Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ameryka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ameryka. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 31 marca 2014

#352 - Superman: Kuloodporny [Grant Morrison & Rags Morales]

Kiedy po lekturze przeciętnych „Technik zastraszania” zapoznałem się z komiksem „Superman i Ludzie ze Stali”, kolejną pozycją spod szyldu Nowego DC Comics, byłem zaskoczony dwiema rzeczami. Po pierwsze, zdziwiło mnie, że można stworzyć gorszą fabułę od tej, którą przedstawił Tony S. Daniel w swojej opowieści o Batmanie. Po drugie, nie mogłem uwierzyć, że mam do czynienia z historią napisaną przez Granta Morrisona – scenarzystę wprawdzie kontrowersyjnego, jednak w mojej opinii z reguły stającego na wysokości zadania. Zaskoczenie było tym większe, że przecież „All-Star Superman” tego samego autora był rewelacyjną opowieścią, wypełnioną po brzegi świetnymi pomysłami. Tymczasem ostatni syn planety Krypton z „The New 52” okazał się zaledwie cieniem herosa uwiecznionego na kartach wyżej wymienionego tytułu. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

poniedziałek, 3 marca 2014

#350 - Stitches: A Memoir... [David Small]

W przebogatej ofercie komiksowych autobiografii nie brakuje tytułów, w których autorzy w nieprzeciętny sposób opowiadają o sobie – nawet mimo faktu, że nie stoi za nimi jakaś specjalnie wyjątkowa historia. Na przeciwnym biegunie znajdują się autentyczne opowieści z miejsca przyciągające uwagę czytelnika swoją tematyką, ukazujące bohaterów obarczonych bagażem nietypowych lub wstrząsających doświadczeń. Do tego grona z całą pewnością należą poruszający problem epilepsji „Rycerze świętego Wita” Davida B., jak również (niestety, niewydany w Polsce) komiks „Why I Killed Peter” Alfreda i Oliviera Ka, ukazujący losy mężczyzny zmagającego się z traumą dzieciństwa, jaką był gwałt dokonany przez księdza. Tego rodzaju historie byłyby godne zapamiętania nawet wtedy, gdyby ich warstwa narracyjna czy estetyczna pozostawiała wiele do życzenia. Tak samo jest w przypadku „Stitches” Davida Smalla, który z powodu zaniedbania rodziców oraz w wyniku (rzekomo) całkowicie bezpiecznej operacji stracił głos. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

sobota, 8 lutego 2014

#347 - Irredeemable [Mark Waid & Peter Krause]

O "Irredeemable" wspominałem już jakiś czas temu. Niedawno wreszcie udało mi się przeczytać całość składającą się na 37 zeszytów. Dla tych, którym nie chce się sprawdzać recenzji pierwszego tomu: głównym bohaterem serii jest Plutonian, kolejny klon Supermana, różniący się od harcerza z Kryptonu tym, że pewnego dnia oszalał i zaczął wycinać w pień całe kraje. [więcej na Kolorowych Zeszytach]

sobota, 18 stycznia 2014

#343 - Batman: Techniki zastraszania [Tony S. Daniel]

Chyba każdy fan przebierającego się w „roboczy” strój Bruce’a Wayne’a ma swój ulubiony aspekt postaci Batmana. Dla niektórych będzie on jednym z najlepszych na świecie detektywów, dla innych bohaterem zmagającym się z groźnymi, czasem wręcz przerażającymi przeciwnikami. Sam należę do grupy czytelników, dla których Zamaskowany Krzyżowiec jest przede wszystkim postacią tragiczną, spowitą mrokiem, bez przerwy balansującą na granicy szaleństwa. Bardziej od otoczenia Wayne’a (jego adwersarzy i zagadek, jakie musi rozwiązać w danym epizodzie swoich przygód) interesuje mnie stan umysłu bohatera oraz fakt, że pod pewnymi względami jest on niepokojąco podobny do tych, z którymi walczy. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

niedziela, 27 października 2013

#332 - Na własny koszt - Komiksowy pamiętnik bywalca burdeli [Chester Brown]

Jak wygląda powszechne wyobrażenie o dziwkarzach? Prawdopodobnie tak samo, jak o alkoholikach czy narkomanach – że są to ludzie odrażający lub nie radzący sobie ze swoim życiem. Tymczasem zawarta w kadrach rzeczywistość Chestera Browna, twórcy „Komiksowego pamiętnika bywalca burdeli”, wbrew zapowiedziom skandali oraz wielkich nieprzyzwoitości, wygląda zupełnie inaczej, a przy okazji, jak wiele innych, szczerych do bólu historii autobiograficznych, pokazuje pewną bardzo ważną rzecz. [więcej na stronie Alei Komiksu]

piątek, 27 września 2013

#329 - Co tam czytam? [4]

Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji (aczkolwiek etykieta recenzje znajdzie się w każdym z takich wpisów, żebym sztucznie zwiększył sobie statystyki, a jakże). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.

Co tam w serii Fables?

Przed chwilą sprawdziłem, kiedy ostatnio wspominałem o Baśniach, i okazało się, że dokładnie cztery lata i dwanaście dni temu. Trochę minęło. W tym czasie zmienił się świat, zmieniłem się również ja i moje życie, ale nikogo to nie obchodzi, a poza tym to nie blog o tym. O serii Willinghama i Buckinghama wspominam po raz kolejny, ponieważ mozolnie nadrabiam zaległości, dzięki czemu w tej chwili jestem tuż po setnym zeszycie. Jeszcze do niedawna sporo narzekałem na Fables, nawet w sierpniowym tekście o Invincible i w rozmowach ze znajomymi. Dlaczego? W komiksie Kirkmana niemal od początku bohaterowie mieli przed sobą główny cel, ważne zadanie do wykonania. Kiedy problem został już rozwiązany, scenarzysta nie zastosował prostego wyjścia w postaci pojawienia się nowego, jeszcze silniejszego przeciwnika i tym samym sprawił, że jego historia utrzymała wysoki poziom. W Baśniach, kiedy pokonano Adwersarza, zastosowano właśnie to najprostsze wyjście: nowy, jeszcze silniejszy przeciwnik. Nuda. Tak w każdym razie wspominałem Fables po dłuższej przerwie, tymczasem kiedy wróciłem do czytania, okazało się bardzo szybko, że autorzy nadal dają radę. Owszem, to nie Invincible, gdzie pomysły Kirkmana zachwycają właściwie co chwilę, są słabsze momenty, ale to ciągle dobra seria i przyjemna lektura. Nudy właściwie nie ma, Willingham zawsze może odejść od głównego wątku i wykorzystać postacie z drugiego albo trzeciego planu, których ma w zanadrzu całe mnóstwo. Podsumowując, nadal zostaję przy tym komiksie, chciałbym już być na bieżąco. Mam też nadzieję, że kiedy najnowszy wróg Baśniowców także zostanie pokonany, kolejne wyzwanie będzie bardziej interesujące od nowego, jeszcze silniejszego nieprzyjaciela.

