym sporo prawdy, a owa przypadłość nie ominęła również Wojciecha Karolaka, który szczerze przyznaje się do mocno rozrywkowej natury, wspomina szalone imprezy, ale mówi również o trudnej sztuce wychodzenia z nałogu i dotrzymywaniu postanowień.

Podobnie jak w poprzedniej książce czytelnik znajdzie tu całą masę fotografii, rysunków (Wojciech Karolak spokojnie mógłby zrobić karierę jako grafik) oraz teksty satyryczne autorstwa Marii Czubaszek. Stanowią one świetne uzupełnienie tekstu i oddają atmosferę wydarzeń wspominanych przez rozmówców.

Książka napisana jest dowcipnie (czegóż zresztą innego można się spodziewać po satyrykach...), chociaż Wojciech Karolak wprowadza nieco powagi, bo chociaż ewidentnie widać, że ma ogromne poczucie humoru to jednak muzykę traktuje bardzo serio.

Pozostaje mi tylko zachęcić do sięgnięcia po tę książkę - oczywiście jeśli znacie "Każdy szczyt ma swój Czubaszek". Moim zdaniem przy tych akurat książkach kolejność czytania odgrywa dosyć dużą rolę.

niedziela, 25 sierpnia 2013

O zwierzętach w dwóch odsłonach

Wakacje na finiszu...
Już zaczynamy z Piotrkiem przygotowania do nowego roku szkolnego - głównie zakupowe, bo potrzebne są bloki, farby, kredki, flamastry, kapcie i 101 innych rzeczy, a jakby tego było mało prawie nowy piórnik (kupiony w maju) okazał się masochistą i sam siebie przebił na wylot śrubokrętem (tak przynajmniej zeznaje podejrzany o tę zbrodnię młodociany Piotr N.) i też trzeba kupić kolejny...
Odwiedziłam już zakład pracy, zajrzałam do biblioteki, poplotkowałam z panią sekretarką i panią woźną, oddałam honory dyrekcji i przypomniano mi o konferencji w najbliższą środę. Czyli definitywnie nowy rok szkolny nadchodzi wielkimi krokami. 
Te wakacje były zdecydowanie domowe, leniwe i czytelnicze. Pisanie szło mi trochę gorzej, więc parę zaległości się zrobiło, staram się je nadrobić i dlatego o dwóch książkach teraz będzie. Ich cechą wspólną jest język oryginału (nasz rodzimy) oraz tematyka (zwierzaki). Różnią się formą (wywiad i powieść) oraz moją oceną (bardzo dobra i taka sobie).
Ale do rzeczy.

"O psach, kotach i aniołach" to zebrane w jednym tomie wywiady z ludźmi kultury i sztuki, których na okoliczność ich pupilów przepytywał Jan Strzałka. Autor rozmawiał z Anną Dymną, Katarzyną Grocholą, Markiem Kondratem, Wojciechem Mannem, Moniką Olejnik, Olgą Tokarczuk, Grzegorzem Turnauem, księdzem Janem Twardowskim i Stanisławem Tymem. W rozmowach nierzadko brali udział czworonożni przyjaciele artystów - można powiedzieć, że na bieżąco autoryzowali opowieści na swój temat. A historie te dotyczyły zarówno aktualnych jak i dawniejszych zwierzaków - kotów, psów, ale również kóz, ślimaków i jaszczurek. 
Mogłoby się wydawać, że znani i sławni mają w swoich domach psią i kocią arystokrację - nic bardziej mylnego. Najczęściej wymienianą w książce psią rasą  jest kundelek, a większość kocich bohaterów to pospolite dachowce... 

Bo liczy się uczucie a nie wygląd pupila - to motyw obecny w każdym z wywiadów. Co z tego, że terier Marka Kondrata nie został nagrodzony na wystawie bo za bardzo zawadiacko nosił ogon? Najważniejsze, że tym ogonem wyrażał radość i przywiązanie do swoich właścicieli. I cóż, że Kaśka, kotka Anny Dymnej szła w tango ze wszystkimi kocurami wałęsającymi się po krakowskich Plantach? Najważniejsze, że kochała swoją panią jak nikogo na świecie, a swoje uczucie wyrażała poprzez układanie upolowanych gryzoni na łóżku aktorki. Takich przykładów jest w książce mnóstwo.

Wywiady są różne - jedne bardziej poważne w tonie, inne mniej (no, bo czy ktoś potrafi sobie wyobrazić poważnego Stanisława Tyma?), ale wszystkie przepełnione są miłością do zwierząt.

