Bóg widział, dodani na Instagramie też, o Facebooku nie wspomnę. Wszyscy wiedzieli, że czekam na tę książkę, bo przeczytałam Łapa w Łapę, rozmowy z żoną Kamilą, i doszłam do wniosku, że wprawdzie ona mnie tam wkurza swoją naiwnością i niewiedzą, która już nie przystoi kobiecie w tym wieku i o takim statusie, do jakiego ona samie siebie zaklasyfikowała, że jej "kokieteria" jest obrzydliwa, ale Andrzej Łapicki jawił mi się tam jako fajny, inteligentny facet, który po prostu nie miał jak tego pokazać w rozmowie z żoną (doceńcie jak pięknie się powstrzymałam od dalszego pastwienia się nad rzeczoną).
Podczas marcowej wizyty kupiłam, cieszyłam się jak koń na owies, dziękowałam Wszechświatu, że data wydania zbiegła się z przylotem, targałam przez całą Europę, zaraz jak tylko odespałam podróż wzięłam się za... i zonk.
Pokrótce powiem o Dziennikach Andrzeja Łapickiego tak - przypomina mi to karę zadaną przez panią w szkole, tylko zamiast napisz sto razy, jest - przeczytaj pierdylion razy - Łapicki wielkim aktorem był i chodził do kościoła. Tym gorzej, że to napisane przez samego wielkiego aktora. I może on nawet był wyjątkowy, ale jak się tak to czyta i czyta, to już przestaje się to widzieć. Zresztą, tu przecież nie chodzi o to, a o człowieka. Miałam nadzieję poznać go od strony prywatnej, ale i to jest jakieś sztuczne, na pokaz, bez przemyśleń, jakby był sam w bańce mydlanej, a naokoło zawistni albo zbyt krytyczni koledzy i widzowie, polityka (ale tak wiecie, gładko, filmowo), przyjaciele, ale bez anegdot- porzućcie nadzieje.
Albo to zbyt ocenzurowane, albo on był najzwyczajniej nudnym facetem, nieszczerym nawet wobec siebie, do tego z nieznośnym przerostem ego.
Przecież nie jestem w stanie ocenić tego obiektywnie, bo po tym zapiskach widać tylko mizerię. Nie chce mi się więccej o tym pisać, wystarczająco czasu zmarnowałam na lekturę. Nawet zdjęcia nie uratowały tego wydawnictwa, nie były jakieś szczególnie ciekawe, żeby się tym pocieszyć.
I nie chodzi mi tu wcale o brak skandalu, nie mieszkam w kraju, nie czytam Pudelka, nie żebym taka porządna była, ale zapominam zajrzeć, nie mam czasu nazwyczajniej, więc jestem od plotek zakulisowych i towarzyskich odcięta. Nie czekałam na to, co oni tam anonsują, ale spójrzmy prawdzie w oczy, tu nawet nie ma tej zachęty - on tam nikomu nie przypieprza, on się dziwnie, bez jaj skarży, jakoś tak międli pod nosem uwagi, ale nie ma tam mięsa, takiego męskiego podejścia do sprawy. W zapowiedziach jest o tym, jak to on przywalił Olbrychskiemu. I po co było to obiecywać? Fajerwerki zamokły i zamiast dwudziestominutowego szoł, był niewypał. Rzekłabym nawet spektakularny. Pełna impotencja.
Mam żal do Agory, że mnie tak oszukali - obiecywali co innego, a to było zwykłe kłamstwo marketingowe. Nie spodziewałam się tego akurat po tym wydawnictwie. Nie wydawajcie tych 50 zł z kawałkiem, lepiej dołóżcie drugie tyle i kupcie sobie albo kobiecie Waszego życia czerwoną pomadkę Chanel, będzie z tego chociaż jakaś radość. I pożytek :-)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Agora. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Agora. Pokaż wszystkie posty
sobota, 28 kwietnia 2018
sobota, 5 lipca 2014
Czerwona księżniczka
Warto było się tak uganiać za tą pozycją? Dlaczego się tak uparłam?
Odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi - TAK.
Uparłam się, bo pamiętam z dawnych czasów legendę jaką była owiana Ariadna Gierek-Łapińska. Opowieści, jak to wzrok ludziom przywracała. O tym, że gdzieś tam na Śląsku jest kobieta, która cudów dokonuje w leczeniu wad wzroku i innych schorzeń oczu.
I o tym pośrednio jest ta książka.
Ale nie tylko.
Bo widzicie, słynna lekarka najpierw weszła na sam szczyt, zawodowy, towarzyski, w hierarchii społecznej, pod każdym względem, a potem się z niego spektakularnie stoczyła, na oczach całej Polski, wymachując bielizną, poszła na dno. Całkiem niezrozumiała dla mnie sytuacja, stąd to zainteresowanie książką.
Judyta Watoła i Dariusz Korotko też pewnie byli zafascynowani postacią pani profesor, skoro podjęli ten temat. Oddali głos wszystkim - i jej samej, współpracownikom, pacjentom, rodzinie. Nie ma tam plotek, nie ma magla, każda ze stron ma szansę się wypowiedzieć, a do czytelnika należy ocena. Podoba mi się to.
Tylko, czy można z perspektywy dzisiejszych czasów oceniać lekarkę, która zaczynała i największe triumfy zawodowe odnosiła w czasach głębokiej komuny? Oczywiście wszyscy uważają, ze wszystko zawdzięcza rodzinie i sławnemu, wpływowemu teściowi, ale przecież sami wiemy, że czasem to pomaga, a czasem wręcz przeciwnie, a jak to się wszystko rozsypało, to już na pewno nie było plusem dodatnim, jak mawiali w przemówieniach panowie w tamtych czasach. Poza tym zawiść ludzka jest tym większa im ktoś wyżej zaszedł, więc też nie jest łatwo.
Inna rzecz to charakter bohaterki, której daleko było do spolegliwej osóbki. I to ją pewnie tak wciągnęło na szczyt, ale jak mówię, na szczycie przeważnie jest zimno, wietrznie i pusto. Nie ma czego zazdrościć w wielu przypadkach.
Stąd pewnie i kłopoty z alkoholem, doły psychiczne.
Jest to niezwykle ciekawe studium człowieka niejednoznacznego, umykającego ocenie, trudnego do zaklasyfikowania.
Czyta się świetnie, do tego dużo zdjęć. Uderzające, jak podobna do Adama Gierka (jednocześnie do sławnego dziadka Edwarda też, bo Adam to skóra zdjęta z ojca) jest jego córka, właściwie wygląda jak Gierek w długich włosach. Silne geny.
Adam Gierek od czasu do czasu wypływa w polityce, niedawno chyba kandydował do parlamentu europejskiego. No, ale w tym kontekście nie jest on ważny, bo nie utrzymywał z żoną, ani córką, kontaktów po rozwodzie.