wtorek, 24 września 2013

#328 - Żywe Trupy: Co przed nami [Robert Kirkman & Charlie Adlard]

Powtórka z rozrywki czy nie, czytając osiemnasty tom Żywych Trupów po raz pierwszy od bardzo długiego czasu od początku do końca lektury czułem dokładnie to, co chciałem czuć za każdym razem dzięki tej serii. Wreszcie znowu zaczynam niepokoić się o bohaterów i znowu zależy mi na ich losie. Pytanie, na jak długo, ale póki co ponownie świetnie się bawię. Nowy czarny charakter, Negan, to kawał nieobliczalnego, chorego i przerażającego skurwiela, który może wyrządzić Rickowi szkodę o wiele większą od wcześniejszego pozbawienia go dłoni. Oczywiście wiem, że Negan to tak naprawdę nowa wersja Gubernatora, zaś sytuacja podobna do tej z Co przed nami miała już w Żywych Trupach miejsce, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Zobaczymy, czy po zakończeniu tego wątku scenarzysta wymyśli coś nowego, czy może wróci do punktu wyjścia. Wolałbym tę pierwszą opcję, praktycznie w każdej z ostatnich recenzji związanych z tą serią narzekałem, że prędzej czy później opowieść Kirkmana zacznie zjadać własny ogon. Zdania nie zmieniam, niemniej pozostaje faktem, że już kilkukrotnie oczekiwałem tomu będącego powodem do mojego rozstania się z Rickiem i spółką, tymczasem autorzy konsekwentnie odkładają ten moment na później. To spore osiągnięcie, teraz nie zaszkodziłoby, żeby poziom najnowszego wydania zbiorczego został utrzymany chociaż trochę dłużej niż przy ostatniej zwyżce formy. Najnowszy wątek przypadł mi do gustu, nawet bardzo, więc to jeszcze nie czas na pożegnanie.

poniedziałek, 9 września 2013

#325 - Co tam czytam? [3]

Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji (aczkolwiek etykieta recenzje znajdzie się w każdym z takich wpisów, żebym sztucznie zwiększył sobie statystyki, a jakże). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.

Co tam w Forever Evil?

Kiedy piszę o komiksach ze stajni Marvela (wiem, że robię dość rzadko), zdarza mi się wspominać o tym, że tak naprawdę nie mam o nich pojęcia, bo nie śledzę i nigdy nie śledziłem na bieżąco losów poszczególnych bohaterów ani nie jestem w stanie połapać się we wszystkich wiekopomnych, wpływających na całe uniwersum wydarzeniach, które i tak średnio mnie interesują. Tak po prostu jest. Ale po lekturze pierwszego zeszytu miniserii Forever Evil, złapałem się na tym, że o postaciach z DC wiem równie mało. Jakieś No Man's Land, jakieś The New 52... to nie dla mnie. Podejrzewam, że owszem, to bardzo ciekawe sprawy, jednak mi wystarczy dosłownie kilka podstawowych faktów, jak choćby świadomość, że istnieje ktoś taki jak Batman. Albo że łysy facet występujący na pierwszych stronach tej historii to Lex Luthor. Niemniej muszę przyznać, że Forever Evil zdołało trochę mnie zaciekawić. O ile się orientuję, szykuje się kolejna wiekopomna, wpływająca na wszystko i wszystkich grubsza afera. Na początku ktoś uwalnia z więzień całe zastępy superłotrów, co trochę śmierdzi starym i znanym chyba każdemu planem Bane'a, jednak tym razem skala całego wydarzenia jest o wiele większa. Po pewnym czasie większość uwolnionych przestępców zbiera się w jednym miejscu, by wysłuchać tego, co ma im do powiedzenia grupa Crime Syndicate, będąca złymi odpowiednikami bohaterów z Justice League - zamiast Supermana jest Ultraman, zamiast Batmana Owlman, zamiast Green Lanterna Power Ring i tak dalej. Ich przywódca ogłasza, że cała grupa przybyła z innego świata, by opanować ten, co właściwie już im się udało, bo członkowie Justice League... nie żyją. Nieźle, prawda?

Oczywiście nie wierzę w to, że Geoff Johns zabił na śmierć najważniejszych superbohaterów DC. Albo wcale nie zabił, albo zabił, ale nie na śmierć. Tak czy inaczej, wynikające z tego konsekwencje mogą być interesujące, bo w regularnych seriach nieobecne postacie wchodzące w skład Justice League zostaną zastąpione swoimi przeciwnikami. Ma się rozumieć, że w przypadku tego wielkiego wydarzenia również nie zdołam być na bieżąco z pomysłami autorów, ale wygląda na to, że będzie się działo. Nie tylko wśród "poległych", bo taki na przykład Nightwing może się już nie pozbierać po tym, co spotkało go w pierwszym zeszycie Forever Evil. Chyba, że nastąpi reset uniwersum albo całość okaże się na przykład snem Alfreda.

Podsumowując, miniseria robi niezłe, mocne wejście, ze sporą ilością dobrych plansz Fincha (zwłaszcza tych wypełnionych czarnymi charakterami) oraz ciekawym pomysłem na całość. Teraz wszystko zależy od tego, jak będzie wyglądał ciąg dalszy. I jeszcze jedna sprawa. Ultraman wyraźnie cierpi, kiedy padają na niego promienie słońca, więc w Forever Evil rozwiązuje ten problem, zasłaniając słońce księżycem. Nie wiem, jak to zrobił, skoro słońce wyraźnie go rani, a przecież wykonując tę czynność, musiał wystawić się na jego działanie, ale nieważne, mam inne pytanie. Księżyc zasłania słońce, Ultraman jest bezpieczny. Fajnie. I co, teraz zatrzyma naszą planetę, czy za każdym razem, kiedy słońce lekko "wysunie" się zza księżyca, będzie podlatywał i powtarzał cała zabawę, żeby promienie ponownie przestały mu przeszkadzać? Albo czegoś nie dostrzegłem, albo cały pomysł nie ma sensu i należy zaliczyć go do wpadek. Śmieszna sprawa. Na szczęście poza tym jest w porządku i warto sprawdzić ten komiks, nawet jeśli tak jak ja w ogóle nie jesteście na bieżąco z bohaterami DC.

niedziela, 25 sierpnia 2013

#323 - Co tam czytam? [2]

Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji (aczkolwiek etykieta recenzje znajdzie się w każdym z takich wpisów, żebym sztucznie zwiększył sobie statystyki, a jakże). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.

Co tam w serii Saga?