Bardzo sympatyczna książka - a dla psiarzy i kociarzy, którzy o swoich pupilach potrafią rozprawiać godzinami to pozycja wręcz obowiązkowa.

**************************************************

Maria Nurowska jest jedną z najpopularniejszych obecnie polskich pisarek, jej bibliografia liczy coś koło trzydziestu tytułów, z których do tej pory poznałam dwa - "Panny i wdowy" oraz "Księżyc nad Zakopanem" i obydwie te książki dosyć mi się podobały. I kiedy okazało się, że książką sierpnia w naszym DKK jest powieść "Nakarmić wilki" nastawiłam się na ciekawą lekturę. 

Katarzyna po ukończeniu studiów wyjeżdża w Bieszczady, aby tam obserwować wilki. W leśnej chatce spotyka dwóch innych badaczy i przez kilka miesięcy razem prowadzą obserwacje. Kaśka jest zakochana w wilkach i jej największym marzeniem jest kontakt i obserwacja tych mieszkańców lasu. Niestety miejscowi żywią do jej ulubieńców zgoła inne uczucia...

Moje spotkania z wilkami zamykają się w kilku wizytach w ZOO i tak już raczej pozostanie, ponieważ budzą one we mnie obawę i raczej nie chciałabym takiego zwierza spotkać na swojej drodze. Akcja powieści toczy się w Bieszczadach. To góry, które kocham miłością wielką (co jest o tyle dziwne, że byłam w nich tylko raz w życiu), więc tym bardziej byłam ciekawa jak przedstawiła je pani Nurowska.

I niestety, ryzykując nawet to, że wielbicielki pisarki w ogólności, a tej książki w szczególności, się na mnie obrażą z żalem stwierdzam, że ta książka jest mocno taka sobie...
Bieszczadów tyle co kot napłakał, bohaterowie drewniani, akcja poszarpana - to najważniejsze mankamenty tej powieści. Najlepsze fragmenty to te mówiące o zachowaniu wilków - autorka dziękuje na końcu książki trójce badaczy wilczych zwyczajów, więc zakładam, że powstały one na podstawie ich badań. I śmiem twierdzić, że chyba znacznie ciekawsza byłaby lektura dziennika obserwacji wilków niż ta książka...

niedziela, 21 lipca 2013

Zbigniew Herbert i Jan Brzękowski - korespondencja

Za kilka dni, 28 lipca 2013 roku, przypada kolejna, piętnasta już, rocznica śmierci jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy Zbigniewa Herberta - poety, eseisty, dramaturga, laureata licznych nagród, przez wiele lat uważanego za poważnego pretendenta do Literackiej Nagrody Nobla. 
Takie rocznice skłaniają do publikacji rozmaitych okolicznościowych tekstów jak również, jeśli to możliwe, nieznanych dotąd szerszej publiczności utworów bądź korespondencji  zmarłego artysty. Szczególną ciekawość budzi zwłaszcza ta ostatnia - w listach kierowanych do pojedynczego, konkretnego adresata odsłaniamy się znacznie bardziej niż w tekście, który kieruje się do szerszego odbiorcy. Dlatego też wielu znanych ludzi, chcąc zachować własną prywatność, niszczy listy, bądź zleca to swoim spadkobiercom. Taką wolę wyraził również Zbigniew Herbert, jednak jego żona zdecydowała o publikacji tej części korespondencji, która pomijając sprawy czysto osobiste, daje wgląd w proces twórczy, ma wartość artystyczną lub opisuje okoliczności w których powstały konkretne utwory, co umożliwia zrozumienie emocji i warunków, które miały wpływ na ostateczny kształt dzieła. Przez lata, które upłynęły od śmierci Herberta co jakiś czas upubliczniano kolejne listy artysty, bądź w periodykach literackich, bądź w wydawnictwach książkowych.

W związku ze zbliżającą się rocznicą na łamach miesięcznika "Znak" ukazała się kolejna niepublikowana dotąd część korespondencji pisarza - listy, które wymieniał z mieszkającym w Paryżu poetą Janem Brzękowskim. Ten przedstawiciel Awangardy Krakowskiej osiedlił się we Francji w 1928 roku i pozostał tam do śmierci w 1983 roku.

Kontakt pomiędzy pisarzami rozpoczął się w 1958 roku, kiedy to Herbert wyjechał w swoją pierwszą zagraniczną podróż jako stypendysta ZLP. Pierwsze listy stanowiły swego rodzaju załączniki do przesyłanych sobie nawzajem utworów - w liście z 28.04.58 r. Brzękowski omawia w kilku zdaniach przeczytany właśnie tomik wierszy młodszego kolegi po piórze, z kolei Herbert 28.07.58 r. dziękuje za otrzymane właśnie "Odyseje". Kolejne listy wskazują na pewne zacieśnienie tej znajomości, Herbert zwierza się ze swoich kłopotów zdrowotnych, wspomina o turystycznych planach oraz omawia wywiad, który przeprowadził z Brzękowskim na zlecenie Tygodnika Powszechnego. 