Życie Ariadny Gierek-Łapińskiej było pełne wzlotów i upadków, wspaniałe i czasem smutne, tak jak nas wszystkich, tyle, ze ona przy okazji była ważna dla tysięcy pacjentów. O tym nie można zapomnieć. Może współpracownicy mieli do niej jakieś żale, ale ona dużo wywalczyła dla kliniki, lubiła leczyć ludzi. A, że przy okazji była nietuzinkowa, lubiła dobrze się ubrać, dobrze pachnieć, była zawsze 'zrobiona', dla jednych było wyrazem zadbania, dla innych noszenia wysoko nosa (w tych szarych czasach szczególnie), dla jeszcze innych fanaberią. Na pewno była wielobarwna i to w tej książce widać.
Polecam.
Autorzy "Czerwonej księżniczki": Judyta Watoła (z lewej) i Dariusz Kortko z bohaterką swojej książki prof. Ariadną Gierek-Łapińską (w środku). - Powiedziała nam: Napisaliście prawdę, nie mam o nic pretensji - podkreśla Kortko. (fot. Bartłomiej Barczyk) - zdjęcie pochodzi ze strony Poranny.pl
piątek, 18 października 2013
Piórem i pazurem go... Ale zanim - świat zawrzał
Od lutego czekałam na tę podróż. Najpierw Mariola Zaczyńska, pisarka i organizatorka Festiwalu Literatury Kobiecej Pióro i Pazur, zgłosiła się do mnie z pomysłem powołania do życia nagrody blogerek polonijnych. Potem ja zgłosiłam się z tym pomysłem do Bookfy, Dabarai, Agnieszki i Ani z prośbą o dołączenie do mnie, zaczytanie się w zgłoszonych tytułach i wybranie pięciu powieści wyróżniających się, a w tej grupie jednej, jedynej, tej najlepszej.
No i zaczęło się, jazda bez trzymanki normalnie, bo tytułów multum, a czasu najpierw myślałyśmy, że wiele, a potem okazało się, że wcale nie. A życie nie zaczeka, obowiązki codzienne wykonywać trzeba, rodzina nie rozgrzeszy, bo książka czeka, z pracy urlopu nie dadzą, oj cinżko było.
Poza tym przyznam, że płodozmian był konieczny, jednak nie da się tak całkiem na polskie 'jadło' przejść, no, ale dałyśmy radę i udało się wyłonić finałową piątkę oraz laureatkę.
Wyróżnione zostały:
Małgorzata Gutowska-Adamczyk za 'Podróż do miasta świateł'
Anna Fryczkowska za 'Starsza pani wnika'
Aneta Borowiec za 'Wilczyce'
Marta Guzowska za 'Ofiarę Polikseny'
Naszą zwyciężczynią, ale też i wyróżnioną w trzech innych kategoriach została 'Wytwórnia wód gazowanych' Doroty Combrzyńskiej-Nogali.
Ale zanim gala, zanim festiwalowe dni, najpierw była Warszawa i od tego zacznę te moje wyjazdowe reminiscencje.
Leciałam oczywiście jedynymi słusznymi liniami lotniczymi. Jak się nie ma kasy, w innym przypadku to masochizm. O tym, jak się człowiek w tych 'niebieskich samolotach' ma (nie mylić z 'niebiesiech'), pisałam wcześniej TU, powtarzać się więc nie będę, ale na to, że moje szczęście jest takie, że akurat na termin mojego lotu otworzyli Modlin, jeszcze nie było okazji się poskarżyć, co niniejszym czynię. Gdyby nie Dorota, która przyjechała po mnie wraz z mężem, płakałabym ciemną nocą w tym Modlinie, nomen omen modląc się do Boga o litość, czyli wyruszenie w drogę autobusu, który tam miał jeszcze trochę stać, czekając na kolejny lot chyba.
Wydawałoby się, że osoba zmęczona podróżą, 'kiedy ranne wstają zorze' na nogach, padnie na twarz zaraz po wypiciu herbaty. Nic bardziej mylnego. Tak się z Doroteą zagadałyśmy, oczywiście o książkach, że nas 3.30 zastała. Rano, ale bez przesady, zebrałyśmy swoje zwłoki do kupy i ruszyłyśmy w miasto. Pewnie niejeden rzuciłby się do butów i ciuchów, ale nie z nami te numery - my pognałyśmy do księgarń różnistych. Moim marzeniem, które narzuciłam Dorocie, biedna szła na ustępstwa, bo ją ciągle 'szczułam' tym, że zawsze o czymś tam marzyłam na obczyźnie, była wizyta we kawiarni 'Wrzenie świata'.
Cóż ja mogę powiedzieć o tym zdarzeniu? Jeśli nie widzieliście kobiety w ledwo skrywanym amoku, to mielibyście okazję, gdybyście tam byli. Po pierwsze, od samego wejścia zobaczyłam półkę książek, które mogłyby być moje w ciemno, kupowałabym jak leci, jeśli jeszcze nie mam. Rzuciłam się do macania i tylko godnościom osobistom hamowałam okrzyki i słowne omdlenia. Dobrze, ze miałam Dorotę u boku, bo miałam do kogo kierować te wylewające się z kołnierza emocje. W przeciwnym wypadku jak nic wyprowadziliby mnie stamtąd w kaftanie z za długimi rękawami. Przeszłyśmy do drugiego pomieszczenia zasiąść przy kawie, z książkami do przejrzenia u boku. 'Wrzenie świata' nie jest duże, kiedy zobaczyłam przy sąsiednim stoliku Tochmana, znaczy to tyle, że był na wyciągnięcie ręki w sensie ścisłym. Dorota siedziała tyłem i nie widziała go, zresztą nie wiem, czy by poznała, bo ostatnio nie czyta reportaży. Pewnie nieźle była zdziwiona widząc mnie wybałuszającą oczy. To jeszcze byłam w stanie znieść w miarę spokojnie. Piszę znieść, bo nie mam charakteru osoby, która się rzuca na szyję ulubionym pisarzom przy okazji spotkania ich w sytuacji prywatnej, więc muszę znosić męki pt. 'chciałabym, ale tego nie zrobię'. No, ale jak zaraz potem wszedł Szczygieł i stanął zaraz za Dorotą, kręcił się wokół, sięgał po książki stojące pięć centymetrów od mojej kawy, poważnie mówię, nie przesadzam, o mało przytomności nie straciłam. Dobrze, że miałam przed sobą pyszną tartę pomarańczową, bo jak papież z Testosteronu zakrzyknęłam - więcej cukru - i pochłonęłam pół za jednym mlaśnięciem paszczowo-szczękowym.
Bardzo starałam się nie mieć cały czas opuszczonej szczęki i cieknącej śliny, ale nie jestem przekonana, czy mi się to udało. Spuszczę na to zasłonę miłosierdzia.
