Siedemdziesiąt lat temu cała Warszawa czekała na godzinę "W". Teraz przy okazji każdej rocznicy odbywa się publiczna debata na temat celowości powstania. Ogromny problem ma z tym lewica, ale niedługo odejdą na wieczną wartę ostatni uczestnicy i będzie można pisać własną historię, jak to przez głupotę Polaków wymordowano inteligencję, poniesiono olbrzymie straty w ludziach, a stolica została zrujnowana. Już dziś wielu młodych janczarów śpiewa tę pieśń. Bądźmy sprawiedliwi - GLORIA VICTIS! - z tym zgadzają się wszyscy, nikt nie neguje waleczności i poświęcenia, ale...
I właśnie to "ale" jest głównym tematem moich refleksji.
Zacznę od tego, czym mnie karmiono w peerelowskiej szkole. Obowiązkowo Kamienie na szaniec A.Kamińskiego, bo jeszcze o Niemcach można było mówić źle, a harcerstwo było modne. Skoro jednak młodzież zbytnio identyfikowała się z bohatersko walczącymi chłopcami i ochoczo czytała, co dziś jest rzadkością (a nuż zacznie pogłębiać temat?), postanowiono dopisać im nowe elementy życiorysu [wiadomo jakie]. Druga lektura Kolumbowie rocznik 20 Bratnego zaczyna się prawdziwie, niestety koniec wieńczy dzieło.
Co tu robi Świrszczyńska? W czasie powstania była sanitariuszką i zostawiła po sobie cały tomik wierszy o tym, jak warszawiacy bali się, głodowali, w końcu ginęli. To wszystko prawda, ale nie ma tu mowy o idei, wolności, nadziei, radości... Wyłącznie hekatomba. Wdzięczna GW przypomina poetkę, ustawiając ją na feministycznej barykadzie.
Potem już policealne lektury, a wśród nich Tomasz Łubieński piszący swoje szkice o powstaniu warszawskim, czyli pamflet na polską świadomość. Dba przy tym, by legenda powstania nie była lukrowana i nie mdliła. Mnie mdli, gdy to czytam.
Kwatera Bożych pomyleńców Władysława Zambrzyckiego być może nie powinna być w tym towarzystwie, ale mam ocenzurowaną wersję (PAX 1967r.), więc może pozycja warta jest uwagi. Po prostu wydłubywałam z półek wszystkie powstańcze echa. Czyta się dobrze, choć ze zdziwieniem.
Dodałabym jeszcze - wciąż niestety lekturowy - Pamiętnik z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego. Już zaraz po publikacji został właściwie oceniony przez ówczesnych. Wojciech Żukrowski napisał recenzję pt. Mironek w powstaniu, a Michał Kurkiewicz o Mironowym siedzeniu w piwnicy podczas powstania. Bo przecież tak było.
O ile Białoszewskiego możemy określić jako ostentacyjnie cywilnego, to Czesława Miłosza nazwę ostentacyjnie indywidualnym. Wystarczy sięgnąć po Rodzinną Europę. Na stronie 214 czytam:
Mój indywidualizm, bynajmniej nie zaleta, chronił mnie od ulegania nastrojom zbiorowym i nakazywał odwracać się od tego, co uważałem za spazmy przeszłości. I nieco dalej - s. 218: Tak powoli zbliżaliśmy się do zagłady miasta. Powstanie warszawskie było przedsięwzięciem karygodnie lekkomyślnym, [...] jakkolwiek dwieście tysięcy trupów zawsze waży na szali i nie da się odgadnąć, jak legenda, przekształcając się, działa w ciągu następnych dziesięcioleci i stuleci.
Żeby uciec od legendy, a znaleźć prawdę o powstaniu, sięgnęłam ostatnio do dwóch relacji uczestników. Był dom... Anny Szatkowskiej zawiera ponad sto stron powstańczych zmagań córki i matki (Zofii Kossak). Jakże one inne od Świrszczyńskiej! Z kolei profesor Witold Kieżun w rozmowie biograficznej dokładnie opisuje 63 powstańcze dni. Jego wypowiedzi pojawiły się też w czasopismach, np. "W sieci" (31/2014), gdzie wyjaśnia, dlaczego Warszawa walczyła. Niemcy ogłosili miasto twierdzą "Festung Warschau", co byłoby zabójcze dla mieszkańców i zabudowań. Do budowy fortyfikacji miało zgłosić się 100 tys. Polaków, stawiło się kilkudziesięciu. Tym samym warszawiacy zostali skazani na karę śmierci za niewykonanie rozkazu w warunkach wojennych. Powstanie musiało wybuchnąć. Było aktem samoobrony. Było odpowiedzią na panujący już piąty rok terror.
Bardzo podobny punkt wyjścia podaje Maria Trzcińska, a przypomina o niej po latach Aldona Zaorska. Wspomniany terror potęgowany był przez istnienie obozu koncentracyjnego KL Warschau, który pochłaniał dziennie życie setek Polaków, co było zgodne z rozkazem Himmlera i planem Pabsta. Warszawa miała zniknąć z mapy, a ludobójczą działalność obozowego kompleksu przerwało powstanie. To był akt zorganizowanej samoobrony!
Został jeszcze J.M.Rymkiewicz i jego Kinderszenen. Głośno było o książce, bo nie była poprawna. Wszak pisał o okrucieństwie Niemców, a nie nazich. Wyciąga na światło dzienne fakty, o których winno być cicho. Przytacza wypowiedzi tych, którzy przeżyli masakrę - Niemcy podesłali goliata, mały czołg wypełniony toną materiałów wybuchowych. Zginęło około 300 osób, w tym głównie kobiety i dzieci. W rozdziale Powstanie jako wybuch szaleństwa tłumaczy, że komunistom chodziło o to, żeby ukazać Polaków jako ludzi, którym ktoś powinien założyć kaftan bezpieczeństwa. Do propagandowego chóru dołączali inni. Np. Pobóg-Malinowski uważał powstanie za największe w dziejach Polski nieszczęście, a jej uczestników za szaleńców. Dowódcy byli szaleńcami-łajdakami i zasłużyli na karę śmierci, co najmniej przez rozstrzelanie, a żołnierze szaleńcami-bohaterami, bo umierali bez sensu. Autor Najnowszej historii politycznej nie dostrzegł, że szaleństwo Polaków, którzy zdecydowali się na swoje szaleńcze Powstanie, było tylko odpowiedzią na szaleństwo, wobec którego stanęli, z którym musieli się zmierzyć i któremu musieli sprostać. [..] To szaleństwo, na które Polacy odpowiedzieli swoim szaleństwem, można by nazwać szaleństwem wojny albo szaleństwem niemieckiej wojny [s.191].
I tak wracam do tytułu posta. Musimy pamiętać, że za śmierć 200 tysięcy warszawiaków i zniszczenie stolicy odpowiadają Niemcy, a nie powstańcy!
Historia to magistra vitae, ale my wciąż nie chcemy się uczyć...