Znajdziemy w tych listach również pewne przesłanki świadczące o tym, że Herbert brał (przynajmniej przez chwilę) pod uwagę możliwość pozostania na emigracji. Szybko jednak tę myśl odrzuca, a Brzękowski utwierdza go w tej decyzji pisząc w liście z 4.10.59 r.  "...widziałem tylu zdolnych ludzi, którzy wykoleili się w Paryżu, trudno bardzo o jakieś zajęcie odpowiadające Pańskim kwalifikacjom intelektualnym, a praca fizyczna jest potwornie wyjaławiająca!". Obaj wiedzą, że w Paryżu Herbert nie byłby ograniczony przez cenzurę (która właśnie zablokowała kilka jego wierszy), ale rozumieją też, że Polska jest jego miejscem na ziemi.
Po powrocie pisarza do kraju korespondencja trwa nadal, Herbert próbuje opublikować wiersze Brzękowskiego, napotyka jednak na mur niechęci - poeci emigracyjni nie są drukowani w Polsce i jego starania nie przynoszą efektu.

Publikowana w "Znaku" korespondencja pochodzi z lat 1958 - 1975. W tym czasie obydwaj pisarze kontaktowali się również osobiście (wynika to z listów), Brzękowski przyjeżdżał do Warszawy, a Herbert bywał we Francji. Te 25 listów stanowi (nieco fragmentaryczny) zapis ich znajomości, ale również daje świadectwo czasom w którym przyszło im żyć - cenzura, utrudnianie autorom żyjącym na Zachodzie publikowania swoich utworów w Polsce, jawna niechęć okazywana im w czasie wizyt w ojczyźnie (wspominany jest incydent, którego ofiarą padł Brzękowski na Okęciu w 1972 roku i brak reakcji ze strony Ministerstwa Kultury, do którego zwracał się kilkakrotnie z prośbą o interwencję).

Warto zapoznać się z tymi tekstami, nie tylko w kontekście nadchodzącej rocznicy.



Na koniec dodam, że oprócz omówionej korespondencji w wakacyjnym numerze "Znaku" można znaleźć kilka innych ciekawych tematów - można poczytać m.in. wywiad z fotografem Ryszardem Horowitzem, historię jednej z najbardziej znanych firm międzywojennej Polski, czyli Domu Towarowego Braci Jabłkowskich, artykuły o tajemnicach długowieczności czy wreszcie rozważania o problemie pedofilii nękającym kościół katolicki.

wtorek, 26 marca 2013

Poważna lektura i coś na ożywienie codziennej szarzyzny;)

Kończy się powoli okres Wielkiego Postu, za nami już Niedziela Palmowa i tylko kilka dni dzieli nas od Wielkanocy. To jedno z najradośniejszych świąt, afirmujące życie, radość i nadzieję nierozerwalnie wiąże się jakby dla równowagi, z problemem bólu, cierpienia i śmierci. I nieważne jaki mamy światopogląd czy jaką religię wyznajemy - wszyscy mamy te elementy wpisane w życiorys.

Szymon Hołownia to dziennikarz telewizyjny i autor kilku książek z zakresu szeroko pojętej teologii. Po raz pierwszy spotkałam się z jego twórczością przy okazji książki "Bóg, kasa i rock'n'roll" będącej zapisem rozmowy jaką prowadził ze swoim przyjacielem, również dziennikarzem, Marcinem Prokopem. Z tej książki wyłonił mi się obraz człowieka głęboko wierzącego, potrafiącego bronić własnych przekonań ale z drugiej strony tolerancyjnego i szanującego odmienne poglądy swojego rozmówcy.
W tych dniach po raz kolejny sięgnęłam po książkę pana Szymona: tym razem byli to "Ludzie na walizkach. Nowe historie", zapis kilkunastu rozmów przeprowadzonych przez autora w programie emitowanym przez stację Religia.tv.