Jeszcze we Wrzeniu dołączyła do nas Ania, polonijna jurorka z USA, razem ruszyłyśmy w rajd po księgarniach, pogrzebałyśmy w Dedalusie, w Matrasie, zajrzałyśmy do Empiku, gdzie panowie uraczyli nas zwyczajową porcją wkurzających tekstów pt. nie mamy, ale możemy sprowadzić. O ludzie, wiem, że się powtarzam, ale ten salon w Alejach Jerozolimskich ma kilka pięter, czy naprawdę raz chociaż, dla odmiany, nie mogłoby być tak, że przynajmniej jedna książka z listy jest na półce?
W Matrasie za to ciekawa akcja, książka kupiona z jednej wyznaczonej półki, uprawnia do kupienia drugiej, z półki obok za 1zł. Na obu tytuły warte grzechu i w ten sposób za złotówkę (cena okładkowa 49.90) dostałam tę książkę
O Zapiecku i szóstym piętrze, o festiwalu też, opowiem w kolejnych wpisach.
czwartek, 4 lipca 2013
Prof. Mikołejko i jego atrakcyjny traktor
Od dziecka lubię rozmowy z ciekawymi ludźmi, jestem wampir na życiową wiedzę, na nowe spojrzenie na świat, na cudzą perspektywę. Uważam, że nie ma lepszej rzeczy od spotkania na swojej drodze mądrego człowieka, który zechce podzielić się z nami swoimi myślami. Zdarza się to coraz rzadziej, przynajmniej mnie.
Kiedy dostałam do ręki książkę prof. Zbigniewa Mikołejki i Doroty Kowalskiej - 'Jak błądzić skutecznie', mało o nim wiedziałam. Znany mi był jedynie z tego, że naraził się 'wózkowym', które go w jakichś programach lżyły, głównie zaocznie. W internecie wylała się taka fala nienawiści, że musiałam zajrzeć do tekstu, który to wywołał, w ten sposób matki furiatki przyczyniły się do mojego spotkania z niezwykłym człowiekiem. Tekst trafił do mnie. Jestem matką, w pewnym momencie życia oczywiście biegałam z wózkiem, ale 'wózkową' się nie czuję, bo nigdy nie byłam taka, jak te kobiety, o których on mówi. Matką jestem, ale to nie czyni mnie ślepą na dziwne zjawiska z macierzyństwem związane, wiele z nich razi i mnie, bo macierzyństwo wielu kobietom nie odbiera normalnego spojrzenia na świat, widzenia rzeczy złych, głupich czy po prostu idących w co najmniej dziwnym kierunku. Nie zabolało mnie więc to, co napisał, natomiast zachwyciło, że można tak bezkompromisowo wyrazić swoje myśli, jednocześnie uzasadniając je na tyle jasno, że czy się człowiek zgadza, czy nie, zgodzić się musi, że nie jakiś głupi frustrat to napisał.
Nic więcej o profesorze nie słyszałam, aż któregoś dnia dostałam paczkę z Agory, w której przybyły 'Wilczyce' na konkurs, a książka 'Jak błądzić skutecznie' jako bonus. Długo będę wdzięczna pani Joannie za ten dodatek, czasem takie gesty są więcej niż trafione, one po prostu uderzają w człowieka jak piorun oświecenia (odrobina przesadyzacji :-) nie zaszkodzi).
Na okładce fantastyczne zdjęcie. Patrzymy w oczy człowieka niemłodego, którego twarz jest usiana zmarszczkami, koleiny życia wydrążyły mapę na twarzy, są i zmarszczki śmieszki, ale i te marsowe, są takie od myślenia, ale i zmartwienia, a na dodatek magnetyzujące, mądre, uważne oczy. Od pierwszego zdania czytelnik łapie kontakt wzrokowy z autorem. Dorota Kowalska, przepraszam tę Panią, pełni tu rolę rozmówcy, ale mniej znaczącego, po prostu chodzi o to, żeby prof. Mikołejko do siebie nie gadał, bo to trochę jak picie do lustra.
Co ja Wam będę mówić, utonęłam w tych wywodach, chłonęłam każde słowo, już sama nie wiedziałam czy robić notatki na marginesach, zakreślać, czy po prostu uważnie czytać? A, że targałam tę książkę w różne miejsca, czasem nie było jak mieć ze sobą czegoś do pisania, a czasem po prostu nie chciało mi się przerywać tego 'intymnego' kontaktu z rozmówcą, też chciałam być uważnym słuchaczem, czasem mam wrażenie, że te wszystkie mazaki i ołówki zaburzają percepcję.
Pod koniec wracałam do przeczytanych już fragmentów i sobie zakreślałam. Nie chodziło mi o jakieś milowe myśli, raczej też o takie, które sama kiedyś tam wykoncypowałam i ucieszyło mnie, że ktoś jeszcze to widzi, tak samo myśli. Jak na przykład tę o osobie, która kogoś skrzywdzi, a potem nie ma innego wyjścia, musi ją wykończyć=usunąć z pola widzenia, bo jest chodzącym wyrzutem sumienia.
Aż miałam ochotę zerwać się na równe nogi, zakrzyknąć - czyż nie jest tak właśnie!?
Dużo prof. Mikołejko pisze o ludziach, których spotkał na swojej drodze - rodzinie, przyjaciołach, studentach, tych, którym pomógł, którzy mu pomogli, albo naznaczyli jego życie cierpieniem. Jest szczery, ale nie jest przy tym sensatem ani kombatantem, po prostu opisuje rzeczywistość i jak ona go kształtowała. To jedna strona książki.
Druga to rozważania o życiu, śmierci, kobietach, uczuciach, wierze, miejscach, starości, trochę o polityce, o życiu zawodowym, wszystko to z wielką mądrością, trochę filozoficznie, trochę na tle historii tej dawniejszej i całkiem świeżej, w odniesieniu do wzorców kulturowych, a każdy rozdział ma przypisany obraz, który znamionuje temat i nadaje kierunek rozmowie.
Książka ta daje czytelnikowi materiał do rozważań w samotności, ale też do ciekawych rozmów. Treści najpierw się przyjmuje do siebie, a potem one pączkują i koniecznie chce się z kimś o tym porozmawiać. Jeśli myślicie, że to książka nie dla Was, mylicie się. Podczas cotygodniowego spotkania w naszej polskiej bibliotece, gdzie zbierają się ludzie z różnym wykształceniem, wielu zawodów i wielorakimi doświadczeniami, opowiedziałam, co czytam i wywiązała się niezwykle ciekawa i emocjonująca rozmowa. Musiałam obiecać, że zakupię tę książkę do biblioteki. Swojej nie oddam, o nie, jest zbyt droga memu sercu, żebym się miała jej pozbyć.