Saga to stosunkowo nowa (do tej pory ukazało się 13 zeszytów) seria pisana przez Briana K. Vaughana i rysowana przez Fionę Staples. Gdybym chciał Was do niej zachęcić, określiłbym ją jako "Gwiezdne Wojny z ruchaniem i wulgaryzmami", chociaż nie wiem, czy brzmi to jak bodziec do sięgnięcia po tę historię. Gdybym z kolei chciał Was do niej zniechęcić, nie bez złośliwości nazwałbym ją "Modą na sukces w kosmosie". Czego bym nie stwierdził, obie frazy odpowiadają faktycznemu stanowi rzeczy i wcale wzajemnie się nie wykluczają. Z jednej strony mamy tutaj rozmach i epickość tułaczki po nieprzebytej przestrzeni kosmicznej, z drugiej, banalny początek z punktem wyjścia w postaci odwiecznej wojny dwóch ras. To jeszcze nie wszystko. Zdarza się tak, że dwoje wrogo nastawionych do siebie żołnierzy, Alana i Marko, zakochuje się w sobie, dezerteruje i ma dziecko. A potem ścigają ich niemal wszyscy, począwszy od ich własnych armii, pragnących ukarać ich za zdradę i spłodzenie mieszańca, po zatrudnionych przez poszczególne frakcje, śmiertelnie groźnych najemników. Rozpoczyna się wielka ucieczka. Czytelnik nie musi zastanawiać się, czy Hazel, córka głównych bohaterów, przeżyje, ponieważ okazjonalnie pojawia się w komiksie jako dorosły narrator. Pytanie tylko, co z resztą i czy w operze mydlanej Vaughana zwyciężą dobro i miłość, czy na przykład strzelający z mechanicznej ręki robot?

Wbrew pozorom czyta się to świetnie, z uwzględnieniem faktu, że to nie jest ani Y: the Last Man ani Ex Machina. Tamte serie, napisane przez tego samego scenarzystę, zawierały (nawet jeśli tylko gdzieś w tle) poważniejsze treści, natomiast w Sadze póki co panuje czysta, niczym nieskrępowana rozrywka. Niektóre pomysły śmieszą, inne są głupie, ale mimo to Vaughan cały czas trzyma poziom. Potrafi tworzyć interesujące postacie, dodaje do tego dobre, brzmiące autentycznie dialogi, dorzuca świat, gdzie może się wydarzyć dosłownie wszystko i... wygrywa. Nie mam pojęcia, do czego to wszystko zmierza, jednak na razie świetnie się bawię. Nie trzyma mnie przy tym żadna wielka tajemnica. W Y: The Last Man chciałem wiedzieć, co było powodem zagłady mężczyzn, w jeszcze nie dokończonej przeze mnie serii Ex Machina od samego początku w powietrzu wisi katastrofa i w czasie lektury bez przerwy zastanawiałem się, jaki będzie marny koniec burmistrza. Tutaj tego nie ma. Wiem, że Hazel przeżyje, a odpowiedź na pytanie, czy to samo uda się jej rodzicom, średnio mnie interesuje. Nawet nie wiem, czy planowo ma to być zamknięty cykl, czy coś bez z góry zaplanowanej liczby zeszytów. Po prostu czytam z szerokim uśmiechem na twarzy, podziwiając przy tym świetne rysunki. Parę razy sam nie miałem pojęcia, dlaczego tracę czas na komiks, w którym bohaterowie podróżują do miejsca zwanego Rocketship Forest, skąd mają zamiar opuścić planetę dzięki rosnącej na drzewie rakiecie, albo co mnie obchodzi, że przez kilka odcinków jednym z ich największych problemów jest niezapowiedziana wizyta rodziców ojca Hazel... albo to, że Marko miał kiedyś narzeczoną, a teraz ma wściekłą, pragnącą zemsty byłą narzeczoną... ale i tak czytałem dalej, będę czytał i polecam. Bo w tym wypadku "Moda na sukces w kosmosie" wcale nie jest obraźliwym stwierdzeniem.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

#321 - Co tam czytam? [1]

Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan. Jeśli ktoś jest wyjątkowo znudzony, może wyszukać gdzieś w starych wpisach podobną rzecz, a mianowicie "cykl" Po łebkach, który zmarł śmiercią naturalną po jednej odsłonie. Może tym razem będzie inaczej. Zobaczymy. Cały czas chcę pisać o komiksach, od pewnego czasu wrzucam teksty głównie na inne strony, a przecież czytam całą masę innych opowieści obrazkowych. Chcę pisać też o nich, niekoniecznie tak, jak choćby dla Gildii Komiksu. Czasami mam ochotę na skreślenie czegoś pozbawionego przemyślanych zdań, filozofii, czegoś na szybko. Czasami zamiast pisać, że coś jest świetne, wolę stwierdzić, że jest wyjebane, a tutaj nikt mi tego nie zabroni. Po to powstał ten cykl, który być może zostanie tu na dłużej.

Co tam w serii Invincible?

Jakiś czas temu przestałem pisać o tym komiksie. Trochę dlatego, że narobiłem sobie zaległości, ale ważniejszym powodem było to, że trzaskanie recenzji kolejnych tomów straciło jakikolwiek sens. I tak składałyby się głównie z szybkiego nakreślenia fabuły i akapitu poświęconego moim w pełni zasłużonym pochwałom. Zaległości nadrobione, niedawno Invincible dobił do setnego zeszytu i seria nadal jest wyjebana. W przeciwieństwie do Fables (ten cykl też muszę nadrobić, bo zdaje się, że nie ruszyłem go już od paru lat), gdzie na początku bohaterowie musieli pokonać głównego przeciwnika, po czym pojawił się po prostu kolejny, silniejszy, tutaj nie ma mowy o tak prostych i oczywistych rozwiązaniach. Po zakończeniu Viltrumite War pojawiło się tyle świetnych wątków, że w czasie lektury sam nie wiedziałem, którym zachwycać się bardziej. Ciągłe zwroty akcji robią niesamowite wrażenie i nie nudzą na zasadzie: "O, kolejna rzecz, która niby miała mnie zaskoczyć? Znowu?". Kirkman to zły człowiek, ma głęboko w dupie oczekiwania swoich czytelników. Najpierw coś zapowiada, potem okazuje się, że całkowicie świadomie kłamał, a ja i tak byłem zadowolony, bo dał mi coś jeszcze lepszego niż w zapowiedziach. I Wy też będziecie. Jednocześnie czytając Invincible ma się świadomość, że to w pełni autorski komiks, w którym scenarzysta naprawdę może zrobić, co tylko zechce. Zabicie głównego bohatera? Dlaczego nie? Zabicie wszystkich bohaterów serii? Dlaczego nie? A jeśli czyjeś odejście to tylko pozory, wyjaśnienie całej sytuacji jest przedstawione tak, że zamiast krzyczeć, że mnie oszukano, byłem jeszcze bardziej usatysfakcjonowany. W Sweet Tooth prawie zawsze było wiadomo, że jeśli ktoś jest dobry, później okaże się zły, tutaj na szczęście nic nie jest oczywiste. Raz jest zabawnie, innym razem śmiertelnie poważnie, a ja nie zawiodłem się jeszcze ani jednym zeszytem (jeśli nawet, zdążyłem już o tym zapomnieć). Dodajmy do tego niesamowitą stronę graficzną i dostajemy jedną z najlepszych serii, jakie czytałem w życiu, nie tylko tych superbohaterskich. Jeszcze nie znacie? No co Wy?