Interlokutorzy Szymona Hołowni to zarówno postacie znane z mediów (Janina Ochojska, ks. Adam Boniecki, Bogusław Kaczyński) jak i  zwykli ludzie, którzy zmagają się ze swoimi problemami w zaciszu własnego domu. Są wśród nich duchowni jak również osoby, które nie są specjalnie religijne, są intelektualiści i kobiety spełniające się w prowadzeniu domu i wychowaniu dzieci - tak naprawdę łączy ich jedno - cierpienie, które stało się ich udziałem.
To ludzie w różnym stopniu dotknięci przez los - opanowani przez nieuleczalną chorobę, przeżywający śmierć współmałżonka lub dziecka, opiekujący się chorymi w hospicjum. Mówią o swoich bolesnych przeżyciach, próbują się jakoś do nich odnieść i, co szczególnie ważne, starają się normalnie żyć. 

Czytając te wywiady zadawałam sobie pytanie - jak ja postąpiłabym na miejscu bohaterów, czy jest jakiś wzorzec postępowania w takich sytuacjach, czy można się jakoś przygotować na takie wydarzenia? Większość rozmówców podkreślała rolę religii, wiary, która pomogła im przejść przez cierpienie i ukoiła emocje - niestety, chyba moja wiara jest zbyt mała, bo nijak nie potrafię sobie wytłumaczyć sensowności śmiertelnej choroby małego dziecka czy tragicznej śmierci młodego, dopiero wchodzącego w życie, ratownika GOPR-u.

Książka Szymona Hołowni, pomimo, że wypełniona treściami religijnymi, to wartościowa lektura nie tylko dla katolików. Choroba i śmierć nie wybiera, nie zwraca uwagi na nasze zapatrywania, a z rozmów opublikowanych w tym tomie przebija nadzieja, akceptacja tego co nieuchronne - i sądzę, że możemy się wiele z tych tekstów nauczyć.

**********************************************

Pisałam o tym przy okazji ubiegłorocznych świąt, że moja rodzinna wieś sąsiaduje z Wielkanocą, jedyną taką miejscowością w Polsce. Fakt ten stanowi ważny element promocji naszej gminy i tak w Niedzielę Palmową odbyła się impreza pod hasłem "Gmina Gołcza w legendach" połączona z konkursem palm wielkanocnych oraz degustacją miejscowych specjałów kulinarnych - dosyć obszerną relację można zobaczyć TUTAJ

Moja klasa IIB wzięła udział w palmianym konkursie z całkiem niezłym skutkiem - zajęli III miejsce. Nagrodą był komplet do gry w rzutki - jakimś cudem po dwóch dniach intensywnego użytkowania nie zanotowano żadnych strat własnych;)
A poniżej kilka fotek dokumentujących proces twórczy:

Własnoręcznie wykonane elementy


Najważniejsze to dobrze zacząć...


Palma nabiera kształtu


Twórcy i ich dzieło:)

czwartek, 21 lutego 2013

Edyta, Krysia, Bogusia, czyli o telewizji, której już nie ma...

Pamiętam, jak w 1975 roku w moim rodzinnym domu zagościł pierwszy telewizor marki beryl. Program telewizyjny zaczynał się w tygodniu około godziny 15-tej, a w niedzielę o 7-ej rano. Większości programów zwyczajnie nie pamiętam, chociaż  sporo ich oglądałam - niestety wiek i postępująca skleroza robią swoje... Pamiętam natomiast dosyć dużą grupę osób realizujących programy czy pokazujących się na wizji  - dzisiaj nazywalibyśmy ich celebrytami, wtedy to byli dziennikarze, prezenterzy i spikerki. I o tych ostatnich traktuje książka Aleksandry Szarłat pt. "Prezenterki".

Edyta Wojtczak, Krystyna Loska, Bogumiła Wander, Irena Dziedzic - młodemu pokoleniu te nazwiska nie mówią nic (albo bardzo mało) natomiast dla mnie, moich rówieśników czy naszych rodziców to były prawdziwe osobowości telewizyjne.  Dla wielu stanowiły ideał urody, wzór dobrego smaku, modową inspirację - chociażby popularna fryzurka "na Edytkę". Trochę więcej osób kojarzy zapewne Katarzynę Dowbor i Bożenę Walter, a to z racji tego, że pierwsza w dalszym ciągu jest czynna zawodowo, natomiast druga stoi na czele Fundacji TVN.
Wszystkie wymienione panie były niekwestionowanymi gwiazdami Telewizji Polskiej w różnych okresach od czasu powstania tej instytucji aż do lat 90-tych, kiedy oficjalnie spikerzy zostali zastąpieni prezenterami.