Strasznie żałuję, że nie było mi dane nigdy prof. Mikołejki spotkać na swojej drodze, że na przykład nie był moim wykładowcą, albo nie jestem na uniwersytecie trzeciego wieku, gdzie on też się udziela. Tym bardziej się cieszę, że taka książka się ukazała. Jest to niezwykle cenna i wartościowa pozycja, a jednocześnie dla każdego, nie tylko dla intelektualistów. Ma jeszcze jedną fantastyczną zaletę - zmusza do zwolnienia, wręcz zatrzymania się w biegu, to zastanowienia nad kilkoma sprawami, ale nie takiego bolesnego, raczej radośnie poznawczego.
Dziękuję pani Joannie z wydawnictwa Agora, że o mnie pomyślała, dziękuję Panu profesorowi, że zgodził się z Dorotą Kowalską porozmawiać. Słów mi brak, żeby wyrazić radość z przeczytania tej książki. Na pewno nie raz do niej wrócę.
Panie profesorze, bardzo podoba mi się pański traktor (kto przeczyta, będzie wiedział, o czym mówię).
Kiedy dostałam do ręki książkę prof. Zbigniewa Mikołejki i Doroty Kowalskiej - 'Jak błądzić skutecznie', mało o nim wiedziałam. Znany mi był jedynie z tego, że naraził się 'wózkowym', które go w jakichś programach lżyły, głównie zaocznie. W internecie wylała się taka fala nienawiści, że musiałam zajrzeć do tekstu, który to wywołał, w ten sposób matki furiatki przyczyniły się do mojego spotkania z niezwykłym człowiekiem. Tekst trafił do mnie. Jestem matką, w pewnym momencie życia oczywiście biegałam z wózkiem, ale 'wózkową' się nie czuję, bo nigdy nie byłam taka, jak te kobiety, o których on mówi. Matką jestem, ale to nie czyni mnie ślepą na dziwne zjawiska z macierzyństwem związane, wiele z nich razi i mnie, bo macierzyństwo wielu kobietom nie odbiera normalnego spojrzenia na świat, widzenia rzeczy złych, głupich czy po prostu idących w co najmniej dziwnym kierunku. Nie zabolało mnie więc to, co napisał, natomiast zachwyciło, że można tak bezkompromisowo wyrazić swoje myśli, jednocześnie uzasadniając je na tyle jasno, że czy się człowiek zgadza, czy nie, zgodzić się musi, że nie jakiś głupi frustrat to napisał.
Nic więcej o profesorze nie słyszałam, aż któregoś dnia dostałam paczkę z Agory, w której przybyły 'Wilczyce' na konkurs, a książka 'Jak błądzić skutecznie' jako bonus. Długo będę wdzięczna pani Joannie za ten dodatek, czasem takie gesty są więcej niż trafione, one po prostu uderzają w człowieka jak piorun oświecenia (odrobina przesadyzacji :-) nie zaszkodzi).
Na okładce fantastyczne zdjęcie. Patrzymy w oczy człowieka niemłodego, którego twarz jest usiana zmarszczkami, koleiny życia wydrążyły mapę na twarzy, są i zmarszczki śmieszki, ale i te marsowe, są takie od myślenia, ale i zmartwienia, a na dodatek magnetyzujące, mądre, uważne oczy. Od pierwszego zdania czytelnik łapie kontakt wzrokowy z autorem. Dorota Kowalska, przepraszam tę Panią, pełni tu rolę rozmówcy, ale mniej znaczącego, po prostu chodzi o to, żeby prof. Mikołejko do siebie nie gadał, bo to trochę jak picie do lustra.
Co ja Wam będę mówić, utonęłam w tych wywodach, chłonęłam każde słowo, już sama nie wiedziałam czy robić notatki na marginesach, zakreślać, czy po prostu uważnie czytać? A, że targałam tę książkę w różne miejsca, czasem nie było jak mieć ze sobą czegoś do pisania, a czasem po prostu nie chciało mi się przerywać tego 'intymnego' kontaktu z rozmówcą, też chciałam być uważnym słuchaczem, czasem mam wrażenie, że te wszystkie mazaki i ołówki zaburzają percepcję.
Pod koniec wracałam do przeczytanych już fragmentów i sobie zakreślałam. Nie chodziło mi o jakieś milowe myśli, raczej też o takie, które sama kiedyś tam wykoncypowałam i ucieszyło mnie, że ktoś jeszcze to widzi, tak samo myśli. Jak na przykład tę o osobie, która kogoś skrzywdzi, a potem nie ma innego wyjścia, musi ją wykończyć=usunąć z pola widzenia, bo jest chodzącym wyrzutem sumienia.
albo coś takiego, przecież to oczywiste, nosiłam tę wiedzę w sobie od lat, a tu mi się zmaterializowała w zdaniu:
Dużo prof. Mikołejko pisze o ludziach, których spotkał na swojej drodze - rodzinie, przyjaciołach, studentach, tych, którym pomógł, którzy mu pomogli, albo naznaczyli jego życie cierpieniem. Jest szczery, ale nie jest przy tym sensatem ani kombatantem, po prostu opisuje rzeczywistość i jak ona go kształtowała. To jedna strona książki.
Druga to rozważania o życiu, śmierci, kobietach, uczuciach, wierze, miejscach, starości, trochę o polityce, o życiu zawodowym, wszystko to z wielką mądrością, trochę filozoficznie, trochę na tle historii tej dawniejszej i całkiem świeżej, w odniesieniu do wzorców kulturowych, a każdy rozdział ma przypisany obraz, który znamionuje temat i nadaje kierunek rozmowie.
Książka ta daje czytelnikowi materiał do rozważań w samotności, ale też do ciekawych rozmów. Treści najpierw się przyjmuje do siebie, a potem one pączkują i koniecznie chce się z kimś o tym porozmawiać. Jeśli myślicie, że to książka nie dla Was, mylicie się. Podczas cotygodniowego spotkania w naszej polskiej bibliotece, gdzie zbierają się ludzie z różnym wykształceniem, wielu zawodów i wielorakimi doświadczeniami, opowiedziałam, co czytam i wywiązała się niezwykle ciekawa i emocjonująca rozmowa. Musiałam obiecać, że zakupię tę książkę do biblioteki. Swojej nie oddam, o nie, jest zbyt droga memu sercu, żebym się miała jej pozbyć.
Strasznie żałuję, że nie było mi dane nigdy prof. Mikołejki spotkać na swojej drodze, że na przykład nie był moim wykładowcą, albo nie jestem na uniwersytecie trzeciego wieku, gdzie on też się udziela. Tym bardziej się cieszę, że taka książka się ukazała. Jest to niezwykle cenna i wartościowa pozycja, a jednocześnie dla każdego, nie tylko dla intelektualistów. Ma jeszcze jedną fantastyczną zaletę - zmusza do zwolnienia, wręcz zatrzymania się w biegu, to zastanowienia nad kilkoma sprawami, ale nie takiego bolesnego, raczej radośnie poznawczego.