czwartek, 18 lipca 2013

#316 - Sweet Tooth: Wild Game [Jeff Lemire]

I już po wszystkim. Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami, Wild Game rzeczywiście jest ostatnim tomem serii Sweet Tooth. Serii towarzyszącej mi od września 2009, kiedy przeczytałem pierwszy zeszyt i, co widać po recenzji, byłem nim bardzo zafascynowany, aż do wczoraj. Po drodze okazało się, że komiks autora Opowieści z Hrabstwa Essex wcale nie jest aż tak wspaniały, jak sugerowałyby to początkowe odcinki oraz teksty na ostatnich stronach okładek. Głównym problemem było stosowanie ciągle tego samego patentu, polegającego na tym, że Lemire stawiał czytelnika przed nową zagadką, po czym kilka zeszytów dalej prezentował jej rozwiązanie, najczęściej oparte na "niespodziewanym" zwrocie akcji: ktoś z pozoru dobry tak naprawdę był zły, schronienie tak naprawdę było pułapką i tak dalej, do znudzenia. Nie muszę dodawać, że z biegiem czasu tego rodzaju pomysły stawały się coraz mniej zaskakujące. W Unnatural Habitats, poprzednim tomie, doszła do tego jeszcze niezbyt przekonująca mnie odpowiedź na pytanie, skąd wzięła się plaga, która zdziesiątkowała ludzi, a następnie doprowadziła do powstania hybryd. Czasami narzekałem też na nierówną kreskę, ale w ostatnich wydaniach zbiorczych przestało to być problemem. Z drugiej strony, seria pomimo częstego braku polotu ciągle miała w sobie coś fascynującego, coś więcej niż przyciągające mnie do niej, zwykłe przyzwyczajenie. Ciekawy świat, interesujący bohaterowie, dość nietypowe spojrzenie na postapokalipsę, atmosfera dziwności tak charakterystyczna dla wielu tytułów spod szyldu Vertigo. Czytając kolejne tomy, ciągle miałem bardzo mieszane uczucia. Kiedy czwarty z nich, Endangered Species, okazał się wreszcie tym, co miałem nadzieję znaleźć w Sweet Tooth już na samym początku, następujący po nim Unnatural Habitats ponownie zatarł dobre wrażenie. W dodatku okazało się, że to już prawie finał. A przecież Lemire stworzył komiks już od pierwszych odcinków sugerujący, że sprawdzi się najlepiej w postaci niekończącej się serii drogi. Tak czy inaczej, nadszedł czas na podsumowanie. Jak wyszło? Cały czas nie mogłem się zdecydować, co myśleć o przygodach Gusa i Jepperda, więc czy zbiór Wild Game pomógł mi ostatecznie stwierdzić, czy było warto?

Przyznaję, że podchodziłem do tego tomu dość sceptycznie. W ogóle nie oczekiwałem, że coś jeszcze zdoła mnie tu zaskoczyć, tym bardziej, że sama okładka zdaje się przynajmniej częściowo zdradzać, jaki los czeka głównego bohatera. Mimo wszystko muszę przyznać, że Lemire wyszedł z zakończenia swojej serii z klasą i nawet jeśli w momentach, kiedy tajemnice przestawały być tajemnicami, ponownie czułem się nie do końca usatysfakcjonowany, rozwiązał to tak, że odpowiedzi nie powodowały uderzania otwartą dłonią w czoło. Nawet wspomniany przy okazji recenzowania Unnatural Habitats wątek ingerencji starożytnych bogów został doprowadzony do końca w taki sposób, że pomysł autora nie drażni. Siedem z ośmiu wchodzących w skład Wild Game zeszytów to po prostu kontynuacja, dokładnie taka, jakiej spodziewał się każdy stały czytelnik serii. Ostatni odcinek to coś bardzo przypominającego zakończenie Y: The Last Man: autor przenosi nas o kilka lat w przyszłość, przedstawiając dalszy ciąg wydarzeń sprzed kilku stron w postaci retrospekcji. Pewnie jestem strasznie miękki, ale tego rodzaju prosty zabieg ponownie (czytając komiks Vaughana i widząc dotykający moich "dobrych znajomych" upływ czasu miałem tak samo) chwycił mnie za serce i wzruszył. Poza tym naprawdę nie lubię pożegnań z bohaterami, do których się przyzwyczaiłem, nawet jeśli to jedynie rysunkowe postacie żyjące wyłącznie na papierze. Najważniejsze jest jednak to, że cały tom Wild Game wypadł bardzo dobrze, Lemire stanął na wysokości zadania. Szkoda, że nie trzymał takiego poziomu przez cały czas.

Sweet Tooth to sześć tomów, z czego Out of the Deep Woods, otwierający serię, był tylko niezły, ale jednocześnie intrygujący, przez co zachęcał do sprawdzenia reszty. A reszta to dwa dobre wydania zbiorcze (Endangered Species i Wild Game) i trzy, których nie mogę uznać za do końca udane. Teoretycznie rachunek jest prosty, z drugiej strony nadal nie potrafię zdecydowanie stwierdzić, że Lemire napisał i narysował komiks, którego lektura była dla mnie stratą czasu. Nie polecam go wszystkim, to rzecz mocno nierówna, jednak czytelnicy lubiący postapokalipsę oraz ci tak jak ja zakochani w Vertigo powinni po niego sięgnąć, nawet pomimo wielu, naprawdę wielu wątpliwości oraz wad, o jakich pisałem w tej recenzji oraz we wszystkich poprzednich. Autor dał mi trochę okazji do pastwienia się nad rzeczami, które mu nie wyszły, ale kończąc finałowy, czterdziesty zeszyt, i tak pomyślałem: "Szkoda, że to już koniec". I chyba właśnie to zdanie najlepiej podsumowuje moje uczucia do tej serii.

czwartek, 11 lipca 2013

#314 - Hellblazer: Damnation's Flame [Garth Ennis & Steve Dillon]

Się zdziwiłem, ale ten tom jest o wiele, wiele lepszy niż denerwujący stałymi patentami Ennisa Tainted Love. Od Fear and Loathing również. Trudno mi podjąć decyzję, czy mogę postawić go na równi z Dangerous Habits, ale jeśli jednak nie, to właśnie zbiór Damnation's Flame znalazłby się wyżej. Czteroczęściowa psychodeliczna podróż Constantine'a po alternatywnej wersji Nowego Jorku (opustoszałe ulice, czerwone niebo, wypływająca z budynków krew i znaki drogowe powycinane na skórze wisielców), odbywana w towarzystwie jednego z byłych prezydentów Stanów Zjednoczonych to świetna rzecz i co najważniejsze: nic nie razi tu ennisowską wtórnością, w każdym razie w czasie lektury w ogóle tego nie odczuwałem. Pewnie mógłbym napisać, że przecież voodoo było też w Kaznodziei, ale byłoby to całkowicie niepotrzebne czepianie się. Po najlepszej części tego tomu zostają już bardziej standardowe dla tego scenarzysty (ale za to z udziałem dwóch innych rysowników), rozwlekłe rozmowy przy stole zapełnionym alkoholem, ale w ich wypadku jest zupełnie jak z początkiem tego zbioru: nie miałem powodów do narzekania.