Książka Aleksandry Szarłat pokazuje nam telewizję w okresie kierownictwa dwóch prezesów - Włodzimierza Sokorskiego oraz Macieja Szczepańskiego. Ten pierwszy przecierał szlaki, tworzył od podstaw instytucję, która szybko stała się ulubionym medium Polaków natomiast drugi, chociaż z różnych powodów mocno kontrowersyjny, to świetny manager, za czasów którego TVP nie odbiegała poziomem od zachodnich stacji.
Telewizję poznajemy ze wspomnień osób z nią związanych niemal od samego początku - reżyserów Barbary Borys - Damięckiej i Jerzego Gruzy, scenograf Xymeny Zaniewskiej, dziennikarek Barbary Wachowicz i Stanisławy Ryster, artystów Jerzego Połomskiego i  Emilii Krakowskiej, Alicji Pawlickiej, żony najpopularniejszego polskiego spikera Jana Suzina i wielu innych.
Najważniejszą część książki stanowią jednak wywiady ze spikerkami oraz tekst złożony ze wspomnień na temat Ireny Dziedzic, która odmówiła autorce rozmowy. Z kart książki wyłania się obraz instytucji, silnej ludźmi, którzy ją tworzyli. Początkowo nikt nie dawał telewizji zbyt wielkich szans na przetrwanie, a kiedy już okrzepła nie bardzo wierzono, że stanie się popularna, praca była ciężka, głównie ze względu na trudne warunki lokalowe, które poprawiły się dopiero wtedy, kiedy instytucja przeniosła się do nowego kompleksu na Woronicza. I pomimo tych niedogodności, pomimo tego, że większość programów szła "na żywo", pomimo wielogodzinnych prób przy których spikerzy musieli być obecni, chociaż nie brali w nich udziału, wszyscy wspominają ten okres jako coś najlepszego co ich w życiu spotkało. Telewizja tamtego okresu jawi się jako taka firma - rodzina, przyjazna dla pracownika, w której prezes zna po imieniu strażników pilnujących wejścia a młody pracownik mógł liczyć na zrozumienie i pomoc starszych kolegów. W tych wspomnieniach pełno jest też różnorodnych anegdot na temat ludzi i zdarzeń. Wspominane są również mniej wesołe fakty - cenzura, współpracownicy będący agentami SB, okres stanu wojennego czy wreszcie niezbyt eleganckie (ze strony ówczesnych władz TVP) rozstanie się z bohaterkami książki.

I na koniec taka refleksja - może i współczesna Telewizja Polska ma większą ofertę programową, może i nadaje 24 godziny na dobę, może i sprowadza formaty, które biją rekordy popularności na świecie (czytaj: w Ameryce) ale jej poziom merytoryczny i artystyczny sięga powoli dna Rowu Mariańskiego - sama z tą instytucją pożegnałam się już kilka lat temu (wyjątek stanowi Eurosport i TVN24), moi mężczyźni coś tam oglądają co prawda, ale przede wszystkim Disneya (młodszy) i Discovery (starszy).

A Telewizji o której traktuje książka Aleksandry Szarłat już po prostu nie ma...

piątek, 15 czerwca 2012

Uśmiałam się jak norka:D

Mam chyba ostatnio nosa do książek, które wręcz same sie czytają - jedną z nich jest niewątpliwie "Każdy szczyt ma swój Czubaszek", wspólne dzieło Artura Andrusa i Marii Czubaszek. Od razu przyznam się do tego, że poczucie humoru prezentowane przez pana Artura, które miałam możliwość poznać przy okazji jakichś jego telewizyjnych występów, nie do końca mnie przekonuje natomiast panią Marię kojarzę głównie z tekstami piosenek oraz audycją radiową "Bieg przez plotki", którą podsłuchiwałam dawniej (aczkolwiek mocno nieregularnie) w programie I PR. Na dzień dzisiejszy radia nie mam, telewizji nie oglądam więc i z twórczością zarówno Marii Czubaszek jak i Artura Andrusa kontakt mi się urwał, ale większość znajomych zachwyca się serialem komediowym "Spadkobiercy" w którym obydwoje występują.

"Każdy szczyt ma swój Czubaszek" to wywiad - rzeka, bardzo modna ostatnio forma przepytywania osobistości ze świata kultury, polityki, sportu, itp. O poziomie tego typu książki decyduje nie tylko osobowość osoby przepytywanej ale również ten kto przepytuje. I tu muszę bardzo pochwalić Artura Andrusa - jest go w tej książce bardzo niewiele, w pytaniach nie stara się zabłysnąć własną elokwencją (koronny błąd wielu dziennikarzy przeprowadzających wywiady), od czasu do czasu w zabawny sposób puentuje wypowiedzi swojej interlokutorki oraz ma anielską wprost cierpliwość... Bo pani Maria nie przywiązuje uwagi do dat (twierdzi, że nie pamięta np. kiedy wyszła za mąż za Wojciecha Karolaka), nie archiwizuje własnej twórczości (tzn. archiwizuje, ale na zasadzie "a gdzieś tam leży"), często zbacza z tematu, a kiedy ma już dosyć przepytywań na okoliczność własnej przeszłości przestaje odbierać telefony i unika spotkania - normalnie koszmar dla wywiadowcy. Mam wrażenie, że ta książka powstała tylko i wyłącznie dzięki temu, że Maria Czubaszek i Artur Andrus przyjaźnią się w życiu prywatnym i zbyt sobie tę przyjaźń cenią aby ją utracić przez jakąś, choćby najlepszą książkę. 