Dziękuję pani Joannie z wydawnictwa Agora, że o mnie pomyślała, dziękuję Panu profesorowi, że zgodził się z Dorotą Kowalską porozmawiać. Słów mi brak, żeby wyrazić radość z przeczytania tej książki. Na pewno nie raz do niej wrócę.
Panie profesorze, bardzo podoba mi się pański traktor (kto przeczyta, będzie wiedział, o czym mówię).
poniedziałek, 1 lipca 2013
Trudne powroty, ale w walizce jak zwykle słodki ciężar
Niestety już tak jest, że moje wyjazdy i powroty są trudne. Ciągnąć tego wątku nie będę, jest tak i już. Tym razem wyjechana byłam jedynie z bagażem podręcznym, więc od razu wiedziałam, że marne szanse na jakiekolwiek zakupy. Zresztą nie miałam też i nastroju na buszowanie po regałach. No, ale nastrój to jedno, a druga natura człowieka to co innego. Oczywiście weszłam do kilku księgarń, żeby się trochę uspokoić, myśli zebrać, w okładkach ukojenia szukać.
Byłam w empiku, dwóch Matrasach i jednej takiej małej księgarence, o której napiszę oddzielnie.
Empik jak to Empik, chociaż ten inny jakiś, bo mały. W centrum Koszalina, niedaleko Domku Kata, na skraju zieloności parkowej miasta, można by sobie od razu na ławeczce z książką przysiąść, jeśli taka wola i czas pozwala. I menele, bo jak ci się w jakimś kątku zadomowią, to już po ptakach. Nie wiem, czy ja tego wcześniej nie widziałam, czy faktycznie jest ich więcej, ale wydawało mi się, że opanowali miasto. W upał ubrani w wełniane czapki lub takie z daszkiem jakieś zeszmelcowane, w kurtkach, z reklamówkami, wszędzie gdzie okiem nie rzucić. Więc lepiej nie rzucać :-)
Wracając do Empiku - obsługa młoda, przemiła i do tego niezwykle dowcipny chłopak, który mnie wkręcił, że za reklamówkę muszę zapłacić 7 zł. Na czole mam chyba wypisane, że naiwniak spoza Polski. Wzięłam to na poważnie i aż mi szczęka opadła, ale zaraz zaczął się śmiać, więc się zorientowałam. Tym razem nie było pana z ochrony, który z oddechem na karku podąża za kupującymi. Czy to za wcześnie, czy nie było potrzeby?
Zaraz obok mieści się księgarnia Matras. Nie wiem, co tam jest nie tak, ale mieści się w miejscu, gdzie odkąd pamiętam były książki sprzedawane i wtedy lubiłam to miejsce, a teraz wchodzi się tam i jakieś napięcie dziwne. Niby niczego konkretnie złego nie można się doszukać, ale jakaś taka niechęć do asortymentu tam panuje. Panie stoją za ladą, jak coś zapytać, to ugrzecznione, ale serca to one do tego fachu księgarskiego nie mają. Równie dobrze mogłyby tam być buty czy krawaty, może nawet by wolały. A może jakieś kłopoty firma przechodzi, dostały złą wiadomość, obcięli pensje? Nie wiem, ale byłam tam rok temu, dwa lata temu i też tak sztywno i jakoś niezręcznie było.
Za to w Matrasie w centrum handlowym Atrium wręcz przeciwnie - babki świetne. Bystre oko mola zaraz wyczuło 'swojego'. Od razu poczułam się 'jak w domu', nie było nikogo innego, można było pogawędzić o książkach. Gdyby nie moje ograniczenie bagażowe, pewnie bym tam dużo pieniędzy zostawiła. Wrócę na pewno. O trzeciej napiszę oddzielnie, bo to dłuższa opowieść o jednej z ostatnich, wprawdzie w sieci, ale jakby niezależnych księgarni.
Zakupów miało nie być, ale właśnie w tej ostatniej się nie oparłam tej oto książce
Jakże bym mogła? Przeczytałam kilka pierwszych zdań i nie było takiej siły, żebym jej ze sobą do domu nie zabrała.
Wiedziałam, że na wsi u rodziny męża czekają na mnie dwie książki, szykowałam na nie miejsce
Kochana Paula odsprzedała mi pierwszy tom Mojego życia z książką Rabskiej. Tak trudno mi było dokupić początek do drugiego, który już od prawie dwóch lat stoi na półce. Wreszcie mam.
A do tego wydawnictwo Bukowy Las wysłało dla mnie swoją nowość wydawniczą - książkę o Przybyszewskiej. Na FB poprosiłam i jest :-) Już podczytałam w autobusie, wygląda na to, że hit!
I to miał być już koniec. Przecież miejsca nie miałam. Ale przyjaciel jak zwykle obdarował mnie dwoma książkami. Marku wybacz, ale Katarzynę Wielką już posiadam, więc mi wymieniono na Kobiet Władzy PRL. Towarzyszka panienka to było moje marzenie, odłożyłam, bo wiadomo. Ale i tak mnie znalazła :-) Już przeczytana, niedługo o niej napiszę.
U mamy podczas porządków znalazłam dwie książki ukochanej przeze mnie i mamę Stefanii Grodzieńskiej. Kupiłam je kiedyś na urodziny mamie, ale ona już nie poczyta, bo straciła zdolność do tego (to musi być straszne), nie miałaby też cierpliwości, żeby słuchać czytanej książki, więc je zabrałam ze sobą. Jakby co (nadzieja zawsze umiera ostatnia) zawiozę z powrotem
Już w tym momencie nie wiedziałam zupełnie, jak ja się spakuję? Tym bardziej, że miałam już kupioną 'Panią', gdzie był wywiad z Janem Jakubem Kolskim, 'Twój Styl', bo widziałam, że tam wiele ciekawych artykułów i wywiad z Pilchem, do tego 'Wysokie Obcasy Extra', bo cały ciekawy numer (felieton prof.Mikołejki i o Dorocie Wellman) i nie mogłam po prostu przejść obojętnie. Zawsze sobie obiecuję, a potem jak jakaś przemytniczka mięsa z okupowanej Warszawy, jadę wyładowana książkami w kieszeniach kurtki. Niosę ją pod pacha i palę głupa jak mój pies Franek, że to nie ja.
Przed samym wyjazdem pobiegłam jeszcze do kiosku po Wyborczą z Dużym Formatem i co widzę od wejścia?