Pominąłem Bloodlines, a do przeczytania zostały mi jeszcze tomy Rake at the Gates of Hell i Son of Man (nie liczyłbym na to, że zajmę się nimi wkrótce), ale póki co występy Ennisa w Hellblazerze to dwa celne strzały i dwa pudła. Czyli mogło być gorzej, mogło również być lepiej i zobaczymy, co dalej. Delano zrobił dla tej serii ciekawsze rzeczy, sam Ennis też bywał bardziej w formie, ale nie jest źle, tyle że prawdę mówiąc zabrałbym się już za wydania zbiorcze autorstwa Ellisa i Azzarello. Sam nie wiem, czy ruszać resztę, słyszałem, że niespecjalnie warto i że nawet Milligan, którego uwielbiam, wypadł strasznie. Zobaczymy, pewnie i tak zanim dotrę do jego wersji Constantine'a, minie z pół dekady.

niedziela, 7 lipca 2013

#312 - Teczka [Tom Taylor & Colin Wilson]

Teczka Toma Taylora (scenariusz) i Colina Wilsona (rysunki) to bardzo sympatyczna niespodzianka od Wydawnictwa Komiksowego. Niespodzianka, bo po tych jedenastu stronach opowieści nie oczekiwałem niczego poza ewentualną niezłą rozrywką, o której mógłbym zapomnieć wkrótce po lekturze. Tymczasem ta historia nie dość, że oferuje zaskakująco wiele dobrego jak na swoją objętość, to jeszcze zapada w pamięć i na pewno utkwi mi w głowie na dłużej. Może nie na taki czas, jak niektóre wielkie i znaczące albumy, ale wydaje mi się, że pozostanie przeze mnie zapamiętana także wtedy, gdy większość krótkich komiksów czytanych w tym samym okresie już od dawna będzie czymś mniej znaczącym od mglistego wspomnienia. [więcej na Kopcu Kreta]

środa, 3 lipca 2013

#311 - Hellblazer: Tainted Love [Garth Ennis & Steve Dillon]

Tainted Love, kolejny tom Hellblazera napisany przez Gartha Ennisa i narysowany przez Steve'a Dillona. O tym drugim napisałem wcześniej chyba wszystko, co było do napisania, już dawno mnie znudził i od czasu, kiedy miałem w rękach ostatni zilustrowany przez niego komiks, nic się nie zmieniło. Przynajmniej nie przeszkadza na tyle, żeby psuć mi ewentualną przyjemność obcowania z chorą wyobraźnią autora Kaznodziei. Ewentualną, bo jak wiadomo, z jego pomysłami też bywa różnie, na przykład poprzedni zbiór przygód Constantine'a był kiepski. Tym razem wyszło lepiej, aczkolwiek nie mogę stwierdzić, że jestem zachwycony.

W Tainted Love główny bohater upada na samo dno, po rozstaniu się z Kit w Fear and Loathing zaczyna pić, zostaje bezdomnym, zapomina o swoich magicznych zdolnościach i po prostu trwa, czekając, aż wykończy go alkohol albo zimno. Czytelnik oczywiście wie, że John w końcu z tego wyjdzie, pytanie tylko: jak? W międzyczasie spotyka na swojej drodze kilka dodatkowych problemów, jak choćby króla wampirów. I tutaj zacznie się moje narzekanie. Finał tej historii trochę za bardzo przypomina mi wątek ze święconą wodą z tomu Dangerous Habits. Okoliczności są trochę inne, ale pomysł scenarzysty został oparty na tym samym patencie. Później znowu czuję, że mam do czynienia z powtórką: tytułowa opowieść o przyzwanym demonie, zresztą całkiem niezła, kojarzy się z tym, co Ennis napisał do Rare Cuts. Reszta Tainted Love to właściwie wycieczka po ulubionych wątkach tego autora: poza wampirem i demonem jest sporo przemocy, długie rozmowy przy kieliszku, II wojna światowa, religia i zły kapłan, który niczym Jessie Custer wydziera się na Boga i demoluje krzyż, a potem podpala kościół, co z kolei wielokrotnie miało miejsce w True Faith. Nie jestem wielkim fanem tego scenarzysty i nie czytałem wszystkiego, co wydał (może w pozostałych scenariuszach błyszczy pomysłowością - jeśli tak, niech ktoś da mi znać, w których dokładnie), ale w komiksach, które znam, tego rodzaju rzeczy pojawiają się zawsze. Za każdym razem występuje co najmniej jedna z wyżej wymienionych, zrealizowana w bardzo podobny sposób. I chociaż Tainted Love nie jest złym tomem (czyta się dobrze, wszystko gra, scena z żyletką daje radość i szczęście), w czasie lektury zadawałem sobie pytanie: ileż można? To wszystko już było, wiele razy, a jeśli ktoś czytał Preachera przed Hellblazerem, sytuacja wygląda tak: to wszystko już było, wiele razy, w dodatku na dużo wyższym poziomie. Ennis wałkowany po raz kolejny może stać się w oczach czytelnika więźniem samego siebie i nudzić pomysłami, które paradoksalnie są jego znakiem firmowym odróżniającym go od innych scenarzystów. I tak samo jest również tutaj. To dobry komiks, ale byłby o wiele ciekawszy, gdybym zapoznał się z nim przed pozostałymi historiami tego autora. Niestety, na to już za późno, więc trochę kręcę nosem, ale ogólnie źle nie jest. Na pewno dużo lepiej niż w Fear and Loathing.

wtorek, 9 kwietnia 2013

#293 - Pjongjang [Guy Delisle]

Nawet gdyby niedawne groźby ze strony Korei Północnej oraz prawdopodobieństwo wojny z jej południowym sąsiadem w ogóle nie miały miejsca, "Pjongjang" i tak byłby komiksem ważnym i wartym wznowienia. Guy Delisle z właściwym sobie niesamowitym zmysłem obserwacji przedstawia kraj tak absurdalny, że aż czasami chciałoby się oskarżyć autora o wymyślanie kolejnych niedorzeczności wyłącznie na potrzeby swojej historii. Już po kilku stronach nikogo nie powinien dziwić fakt, że lekturą zabraną przez niego w podróż jest "Rok 1984". W kraju rządzonym przez Kim Dzong Ila może i nie ma teleekranów pozwalających na zaglądanie obywatelom do mieszkań, może nie działa Policja Myśli, jednak poza tym różnic między północnokoreańską rzeczywistością a słynną powieścią Orwella jest naprawdę niewiele. [więcej na stronie Alei Komiksu]

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

#292 - Żywe Trupy: Powód do strachu [Robert Kirkman & Charlie Adlard]