Książkę przeczytałam w ciągu jednego popołudnia, ubawiłam się setnie, a po odłożeniu na półkę westchnęłam sobie "Szkoda, że to już koniec..."

Tymczasem jak się okazało to nie był koniec, bowiem w dniu wczorajszym miałam możliwość uczestniczyć w spotkaniu autorskim z panią Marią Czubaszek zorganizowanym w naszej gminnej bibliotece. Autorka na żywo jest jeszcze lepsza niż w wersji pisanej - gejzer energii, dystans do swojej , było nie było, sławnej osoby, ogromne poczucie humoru, to wszystko sprawiło, że uczestnicy spotkania, niezależnie od wieku świetnie się bawili. Czas przeznaczony na spotkanie minął jak z bicza strzelił, pani Maria rozdała autografy i musieliśmy się pożegnać...
Na pamiątkę pozostanie książka z podpisem autorki i kilka zdjęć:)

Fotografię z panią Marią mam dzięki uprzejmości pewnego Damiana  z klasy IIIa:)

poniedziałek, 19 marca 2012

Mistrzyni wywiadu w akcji

Kiedy byłam nastolatką marzyło mi się bycie dziennikarką - bo zawód ciekawy, bo ciągle w ruchu i w centrum wydarzeń, bo można spotkać interesujących ludzi i odwiedzić egzotyczne miejsca. Dosyć szybko jednak zrezygnowałam z tych marzeń, bo stało się dla mnie jasne, że kariera Oriany Fallaci nie jest mi raczej pisana a tworzenie notek z otwarcia remizy w Pipidówce Małej było jednak poniżej moich aspiracji...

Oriana Fallaci - jedna z najlepszych reporterek świata, nieustraszona korespondentka wojenna, dociekliwa mistrzyni rozmowy. Dla wielu była przykładem bezkompromisowości i cywilnej odwagi, jej wywiady to były majstersztyki dziennikarskiego rzemiosła. W 1974 roku we Włoszech ukazała się książka zawierająca jej wywiady z najważniejszymi politykami ówczesnego świata, przeprowadzone w latach 1969 - 73. Dzisiaj, po prawie 40 latach publikacja ta trafia w ręce polskiego czytelnika.

Na kartach książki odżywają problemy, którymi w tamtym okresie żył cały świat - wojna w Wietnamie, konflikt pomiędzy Indiami i Pakistanem, walki palestyńsko - izraelskie, ale również zmiany społeczno - polityczne zachodzące w rodzinnym kraju dziennikarki.
Fallaci do swoich rozmówców odnosi się z szacunkiem, ale bez czołobitności - bycie koronowaną głową czy szefem polityki zagranicznej światowego mocarstwa nie stanowi taryfy ulgowej. Każdy rozmówca jest dla niej przede wszystkim człowiekiem, który posiadając władzę jest równocześnie obciążony odpowiedzialnością za kraj i ludzi tej władzy podlegających.

Pytania, które zadaje często są niewygodne dla przepytywanego polityka a jeżeli ktoś wykręca się od  konkretnej odpowiedzi to taktownie, ale stanowczo wymaga zajęcia stanowiska w dyskutowanej kwestii. Zdarza się też, że przywołuje jakąś kontrowersyjną wypowiedź lub decyzję swojego rozmówcy i oczekuje jej skomentowania.
Każda rozmowa poprzedzona jest wstępem w którym autorka pisze o okolicznościach przeprowadzanego wywiadu, przybliża postać swojego rozmówcy, opisuje swoje prywatne odczucia z tych spotkań. Ukazuje mniej znane oblicze ludzi którzy wtedy tworzyli historię, a których my znamy już tylko z podręczników.
Oriana Fallaci stara się być w swoich wywiadach obiektywna, oraz, co mnie szczególnie ujęło, dąży do poznania opinii wszystkich stron konfliktu, np. przy okazji starć izraelsko  - palestyńskich rozmawia zarówno z Goldą Meir (premier Izraela), Jaserem Arafatem (przywódca Organizacji Wyzwolenia Palestyny), George'm Habbaszem (założyciel Arabskiego Ruchu Nacjonalistycznego) jak i królem Husajnem z Jordanii.