A w domu czekała przesłana przez autorkę dla polskiej biblioteki powieść - dziękujemy
A że nie samym i książkami człowiek żyje, przywiozłam też film, przyjaciele mi sprezentowali, bo jęczałam, że nie widziałam. Teraz leży obok telewizora, a ja się boję go obejrzeć. Zawsze tak mam ze Smarzowskim, trudna miłość :-)
To by było na tyle. Mam dużo książek do opisania, postaram się nie opuszczać w blogowaniu. Miałam blokadę po wyjeździe, nie miałam w sobie słów, a tam nic nie czytałam, nie mogłam jakoś. Starałam się być na bieżąco z prasą. Zazdroszczę Polakom dzienników, prasy w ogóle. Wyborcza niezwykle ciekawa, a już sobotnia z Wysokimi Obcasami szczególnie. Czwartkowego wydania nie udało mi się kupić, raz za późno poszłam do sklepu, a drugi czwartek opisałam wyżej. Jeden miałam tylko problem, nie wzięłam okularów i pierwszy raz w życiu miałam problem (do tej pory mogłam i bez tego od biedy), litery malutkie, szare, a w magazynach takich jak np. Papermint czy WO Extra druk na obrazkach, częściowo 'zaburzony' jakimiś cudami na kiju, do tego szary, czcionka zmieniana, raz pochyła, raz inna, nie dało rady. Pierwszy raz mi przyszło do głowy, że przyjdzie mi się przeprosić z wersjami na Kindla i będę musiała z czasem kupować takie. Żal, bo lubię papier, zapach druku i nie będzie już to samo, jakkolwiek by mi ktoś nie imputował, że chodzi głównie o treść. Może teraz młodzi tak na to patrzą, ale ja mam jeszcze nawyki - kawa, rogalik, i gazeta w rękach, a nie tablet, nie Kindle. Ech, westchnęła i oddaliła się w stronę zachodzącego słońca...
Byłam w empiku, dwóch Matrasach i jednej takiej małej księgarence, o której napiszę oddzielnie.
Empik jak to Empik, chociaż ten inny jakiś, bo mały. W centrum Koszalina, niedaleko Domku Kata, na skraju zieloności parkowej miasta, można by sobie od razu na ławeczce z książką przysiąść, jeśli taka wola i czas pozwala. I menele, bo jak ci się w jakimś kątku zadomowią, to już po ptakach. Nie wiem, czy ja tego wcześniej nie widziałam, czy faktycznie jest ich więcej, ale wydawało mi się, że opanowali miasto. W upał ubrani w wełniane czapki lub takie z daszkiem jakieś zeszmelcowane, w kurtkach, z reklamówkami, wszędzie gdzie okiem nie rzucić. Więc lepiej nie rzucać :-)
Wracając do Empiku - obsługa młoda, przemiła i do tego niezwykle dowcipny chłopak, który mnie wkręcił, że za reklamówkę muszę zapłacić 7 zł. Na czole mam chyba wypisane, że naiwniak spoza Polski. Wzięłam to na poważnie i aż mi szczęka opadła, ale zaraz zaczął się śmiać, więc się zorientowałam. Tym razem nie było pana z ochrony, który z oddechem na karku podąża za kupującymi. Czy to za wcześnie, czy nie było potrzeby?
Zaraz obok mieści się księgarnia Matras. Nie wiem, co tam jest nie tak, ale mieści się w miejscu, gdzie odkąd pamiętam były książki sprzedawane i wtedy lubiłam to miejsce, a teraz wchodzi się tam i jakieś napięcie dziwne. Niby niczego konkretnie złego nie można się doszukać, ale jakaś taka niechęć do asortymentu tam panuje. Panie stoją za ladą, jak coś zapytać, to ugrzecznione, ale serca to one do tego fachu księgarskiego nie mają. Równie dobrze mogłyby tam być buty czy krawaty, może nawet by wolały. A może jakieś kłopoty firma przechodzi, dostały złą wiadomość, obcięli pensje? Nie wiem, ale byłam tam rok temu, dwa lata temu i też tak sztywno i jakoś niezręcznie było.
Za to w Matrasie w centrum handlowym Atrium wręcz przeciwnie - babki świetne. Bystre oko mola zaraz wyczuło 'swojego'. Od razu poczułam się 'jak w domu', nie było nikogo innego, można było pogawędzić o książkach. Gdyby nie moje ograniczenie bagażowe, pewnie bym tam dużo pieniędzy zostawiła. Wrócę na pewno. O trzeciej napiszę oddzielnie, bo to dłuższa opowieść o jednej z ostatnich, wprawdzie w sieci, ale jakby niezależnych księgarni.
Zakupów miało nie być, ale właśnie w tej ostatniej się nie oparłam tej oto książce
Jakże bym mogła? Przeczytałam kilka pierwszych zdań i nie było takiej siły, żebym jej ze sobą do domu nie zabrała.
Wiedziałam, że na wsi u rodziny męża czekają na mnie dwie książki, szykowałam na nie miejsce
Kochana Paula odsprzedała mi pierwszy tom Mojego życia z książką Rabskiej. Tak trudno mi było dokupić początek do drugiego, który już od prawie dwóch lat stoi na półce. Wreszcie mam.
A do tego wydawnictwo Bukowy Las wysłało dla mnie swoją nowość wydawniczą - książkę o Przybyszewskiej. Na FB poprosiłam i jest :-) Już podczytałam w autobusie, wygląda na to, że hit!
I to miał być już koniec. Przecież miejsca nie miałam. Ale przyjaciel jak zwykle obdarował mnie dwoma książkami. Marku wybacz, ale Katarzynę Wielką już posiadam, więc mi wymieniono na Kobiet Władzy PRL. Towarzyszka panienka to było moje marzenie, odłożyłam, bo wiadomo. Ale i tak mnie znalazła :-) Już przeczytana, niedługo o niej napiszę.
U mamy podczas porządków znalazłam dwie książki ukochanej przeze mnie i mamę Stefanii Grodzieńskiej. Kupiłam je kiedyś na urodziny mamie, ale ona już nie poczyta, bo straciła zdolność do tego (to musi być straszne), nie miałaby też cierpliwości, żeby słuchać czytanej książki, więc je zabrałam ze sobą. Jakby co (nadzieja zawsze umiera ostatnia) zawiozę z powrotem
Już w tym momencie nie wiedziałam zupełnie, jak ja się spakuję? Tym bardziej, że miałam już kupioną 'Panią', gdzie był wywiad z Janem Jakubem Kolskim, 'Twój Styl', bo widziałam, że tam wiele ciekawych artykułów i wywiad z Pilchem, do tego 'Wysokie Obcasy Extra', bo cały ciekawy numer (felieton prof.Mikołejki i o Dorocie Wellman) i nie mogłam po prostu przejść obojętnie. Zawsze sobie obiecuję, a potem jak jakaś przemytniczka mięsa z okupowanej Warszawy, jadę wyładowana książkami w kieszeniach kurtki. Niosę ją pod pacha i palę głupa jak mój pies Franek, że to nie ja.
Przed samym wyjazdem pobiegłam jeszcze do kiosku po Wyborczą z Dużym Formatem i co widzę od wejścia?