W poprzednich recenzjach kolejnych tomów Żywych Trupów byłem umiarkowanie zadowolony, pisząc, że ciągle jest całkiem dobrze, ale jednocześnie marudząc, że takiej serii nie da się ciągnąć w nieskończoność. Nadal tak uważam, ale z uśmiechem na twarzy przyznaję, że Powód do strachu, siedemnaste wydanie zbiorcze, szybko i skutecznie zamknęło mi mordę. Lepiej późno niż wcale. To najlepsze odcinki cyklu od czasu Stworzeni by cierpieć (tom ósmy), gdzie Kirkman bezlitośnie wymordował sporą część najważniejszych bohaterów swojego komiksu, pokazując czytelnikom, że w jego scenariuszach może zdarzyć się wszystko i żadna postać nie jest bezpieczna. No tak, ale później na kolejne zgony reagowałem co najwyżej obojętnym ziewnięciem, nie pamiętam, kiedy ostatnio naprawdę przejąłem się losami Ricka i jego przyjaciół. Żywe Trupy przez cały ten czas były dobrą lekturą, ale po tak częstym uśmiercaniu bohaterów zaskakiwanie odbiorcy stawało się coraz trudniejsze. Trzymając w rękach Powód do strachu znowu czułem się tak, jak za dawnych czasów, kiedy czytałem ten komiks, a moje szczęka leżała gdzieś na podłodze.

To prawda, że Kirkman może zaskakiwać chyba tylko w jeden sposób, mianowicie pokazując kolejne sceny okrucieństwa wpływającego na coraz bardziej pokręcone relacje pomiędzy bohaterami. Ale to nieważne, w siedemnastym tomie znowu robi to tak, że przewracając kolejne strony robiło mi się niedobrze i byłem autentycznie poruszony. Tego właśnie oczekuję od Żywych Trupów. Autorom znowu się udało, co prawda musiałem czekać na to przez wiele miesięcy (co ja piszę... lat!), jednak mam nadzieję, że tym razem potrwa to trochę dłużej niż ostatnio i kolejne wydanie zbiorcze będzie tak samo dobre. Tyle razy wspominałem o tym, że seria Kirkmana w końcu zacznie zjadać swój własny ogon, ale kto wie, być może jednak uda się tego uniknąć, przynajmniej na jakiś czas. Bo nie wierzę, że na zawsze.

W siedemnastym tomie sytuacja znowu trochę się zmienia, zmienia się położenie bohaterów oraz pozycja Ricka w grupie. Kiedyś stracił prawą dłoń i od tego czasu nie jest już tak sprawny, jak wcześniej, teraz mógł stracić coś więcej, ale na rezultaty trzeba poczekać. I nie będzie chyba żadną niespodzianką, kiedy napiszę, że Powód do strachu wita naszych znajomych nowymi problemami, jednak nadal są to problemy głównie z ludźmi. Chodzące trupy przewijają się gdzieś tam w tle, będąc jedynie pretekstem do sadyzmu i okrucieństwa tych, którzy przeżyli. Nic nowego. Nowy, a raczej odnowiony, jest za to mój entuzjazm. Znowu wierzę w tę serię i czekam na ciąg dalszy z dużo większą niecierpliwością niż zazwyczaj.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

#290 - Tom Strong [Alan Moore & Chris Sprouse]

Czytaliście może serię Promethea? Jeśli tak i jeśli chcielibyście wiedzieć, z czym się je Toma Stronga, inny komiks Alana Moore'a (tym razem odpuszczę sobie truizmy o jego szaleństwie i geniuszu), weźcie wszystko, co było w Promethei, czyli kuriozalnych superbohaterów oraz ich przeciwników razem z całym opisem konstrukcji wszechświata, z apokalipsą i niszczącym umysł finałowym zeszytem, po czym odejmijcie tę bardziej poważną część. Macie Toma Stronga, czyli pulpę i czystą zabawę autora Strażników. Zresztą, kto zna Prometheę, ma już za sobą jeden gościnny występ głównych bohaterów serii o kolejnej wariacji Supermana, człowieku niemal niepokonanym, o nieprzeciętnej sile oraz inteligencji. Moore bawił się już w takie coś pisząc scenariusze do Supreme, ale tam, pomimo wszechobecnej pulpy, istniało jednak poważniejsze przesłanie. Tutaj tego nie ma. Zbliżamy się więc do Ligi Niezwykłych Dżentelmenów, serii, gdzie celem autora też była głównie dobra zabawa, jednak tam występowała również erudycja i niesamowite pomysły na wykorzystanie mniej lub bardziej znanych postaci stworzonych przez innych ludzi. W przygodach Toma Stronga nie ma także tego. Chcę przez to powiedzieć, że jeżeli ktoś ma ochotę sięgnąć po tę serię, nie powinien oczekiwać niczego innego niż komiksu, w którym scenarzysta najwidoczniej chciał odpocząć od skomplikowanych wątków i ważnych treści. Mam wrażenie, że część jego czytelników może jednak spodziewać się po nim czegoś więcej, przez co po lekturze odczują lekki zawód. Tak jak ja.

Nie zrozumcie mnie źle, Tom Strong to naprawdę dobry komiks, przypuszczam, że spełniający wszystkie założenia swoich twórców. Pierwszy tom Toma (tak, wiem, wyjątkowo słaba gra słowna) zdołał mnie zachwycić przede wszystkim prostotą i nieskrępowaną wyobraźnią Moore'a, na początku wprowadzającego czytelnika w swój pulpowy świat, z wychowywanym w nietypowych warunkach, skazanym na wyjątkowość głównym bohaterem, jego żoną i córką, mechanicznym lokajem Pneumanem i Solomonem, pomocnikiem będącym obdarzonym ludzką inteligencją gorylem. Czuć w tym frajdę autora z pisania tak prostych rzeczy. Na początku Strong walczy między innymi z Modular Manem, istotą pragnącą opanować świat za pomocą mechanicznych, zwielokrotnionych kopii samego siebie, później musi stawić czoło atakowi armii pochodzącej z alternatywnej rzeczywistości, w której główną potęgą są Aztekowie, ściera się z nazistkami oraz udaje w przymusową podróż w czasie do początków ziemi, by na samym końcu paść ofiarą kolejnej intrygi swojego największego wroga. Zbiór pierwszych siedmiu zeszytów to świetna rzecz i gdyby seria utrzymywała tak wysoki poziom aż do końca, byłbym zachwycony. Szkoda, że później zwykle nie jest już aż tak dobrze.

W kolejnych odsłonach serii Moore i Sprouse, przy częstym udziale innych scenarzystów i rysowników, bawią się w liczące osiem stron miniatury, nieraz interesujące i zabawne, jednak najczęściej z jakiegoś powodu zabrakło w nich uroku i lekkości pierwszego tomu. W niektórych momentach pytałem sam siebie, ileż można? Zrozumiałem już wcześniej, że to ma być wyłącznie zabawa i pastisz, często niedorzeczny i z przymrużeniem oka, tylko że w paru miejscach autorzy trochę przedobrzyli. Nie wspominając o tym, że zdarzało się im przynudzać swoim eksploatowaniem jednego pomysłu (pulpa do potęgi) oraz o fakcie, że od pewnego momentu mimo wszystko zrobił się ze mnie wspomniany w pierwszym akapicie czytelnik oczekujący czegoś więcej, bo Moore to ktoś, kogo na to stać. Wiem, że marudzę, ale nie do końca bez powodu.