Można by powiedzieć, że problemy o których Oriana Fallaci dyskutuje ze swoimi interlokutorami są dzisiaj już nieaktualne, bo minęło tyle lat a sama dziennikarka  i zdecydowana większość jej rozmówców odeszli już z tego świata. Może i tak, ale mimo wszystko uważam, że warto sięgnąć po tę pozycję, chociażby, żeby skonfrontować plany polityków z ich realizacją oraz oczekiwane skutki z tymi, które miały miejsce w rzeczywistości.

Na koniec parę słów o warstwie edytorskiej. Książkę wydał Świat Książki, na podstawie wydania włoskiego z roku 1977, które w stosunku do pierwotnej wersji zostało poszerzone o kilka rozmów z lat 1973-75. Ostatecznie w publikacji znalazło się 28 wywiadów ułożonych w sekwencje tematyczne. Wydawca dołączył do podstawowego tekstu suplement - są w nim biogramy osób, z którymi rozmawiała Oriana Fallaci.
Ma to wydawnictwo niestety jedną wadę - dosyć drobny druk. Rozumiem, że to konieczność spowodowana rozmiarem tekstu - książka ma ponad 600 stron i większa czcionka spowodowałaby jeszcze powiększenie jej rozmiarów, ale fakt pozostaje faktem, że trochę to męczy oczy.

Mam jednak nadzieję, że ten, w sumie drobny, mankament nie zniechęci potencjalnych czytelników i sięgną po "Wywiad z historią". Warto.


wtorek, 3 stycznia 2012

O wychowaniu słów kilka

Co ma ze sobą wspólnego pies, kot, dziecię płci obojętnej i facet płci wiadomej?
Wiele wspólnych cech by się znalazło, ale jedna najważniejsza jest taka, że trzeba to całe towarzystwo wychowywać, w niektórych bardziej drastycznych przypadkach posuwać się wręcz do tresury, a działanie takowe należy prowadzić całodobowo, 7 dni w tygodniu, 365 dni w roku (w tym roku o jeden dzień dłużej jako, że mamy rok przestępny...)

Nie przemawia przeze mnie żadna feministyczna ideologia a jeno życiowe doświadczenie - mąż i pies od 10 lat ci sami, dziecię płci męskiej nieco tylko krócej, bo od lat siedmiu, kota w swojej szczodrobliwości natura mi poskąpiła, ale kilka mruczków w zaprzyjaźnionych domach się znajduje.
Obciążona takim bagażem życiowym zapożyczyłam się u Agnieszki i przeczytałam w ciągu jednego popołudnia i wieczoru przesympatyczną książkę "Jak wychować dziecko, psa, kota... i faceta" będącą zapisem dyskusji pani Ireny Stanisławskiej z psychologiem Dorotą Krzywicką oraz lekarzem weterynarii i psychologiem zwierzęcym Dorotą Sumińską.

Trzy panie rozmawiają jak w tytule, czyli o wychowaniu, ale też o uczuciach, posiadaniu własnego kawałka podłogi, karmieniu i przekarmianiu, potrzebie stabilizacji, podróżach, prywatności, zwyczajach i rytuałach, pracy i czasie wolnym - generalnie o życiu...
Dyskusja skrzy się humorem, padają przykłady z życia interlokutorek, panie są niezwykle bezpośrednie - po kilku kartkach czułam się jakbyśmy się znały od dawna i właśnie spotkały się na cotygodniowych plotach.
Czytając książkę chichotałam sobie w kąciku, co, jak rzadko, zwróciło uwagę mojego ślubnego szczęścia - zobaczywszy tytuł oprotestował się, ze nie trzeba go wychowywać... Towarzystwo czworonogów jakoś go mniej obeszło...

Książka nie jest w żadnym wypadku typowym poradnikiem (na co dosyć jednoznacznie wskazuje tytuł) ale ja znalazłam tam kilka ciekawych rad, które postaram się wprowadzić w nasze domowe życie:) Bo niby nie jest najgorzej (w końcu mama stosowne wykształcenie posiada;-)) ale jeżeli coś można poprawić to dlaczego nie?

Serdecznie polecam wszystkim psiarom, kociarom, mamom mniejszych i większych dzieci i generalnie wszystkim kobietom - nigdy nie wiadomo kiedy i kogo będziemy musiały wychowywać...


środa, 30 listopada 2011

Porozmawiajmy jak katolik z ateistą...