Zacukałam się, bo nie znam tej powieści Fleszarowej-Muskat. Zrobiłam dzióbka i uruchomiłam proces myślowy, jak to możliwe, przecież mam wszystkie... i nagle mnie olśniło - niżej w tym różowym kółku przecież napisane, że to Biografia pisarki. Odwaliłam indiański taniec w tym kioseczku, napchanym rajstopami, pieluchami, gazetami, proszkami do prania, kołami dmuchanymi i czym tam jeszcze, sami sobie dopowiedzcie. Oczywiście zanabyłam drogą kupna i taka byłam rozemocjonowana, że dopiero w domu, za późno, zorientowałam się, że nie kupiłam Wyborczej z upragnionym DF. Ale skucha.
Spakowałam to wszystko i tylko się zastanawiałam, jak sobie poradzę, kiedy zważą ten bagaż? Jechałam dwie godziny na lotnisko i zaklinałam rzeczywistość.
Mole czasem mają szczęście, przeszłam, ale tyle nerwów mnie to kosztowało, że cały lot przespałam. W Dublinie czekały na mnie jeszcze dwie książeczki, daaaawno kupione na Allegro, przywiezione przez przyjaciółkę córki, dwie z czterech w serii (ukochane klimaty)
Najpierw musiałam odreagować pobyt, stres, trochę wylizać rany, ale po dwóch dniach rozłożyłam się ze stosikiem na łóżku i z godzinę przeglądałam, podczytywałam, cieszyłam się po prostu. Tak oto postanowienia nie kupowania wyglądają w praktyce. Wprawdzie kupiona jedna, ale przytargane kilka.
To by było na tyle. Mam dużo książek do opisania, postaram się nie opuszczać w blogowaniu. Miałam blokadę po wyjeździe, nie miałam w sobie słów, a tam nic nie czytałam, nie mogłam jakoś. Starałam się być na bieżąco z prasą. Zazdroszczę Polakom dzienników, prasy w ogóle. Wyborcza niezwykle ciekawa, a już sobotnia z Wysokimi Obcasami szczególnie. Czwartkowego wydania nie udało mi się kupić, raz za późno poszłam do sklepu, a drugi czwartek opisałam wyżej. Jeden miałam tylko problem, nie wzięłam okularów i pierwszy raz w życiu miałam problem (do tej pory mogłam i bez tego od biedy), litery malutkie, szare, a w magazynach takich jak np. Papermint czy WO Extra druk na obrazkach, częściowo 'zaburzony' jakimiś cudami na kiju, do tego szary, czcionka zmieniana, raz pochyła, raz inna, nie dało rady. Pierwszy raz mi przyszło do głowy, że przyjdzie mi się przeprosić z wersjami na Kindla i będę musiała z czasem kupować takie. Żal, bo lubię papier, zapach druku i nie będzie już to samo, jakkolwiek by mi ktoś nie imputował, że chodzi głównie o treść. Może teraz młodzi tak na to patrzą, ale ja mam jeszcze nawyki - kawa, rogalik, i gazeta w rękach, a nie tablet, nie Kindle. Ech, westchnęła i oddaliła się w stronę zachodzącego słońca...
czwartek, 2 maja 2013
Wilczyce jadą do...
Kochani, konkurs zakończony. Poczytałam o Waszych babciach i dziadkach. Cóż ja sobie sama narobiłam? Dałam takie zadanie, a potem czytając nasączałam łzami kolejne chusteczki higieniczne, dobrze, że mam pudełeczko na biurku. Jakże mnie wzruszyły Wasze opowieści.
Zorientowałam się, że moja prababcia Michalina umarła, kiedy byłam dzieckiem, a babcia nie za bardzo się mną zajmowała. Dziadków nie miałam wcale. I sobie pochlipałam też nad tym sieroctwem dziadkowo-babciowym.
Zorientowałam się też, że trudno wybrać jedną wypowiedź, bo one wszystkie wspaniałe, wszystkie pełne emocji, ale trzeba, bo te losowania podobno jakoś tam niedozwolone, to nie chcem, ale muszem.
Tym razem książka pojedzie do blogerki - Magdalenardo. Proszę o adres na maila.
A wszystkim gratuluję wspomnień, jesteście szczęściarzami, że je macie.
Zorientowałam się, że moja prababcia Michalina umarła, kiedy byłam dzieckiem, a babcia nie za bardzo się mną zajmowała. Dziadków nie miałam wcale. I sobie pochlipałam też nad tym sieroctwem dziadkowo-babciowym.
Zorientowałam się też, że trudno wybrać jedną wypowiedź, bo one wszystkie wspaniałe, wszystkie pełne emocji, ale trzeba, bo te losowania podobno jakoś tam niedozwolone, to nie chcem, ale muszem.
Tym razem książka pojedzie do blogerki - Magdalenardo. Proszę o adres na maila.
A wszystkim gratuluję wspomnień, jesteście szczęściarzami, że je macie.
poniedziałek, 15 kwietnia 2013
Pasja do książek może zabić, ale skoro żyję, na tę cześć - konkurs :-)
Od dawna już wiem, ale odsuwałam od siebie tę wiedzę, że nie mam już miejsca na książki. Może i moje regały wydają się jak z gumy, ale są z drewna niestety. W sobotnie przedpołudnie postanowiłam przemeblować nieco na półkach, tak, żeby jak najwięcej książek się zmieściło, ergo, żeby uzyskać chociaż trochę miejsca na to, co leży w sypialni (żeby nie powiedzieć wala się wszędzie).
Zabrałam się ochoczo za przesuwanie, ustawianie, odkurzanie przy okazji. Oczywiście nakaszlałam się i nakichałam okropnie. Mało łba mi nie urwało. Zmiana konfiguracji na regałach też mało nie pozbawiła mnie życia, zdrowia to już na pewno. Spadająca książka prawie wybiła mi oko, a jak się przed tym broniłam, potknęłam się o odkurzacz i gdyby nie kanapa, pewnikiem skręciłabym kark. Dopychanie książek, zmiana zdania i ich wyjmowanie z powrotem, mało brakowało zakończyłoby się wyrwaniem sobie paznokcia, poprzestałam jednak na jego złamaniu 'za daleko' - kobiety wiedzą, o czym mówię, aż mi ciarki do tej pory po plecach chodzą.
Jak widzicie igrałam ze śmiercią (odrobina przesadyzacji nie zaszkodzi) :-)
Gdyby były zawody w układaniu puzzli złożonych z tysięcy elementów, nie według obrazka, a według zasady - zmieść jak najwięcej elementów na metrze kwadratowym - wygrałabym puchar świata, Europy to juz na pewno i pokazywaliby mnie u Wojewódzkiego zamiast Żyły.