Ulgę przynosi czwarty tom Toma (przepraszam, naprawdę musiałem), ze świetną historią przedstawiającą postać o imieniu Tom Stone, alternatywną wersją głównego bohatera. Moore pokazuje, co mogłoby się stać, gdyby statek zabierający rodziców Stronga oraz ich czarnoskórego pomocnika na wyspę, gdzie mieli przeprowadzić swój eksperyment polegający na nietypowym wychowaniu dziecka, wypłynął tylko trochę później. Zmieniłoby się dosłownie wszystko. Czytając tę opowieść, znowu żałowałem, że seria nie utrzymuje takiego poziomu przez cały czas. Reszta czwartego tomu, cały piąty i większość szóstego to ponownie gościnne występy innych scenarzystów i rysowników. Pojawia się kilka znanych nazwisk, znów jest nierówno i momentami jednostajnie. Zdarzają się historie intrygujące, zdarzają się zabawne, ale niestety są też takie, których mogłoby nie być, a z powodu ich braku czytelnik niczego by nie stracił. Z kolei finał to powrót współpracy Moore'a i Sprouse'a, jak również powrót Promethei. Dobrze było ponownie przeżyć znaną z tamtej serii apokalipsę, tym razem z perspektywy Stronga. Dobre zakończenie serii.

Tom Strong jest komiksem trochę rozczarowującym, ale i tak wartym przeczytania. To w końcu Alan Moore, nawet nieco gorsza niż zazwyczaj forma (może inaczej: nieco inne, mniej satysfakcjonujące mnie podejście) i wsparcie w postaci mniej genialnych kolegów po fachu nie mogło pozbawić jego historii paru niezaprzeczalnych zalet. Niemniej ciekawą rzeczą jest różnorodność warstwy graficznej, uzyskana nie tylko za pomocą udziału dużej liczby rysowników. Sam Chris Sprouse pokazuje, że zmiany kreski nie stanowią dla niego większego problemu. Nie wspominając o tym, że niektórzy czytelnicy będą zapewne zdziwieni patrząc na twórcę tak poważnych rzeczy jak Strażnicy , V jak Vendetta czy Prosto z piekła, który pisał scenariusze do Toma Stronga tylko i wyłącznie po to, by dobrze się zabawić. I, mogę się z Wami założyć, robił to z uśmiechem na ustach. Jest w tej serii sporo pomysłów, dzięki którym uśmiech udziela się także czytelnikowi.

sobota, 19 stycznia 2013

#279 - Iron Man: Extremis [Warren Ellis & Adi Granov]

Bez bawienia się w trzymanie kogoś w napięciu napiszę od razu, że Iron Man: Extremis dał mi to, czego spodziewałem się po Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, czyli dobrą rozrywkę. Nie wiem, na ile mój pozbawiony świeżego podejścia, przeżerany od dzieciństwa przez opowieści obrazkowe mózg jest jeszcze w stanie wchłaniać podobne rzeczy, bo mam wrażenie, że wszystko to już gdzieś widziałem, ale i tak bawiłem się całkiem nieźle. Wyszło tak, że niedawno czytałem inną historię z Iron Manem w roli głównej, Pięć koszmarów, gdzie chodziło generalnie o to samo: zły, pozbawiony zasad moralnych człowiek dostaje w swoje ręce nową technologię, Tony Stark próbuje go pokonać i ledwo uchodzi z życiem, ale ostatecznie - wiadomo - wymyśla coś jeszcze lepszego i staje do walki po raz drugi. Pewnie za parę miesięcy, po przeczytaniu kolejnej setki komiksów, już nawet nie będę odróżniał Pięciu koszmarów od Extremis, ale to nieważne. Warren Ellis odwalił solidną, rzemieślniczą robotę, co prawda nie umywającą się do takich rzeczy jak Transmetropolitan czy Planetary, ale sprawdzającą się bardzo dobrze jako czytadło. Adi Granov nie do końca przekonuje mnie swoimi przypominającymi fotografie rysunkami, ale to znowu mój gust, prawda wygląda tak, że warstwa graficzna tej historii to pod wieloma względami coś niesamowicie imponującego. W kategorii przerobionych ostatnio komiksów, o których nawet nie warto za bardzo się rozpisywać, które wkrótce i tak zapomnę, bo wcześniej czytałem dziesiątki podobnych i przeczytam dziesiątki podobnych w przyszłości, ten jest na pewno jednym z najmniej wartych zapomnienia. Porządny produkt. Lubiącym takie rzeczy mogę tylko polecać, odradzam jedynie czytelnikom szukającym ambitnego arcydzieła. Nie ten adres.

niedziela, 6 stycznia 2013

#277 - Astonishing X-Men: Obdarowani [Joss Whedon & John Cassaday]

Nigdy nie ukrywałem, że nie jestem jakoś specjalnie zainteresowany komiksami Marvela. Nie ignoruję ich celowo, tak po prostu wychodzi. Mam inne priorytety i, choć co jakiś czas obiecuję sobie, że nadrobię związane z nimi zaległości, jakoś nigdy mi się to nie udaje. Ostatnia recenzja komiksu z tego wydawnictwa pojawiła się na moim blogu w 2009 roku, także sami widzicie, jak to wygląda. Jednak wolę DC, a konkretnie Vertigo, herosi Marvela zawsze kojarzyli mi się z bandą kolorowych, dziecinnych trykociarzy. Bardziej dziecinnych od reszty. Zdaję sobie sprawę, że niesłusznie i że wiem o tych postaciach tyle, co nic. Z pomocą w poszerzaniu wiedzy przyszła Wielka Kolekcja Hachette, o której napisano już tak wiele, że powodzenia, jeśli ktoś chciałby to wszystko najpierw znaleźć, a potem przeczytać. Powodzenia z odszukiwaniem rzetelnych informacji (których, swoją drogą, było bardzo niewiele głównie dzięki Hachette) pośród akapitów pełnych narzekania i bicia piany. Jeśli chodzi o mnie, nigdzie się nie wypowiadałem, szkoda mojego czasu na podobne dyskusje. Wolałem spokojnie zaczekać. Kupiłem numer pierwszy, Spider-Mana Straczynskiego i Romity, zamówiłem prenumeratę, wiedząc o tym, że dalsze tomy Kolekcji mogą nigdy się nie ukazać. Ale w końcu się ukazały. I bardzo dobrze. Na pierwszy ogień poszli Astonishing X-Men Whedona i Cassadaya.