Na początek pytanie - o czym najczęściej dyskutują Polacy?
Odpowiedzi będzie pewnie sporo - o pracy, nieciekawym szefie, różnego rodzaju kłopotach (uwielbiamy przecież narzekać), o sąsiadach, teściowej (temat rzeka...) i o Kościele. I mam czasem takie wrażenie, że ten ostatni temat wzbudza największe emocje i kontrowersje. Trochę to może dziwne, bo ponoć ponad 90% naszego społeczeństwa to katolicy więc z założenia powinniśmy mieć zbieżne poglądy na temat wiary i etyki chrześcijańskiej. A w rzeczywistości takie dyskusje światopoglądowe dosyć często kończą się tzw. nieporozumieniem towarzyskim, żeby nie użyć bardziej dosadnego sformułowania.

Co się jednak stanie gdy po dwóch stronach stołu usiądzie para przyjaciół z których jeden jest gorliwym (w dobrym tego słowa znaczeniu) katolikiem, który w pewnym momencie swojego życia chciał się poświęcić życiu zakonnemu a drugi, pomimo katolickiego wychowania, odszedł od Kościoła? Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że ta dyskusja będzie bardzo ciekawa i, co nawet ważniejsze, głęboko merytoryczna - wszak obie strony pomimo różnic światopoglądowych dobrze orientują się w dyskutowanych kwestiach.
Do lektury książki - rozmowy autorstwa Szymona Hołowni i Marcina Prokopa pt. "Bóg, kasa i rock'n'roll" zabierałam się z takim właśnie nastawieniem i nie zawiodłam się. Obydwaj panowie, pomimo wspomnianych różnic, prowadzą dialog w którym starają się wyjaśnić swoje podejście do omawianych tematów natomiast w żaden sposób nie udowadniają na siłę swojemu interlokutorowi, że to właśnie oni mają rację. I to jest największy plus tej książki - mamy możliwość zapoznania się z dwoma różnymi poglądami ale podjęcie decyzji z którym z panów jest nam bardziej po drodze to już nasza osobista sprawa. Autorzy kierują swoją książkę do inteligentnego i myślącego czytelnika, który sam dokonuje wyboru - tak więc jeśli ktoś szuka gotowej recepty w stylu "tylko uczestnictwo w Kościele jest dobre" albo "Kościół to przesąd więc szkoda na niego czasu" srodze się zawiedzie, bo takowej wskazówki tu nie dostanie.
Książka składa się z kilku rozdziałów w których Prokop i Hołownia podejmują temat Kościoła jako instytucji, życia zakonnego, modlitwy ale również różnego rodzaju idoli czy pieniądza i jego roli w naszym życiu. Dyskusja w dużej mierze oparta jest na ich własnych doświadczeniach i przemyśleniach ale obydwaj sięgają niejednokrotnie do uznanych autorytetów aby poprzeć jakąś głoszona przez siebie tezę. Nie stronią też od tematów kontrowersyjnych - jak chociażby działalności księdza Natanka i ojca Rydzyka i ich wpływu na postrzeganie Kościoła przez szerokie rzesze społeczeństwa.

Uważam, ze książka jest świetną lekturą dla każdego - i dla katolika, i dla ateisty, i dla kogoś kto nie bardzo potrafi się jednoznacznie określić po której stronie tak właściwie stoi. Lekturę trzeba sobie dawkować - nie da się tej książki czytać jednym ciągiem. Dla mnie osobiście było to nie lada wyzwanie - wychowałam się w katolickiej rodzinie, chodzę do kościoła, wzięłam ślub kościelny, dziecko jest ochrzczone i uczestniczy w lekcjach religii, z proboszczem w naszej parafii mam bardzo dobre relacje, często organizujemy wspólnie różne imprezy (chociażby teraz przygotowujemy jasełka) - wydawałoby się, że jestem przykładną katoliczką, a po przeczytaniu pierwszych dwóch rozdziałów doszłam do wniosku, że bliżej mi do poglądów reprezentowanych przez Marcina Prokopa... 
Pewnie jeszcze przez jakiś czas zakończona właśnie lektura będzie dla mnie źródłem światopoglądowych przemyśleń. Tym bardziej, że zbliżają się święta i muszę sama się określić co w nich jest ważniejsze - choinka, wigilijne potrawy i błogie lenistwo czy głębokie przeżycie religijnej tajemnicy...

Przypominam na koniec o trwającej w Znaku promocji:
Każdy, kto do 15 grudnia złoży zamówienie na książki z oferty wydawnictwa i wpisze na zamówieniu kod rabatowy o treści Anek7 otrzyma 30% rabatu.