Mąż siedział na sąsiedniej kanapie, zajadał lunch, kawka, relaksik, a ja z rozwianym włosem, obłędem w oczach, uwijałam się między stosami książek, z odkurzaczem w ręku. Potem układałam to według nowego klucza - czyli chrzanić wydawnictwa, autorów i kolory okładek, liczy się wysokość, dopasowanie ich wzdłuż i w poprzek do przestrzeni danej mi w tej chwili, żeby w dziury coś wlazło, a czy to jest ta sama seria, czy inna kategoria to już naprawdę szczegół. Ja i tak zawsze wiem, gdzie co jest, z zamkniętymi oczami, po zapytaniu o tytuł, mogę wskazać półkę i miejsce na niej. Nawet zaraz po tych zmianach.
Mąż się śmiał, a ja byłam bliska płaczu, widziałam, że to żałosne, ale nic na to nie potrafię poradzić, że pozbyłam się iluś tam książek przy wielu przeprowadzkach, ale tych, co mam teraz, nie potrafię. Jeszcze kilka oddałam do biblioteki polskiej, co ją prowadzę i mam niby 'we władaniu' więc nie czuję takiej utraty, ale reszta zostaje i basta. Wprawdzie obiecuje mi on dorobienie regałów, ale to wyższa szkoła jazdy, bo wiąże się też z przemeblowaniem i uzyskaniem miejsca na nie, więc na razie przeprowadzam czynności doraźnie rozwiązujące problem.
Tak się namachałam, natrudziłam, ale zlikwidowałam stosiki, rządki, pojedyncze sztuki, co udawały, że sobie tak leżą przypadkiem i nie wyglądają, kartoniki podsunięte pod łóżko, coś tam poszło do córki, coś wyszło, efekt zadowalający na ten moment i możliwości.
Tak się cieszę, że jestem w całym kawałku i mam nadal oko, że postanowiłam dzisiaj, przy wiośnie i ptakach śpiewających jak oszalałe, zaproponować Wam wygranie książki. Pani z Agory ufundowała dla Was tę nagrodę, wysłała do mnie, a ja będę rozsyłać dalej.
Nie trzeba spełniać żadnego kryterium - nie mam banerów do umieszczania u siebie, nie mam wymogów prowadzenia bloga, trzeba tylko u mnie bywać, czytać i napisać kilka zdań - a mianowicie o tym, jakie jest Wasze najmilsze wspomnienie związane z dziadkiem, babcią, razem lub osobno, a jak ktoś nie ma, albo nie pamięta, to może ciocia babcia, przyszywany wujek, piastunka? Ktoś w każdym razie starszy i nie rodzic. Zresztą nie musi być miłe wspomnienie, może być też traumatyczne czy bardzo poruszające w innym wymiarze, jeśli oczywiście chcecie się takim podzielić. Nie zapomnijcie dodać do siebie adresu mailowego, jakiegoś namiaru, żebym mogła dać znać w przypadku wygranej.
Na komentarze czekam do końca miesiąca, czyli do 30 kwietnia. Wysyłam wszędzie na świecie, więc odpowiadać mogą też czytelniczki / czytelnicy spoza Polski, Europy nawet.
O książce pisałam wcześniej u siebie, bardzo mi się podoba i cieszę się, że mogę ją wysłać do jednej z Was.
Zabrałam się ochoczo za przesuwanie, ustawianie, odkurzanie przy okazji. Oczywiście nakaszlałam się i nakichałam okropnie. Mało łba mi nie urwało. Zmiana konfiguracji na regałach też mało nie pozbawiła mnie życia, zdrowia to już na pewno. Spadająca książka prawie wybiła mi oko, a jak się przed tym broniłam, potknęłam się o odkurzacz i gdyby nie kanapa, pewnikiem skręciłabym kark. Dopychanie książek, zmiana zdania i ich wyjmowanie z powrotem, mało brakowało zakończyłoby się wyrwaniem sobie paznokcia, poprzestałam jednak na jego złamaniu 'za daleko' - kobiety wiedzą, o czym mówię, aż mi ciarki do tej pory po plecach chodzą.
Jak widzicie igrałam ze śmiercią (odrobina przesadyzacji nie zaszkodzi) :-)
Gdyby były zawody w układaniu puzzli złożonych z tysięcy elementów, nie według obrazka, a według zasady - zmieść jak najwięcej elementów na metrze kwadratowym - wygrałabym puchar świata, Europy to juz na pewno i pokazywaliby mnie u Wojewódzkiego zamiast Żyły.
Mąż siedział na sąsiedniej kanapie, zajadał lunch, kawka, relaksik, a ja z rozwianym włosem, obłędem w oczach, uwijałam się między stosami książek, z odkurzaczem w ręku. Potem układałam to według nowego klucza - czyli chrzanić wydawnictwa, autorów i kolory okładek, liczy się wysokość, dopasowanie ich wzdłuż i w poprzek do przestrzeni danej mi w tej chwili, żeby w dziury coś wlazło, a czy to jest ta sama seria, czy inna kategoria to już naprawdę szczegół. Ja i tak zawsze wiem, gdzie co jest, z zamkniętymi oczami, po zapytaniu o tytuł, mogę wskazać półkę i miejsce na niej. Nawet zaraz po tych zmianach.
Mąż się śmiał, a ja byłam bliska płaczu, widziałam, że to żałosne, ale nic na to nie potrafię poradzić, że pozbyłam się iluś tam książek przy wielu przeprowadzkach, ale tych, co mam teraz, nie potrafię. Jeszcze kilka oddałam do biblioteki polskiej, co ją prowadzę i mam niby 'we władaniu' więc nie czuję takiej utraty, ale reszta zostaje i basta. Wprawdzie obiecuje mi on dorobienie regałów, ale to wyższa szkoła jazdy, bo wiąże się też z przemeblowaniem i uzyskaniem miejsca na nie, więc na razie przeprowadzam czynności doraźnie rozwiązujące problem.
Tak się namachałam, natrudziłam, ale zlikwidowałam stosiki, rządki, pojedyncze sztuki, co udawały, że sobie tak leżą przypadkiem i nie wyglądają, kartoniki podsunięte pod łóżko, coś tam poszło do córki, coś wyszło, efekt zadowalający na ten moment i możliwości.
Tak się cieszę, że jestem w całym kawałku i mam nadal oko, że postanowiłam dzisiaj, przy wiośnie i ptakach śpiewających jak oszalałe, zaproponować Wam wygranie książki. Pani z Agory ufundowała dla Was tę nagrodę, wysłała do mnie, a ja będę rozsyłać dalej.
Na komentarze czekam do końca miesiąca, czyli do 30 kwietnia. Wysyłam wszędzie na świecie, więc odpowiadać mogą też czytelniczki / czytelnicy spoza Polski, Europy nawet.
O książce pisałam wcześniej u siebie, bardzo mi się podoba i cieszę się, że mogę ją wysłać do jednej z Was.
Subskrybuj:
Posty (Atom)