Jeszcze kilka słów o Spider-Manie. Nagrodę w postaci mojego uznania za najlepszą recenzję otrzymuje Tomasz Kleszcz: Przychodzi zły koleś znikąd, dysponuje zajebistą mocą, ale Peter i tak go pokonuje, koniec historii. I tyle wystarczy. Ten komiks był słaby, bardzo słaby. Mam wrażenie, że znudziłby mnie, nawet gdybym czytał go jako czternastolatek. Bajka do szybkiego przekartkowania i zapomnienia, niezależnie od licznych pochwał, jakie dostała. Czyli moje śmieszne uprzedzenia w stosunku do Marvela tylko się potwierdziły. I, być może, gdybym nie zamówił prenumeraty przed lekturą Spider-Mana (pomijając fakt, że w ciągu ostatnich miesięcy zdążyłem zupełnie o niej zapomnieć), w ogóle nie sięgnąłbym po resztę. A tu proszę, okazuje się, że zrobiłbym błąd, bo Astonishing X-Men to całkiem fajny komiks.

Joss Whedon sprawił, że przestałem uśmiechać się na widok herosów ubranych w kolorowe kalesony i zostałem wciągnięty w jego historię. Zrobił to na wysokim poziomie, przede wszystkim dzięki dobrym dialogom. Sam pomysł też jest ciekawy: Kavita Rao, wybitny genetyk, ogłasza, że wynaleziono lekarstwo na mutację. Nietrudno zgadnąć, że wśród X-Men i generalnie wśród mutantów taka informacja wywołuje ogromne zamieszanie. Jedni chcą się wyleczyć, niektórzy wolą nie dopuścić do tego, by lek stał się dostępny dla wszystkich zainteresowanych, jeszcze inni obawiają się, że prędzej czy później rząd sprawi, że jego działaniu będą musieli poddać się wszyscy mutanci, nawet wbrew swojej woli. Ten prosty pomysł jest świetnym punktem wyjścia do poprowadzenia fabuły, w której najbardziej interesujące są interakcje pomiędzy członkami X-Men, grupy, w której nie wszyscy lubią się nawzajem i gdzie nie brakuje osób dbających przede wszystkim o własne interesy, często sprzeczne z interesami reszty.

Nie jest to rzecz genialna, jednak czyta się to bardzo dobrze. Ogląda też, choć John Cassaday mógłby nie przesadzać z tymi oszczędnymi tłami. Bywa to irytujące. Poza tym pamiętam, że kiedy czytałem Planetary, jego ilustracje podobały mi się dużo bardziej. Albo tylko zapamiętałem je jako lepsze. Tutaj kreska sprawdza się głównie tam, gdzie Cassaday rysował postacie. Jak już wspomniałem, tła bardzo często po prostu nie ma i mimo wszystko nie zgadzam się ze wstępem, gdzie jest mowa o braku śladów lenistwa.

Komiks jest świetnie wydany, twarda oprawa, dobry papier, dodatki w postaci alternatywnych okładek, informacji o Whedonie oraz o X-Men. Dodatków jest może niewiele, ale czy mi się zdaje, czy w polskich wersjach amerykańskich komiksów najczęściej nie ma ich wcale? No właśnie. Po lekturze Obdarowanych mam nadzieję, że w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela będzie więcej właśnie takich opowieści, a mniej rzeczy podobnych do Spider-Mana z pierwszego tomu.

wtorek, 25 grudnia 2012

#273 - Sweet Tooth: Unnatural Habitats [Jeff Lemire & Matt Kindt]

Czytałem ostatnio, że Sweet Tooth ma się zakończyć na czterdziestym zeszycie, czyli, ponieważ tom piąty zbiera epizody ##26-32, kolejny powinien być jednocześnie ostatnim. Jeff Lemire stanowczo twierdzi, że tak miało być od początku i Vertigo wcale nie kazało mu zamykać wszystkich wątków przedwcześnie (wydawnictwo, nawet jeżeli anuluje którąś ze swoich serii, nie ma w zwyczaju bezpardonowego "ucinania" jej w połowie, za to prosi autorów o możliwie jak najszybszy finał), na przykład z powodu słabej sprzedaży. Scenarzysta doszedł do wniosku, że co prawda mógłby ciągnąć przygody Gusa o wiele dłużej, ale nie miałoby to większego sensu i po prostu nadszedł już czas na zakończenie. Mam wątpliwości, czy wyjdzie to jego komiksowi na dobre; Sweet Tooth to typowa seria drogi, gdzie dążenie do celu oraz nowe pytania są dużo ciekawsze niż sam cel i odpowiedzi. Wyobrażałem sobie, że bohaterowie mogliby podróżować przez dziwne, postapokaliptyczne miejsca na stronach dziesiątek zeszytów, zaś Lemire miałby możliwość ciągłego zaskakiwania, bo, w przeciwieństwie do choćby Kirkmana i jego Żywych Trupów, ma do dyspozycji o wiele mniej ograniczony świat. Po The Walking Dead już nie oczekuję większych niespodzianek, w Sweet Tooth może zdarzyć się wszystko.

Syndrom pytań ciekawszych niż odpowiedzi widać choćby w rozwiązaniu głównej zagadki z Endangered Species, poprzedniego, dotychczas najlepszego tomu serii. Rozwiązanie przedstawione w Unnatural Habitats nie satysfakcjonuje, Lemire za często używa tego samego schematu i sposobu na podchodzenie czytelnika: ktoś z pozoru dobry okazuje się zły, schronienie okazuje się pułapką, grupa niebezpiecznych ludzi okazuje się grupą przyjaciół. Tak jest i tym razem, więc o ile wcześniej byłem naprawdę ciekawy, co zdarzy się dalej, piąte wydanie zbiorcze w kwestii zaspokajania tej ciekawości poszło po najmniejszej linii oporu. Zresztą, w tej serii ma to miejsce nie po raz pierwszy. Dlatego właśnie oczekiwałem, że autor będzie zajmował się nią jak najdłużej, bo tych kilka tajemnic, jakie wciąż pozostały nierozwiązane, podtrzymuje wszystko przy życiu. Przypuszczam, że szybki finał może to zepsuć. Widać to już w Unnatural Habitats, z gościnnym udziałem Matta Kindta w roli rysownika, gdzie Lemire powoli daje do zrozumienia, skąd wzięły się dziwne hybrydy zwierząt i ludzi. To rozwiązanie też nie wydaje mi się dobre, podpowiem tylko, że najprawdopodobniej w grę wcale nie wchodzi nauka, tylko nieopatrznie obudzeni starożytni bogowie, którzy następnie doprowadzili do niemal całkowitej zagłady ludzkości. Nie kupuję tego i mam nadzieję, że to jednak fałszywy trop.

Sweet Tooth jest serią bardzo nierówną. O ile czwarte wydanie zbiorcze było pierwszym, jakie mogłem uznać za dobre, po prostu dobre, bez kredytu zaufania czy pobłażliwości związanej z oczekiwaniem, że później będzie lepiej, tak Unnatural Habitats burzy moją wcześniejszą satysfakcję. Znowu dostałem do ręki przyzwoite czytadło, któremu brakuje naprawdę wiele do zasłużenia na wszystkie pochwały, jakimi zasypywany jest komiks Lemire'a.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...